Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Odwiedził nas w lipcu zeszłego roku. Zawsze, kiedy przyjeżdżał do Polski, odwiedzał nas na Wiślnej. Tamta wizyta – nikt z nas wtedy nie myślał, że ostatnia – byla szczególna. Jacek Brzeziński wyszedł – jak się zdawało – zwycięsko z ciężkiej choroby, radość więc ze spotkania była tym większa. On sam nią promieniał.
Jacek, przez wiele lat jedna z najważniejszych postaci francuskiego koncernu prasowego „Ouest-France”, był naszym wypróbowanym przyjacielem. Tajemnica tej przyjaźni z „Tygodnikiem” i całym środowiskiem leżała nie w tym, że w trudnych sytuacjach spieszył z pomocą, przecierając drogi do środowisk francuskich wydawców, które doskonale znał i w których cieszył się zaufaniem, ale w tym, że doskonale rozumiał, wręcz czuł sens tego, co robimy, i do „Tygodnikowej” i „Znakowej” filozofii miał zaufanie. Rozumiał nas i w nas wierzył. W trudnych okresach najnowszej historii „Tygodnika” było to niesłychanie ważne. Jacek nie był amatorem-dyletantem, znał się na dziennikarstwie, znał arkana sztuki wydawniczej, katolicki świat wydawniczy nie był mu obcy. Trudno nawet opisać, ile tej przyjaźni zawdzięczamy, bo najbardziej liczy się to, czego policzyć się nie da.
Wzruszył mnie wtedy w lipcu. Z najgłębszym przekonaniem zapewniał nas, że wyjście z choroby zawdzięcza naszym modlitwom. Tak, gorąco modliliśmy się za Jacka, ale żeby aż tak...
Myślę, że najwspanialszym dorobkiem „Tygodnika Powszechnego” są tacy jak Jacek Przyjaciele. Bez nich dawno byśmy się pogubili, a może nawet przepadli.