To, co pamiętam

Najpierw usłyszeliśmy, że tzw. żydowskiego pochodzenia jest jedna z naszych przyjaciółek. Niby nic z tego nie wynikało, ale było już wiadomo. Innym razem znajomy tłumaczył: "...wiesz, on jest taki inteligentny, że coś tam musi być... Rozumiesz?". Rozumiałem. Nagle, nie wiadomo kiedy i dlaczego, zacząłem rozumieć głupie dowcipy i półsłówka, debilów, którzy kogoś czy coś wyjaśniali mówiąc: "pan rozumie, on przed wojną nazywał się inaczej".

23.03.2010

Czyta się kilka minut

Tekst Marcina Króla ukazał się w "TP" nr 46/81, w czasie karnawału Solidarności - wcześniej publikacja tak szczerego rozliczenia z antysemicką i antyinteligencką kampanią Marca ’68 była niemożliwa z powodów cenzuralnych. W numerze 13/68, w rubryce "Obraz Tygodnia", można było jedynie zrelacjonować słynne przemówienie Władysława Gomułki w Sali Kongresowej: "W obszernym przemówieniu (na spotkaniu z aktywem partyjnym Warszawy) uzasadniał on decyzję zdjęcia z afisza »Dziadów« Mickiewicza w inscenizacji Dejmka, poddał ostrej krytyce dyskusję oraz rezolucję uchwaloną przez nadzwyczajne zebranie Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich, dokonał w imieniu najwyższych instancji partyjnych oceny wystąpień oraz manifestacji młodzieży studenckiej w Warszawie i innych ośrodkach uniwersyteckich. Demonstracje i strajki młodzieży studenckiej zostały przerwane"; niżej pada informacja o usunięciu z Uniwersytetu Warszawskiego profesorów Baczki, Baumana, Brusa, Kołakowskiego, Morawskiego i Marii Hirszowicz.

Podczas opisywanej przez autora przymusowej emigracji osób pochodzenia żydowskiego, a także represjonowanych naukowców i ludzi kultury, wyjechało z Polski kilkanaście tysięcy osób.

Stazione Termini. Jeszcze biegnę po coś, siedzimy na ławce, wsiadają do pociągu do Paryża. My następnego dnia samolotem wracamy do Warszawy. Pożegnanie z przyjaciółmi. Spędziliśmy wspólnie całe tygodnie, wieczo­rami prowadziliśmy niekończące się rozmowy, rozmowy łatwe i prawdziwe, takie, jakie zdarzają się tylko z ludźmi znanymi od lat, takie, w których nie trzeba zaczynać od początku ani dbać o przestrzeganie reguł intelektualnej potyczki. Przedtem: podobne wieczory i wspólne przebywanie w Ameryce, miesiące spędzone w New Haven, nie­ustająca intensywność dni nowojorskich. Potem: listy, czasem krótkie rozmowy przez telefon.

Dlaczego natychmiast po rozstaniu odległość między nami przestaje być dystansem tylko geograficznym? Kto wznosi tę barierę? Skąd się ona wzięła? Jakże to tak: wyjazd za granicę miałby w ciągu chwili sprawiać, że bliscy sobie ludzie nie mogą się porozumieć w normalny sposób? Że od razu zaczynają żyć w innych światach i tylko wyjątkowa, ponadnormalna dbałość o wzajemne związki pozwala utrzymać ową bliskość? Kiedy to się zaczęło i co się stało w naszym życiu, co takiego, że z połową przyjaciół tak trudno o codzienny, rzeczywisty kontakt, że oni mogą tylko wspominać je­sienne wyprawy w góry, smak rydzów smażonych na kuchennej płycie czy nastrój warszawskiej nocnej rozmowy?

Odwołuję się do własnej jedynie pamięci, a nie do pamięci historycznej, więc pomijam emigracje dawniejsze. Ja pamiętam jedną tylko emigrację i wspomnienia te sięgają zaledwie kilkanaście lat wstecz. Studiowałem wte­dy na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego, potem przez kilka lat byłem tam asystentem. Wydział mieścił się w budynku przylegającym do kościoła Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Przed wojną była tam szkoła i wykładów słuchaliśmy w niewygodnych ławkach, w mrocznych salach przed starymi czarnymi tablicami. W ciemnych korytarzach i równie pozbawionym światła hallu spędzaliśmy całe dni na zapew­ne dość głupich rozmowach. O atmosferze tamtego okresu pisała trafnie B. T. w "Res Publice" nr 5.

W 1964 roku po raz pierwszy byłem świadkiem wiecu. Zbiegły się dwa wydarzenia: tak zwany "List 34", w którym wybitni polscy artyści i intelektualiści wyżalili się premierowi w trosce o kulturę, że za mało jest papieru, oraz "List otwarty" Kuronia i Modzelewskiego, doku­ment wówczas (a i dzisiaj) nieco dla mnie tajemniczy. Byłem na trzecim roku studiów, kiedy sprawy publiczne zaczynały do mnie docierać. Atmosfera Wydziału była kontestacyjna, lecz ja coś chciałem robić, przeciwko czemuś protestować. Kiedy Kuroń i Modzelewski zostali aresztowani i skazani, pojawiły się grupy młodzieży (wówczas niektórzy należeli jeszcze do organizacji politycznych), które jakby miały ich dzieło kontynuować. Byłem kilkakrotnie na spotkaniach jednej z ta­kich grup i pamiętam, że mówiono o różnicach między klasami i warstwami społecznymi, a także o modelu jugosłowiańskim i dlaczego ta problematyka była uważana za szalenie rewolucyjną. Dyskusję na te tematy szybko mnie znużyły, tym bardziej że życie naukowe i towarzyskie Wydziału było samo w sobie wystarczająco atrakcyjne.

Na wykłady i seminaria naturalnie narzekaliśmy. Z oddalenia lepiej pamiętamy to, co było naprawdę dobre (wykłady i seminaria Ossowskich, Tatarkiewicza, Kołakowskiego, Assorodobraj, Baczki, Pomiana i Szackiego), ale nie wszystko wtedy umieliśmy docenić, a lista wybitnych nauczycieli nie była tak znowu długa. Na czym więc polegała szczególnie atrakcyjność tego Wydziału i tamtych lat w ogóle?

Na Wydział przychodzili wszyscy, na niektórych seminariach zbierał się tłumek poetów udanych i nieudanych, młodych krytyków, studentów i absolwentów prawa i fizyki, szkoły filmowej i politechniki oraz oczywiście rozmaitych szaleńców. Przychodzili, żeby słuchać rozważań o filozofii Brzozowskiego czy ni stąd ni zowąd o problemie łaski w literaturze filozoficzno-religijnej XVI i XVII wieku. A właściwie przychodzili pobyć w tej oświeconej atmosferze. Równocześnie trwały spotkania towarzyskie, popijawy, w których uczestniczyli także niektórzy profesorowie i wielu ludzi inteligentnych i dowcipnych. Bo też żart, dobra historyjka najbardziej były w cenie.

W październiku 1966 r. odbyła się głośna wtedy prelekcja z okazji dziesięciolecia października i pamiętam tłum ludzi, bon mots prelegenta i żarty wymieniane z przyjaciółmi gdzieś na tyłach zebrania. Nieustannie opowiadano o tym, co kto komu opowiedział, gdzie był ktoś, kto być nie powinien. Uwielbiano inteligentne złośliwości, ale raczej bez prawdziwych napięć, nienawiści; odmienne poglądy były w pełni tolerowane, odmienne stanowiska moralne już nie.

Wszyscy przecież znali się, wspominali przedpaździernikowe lata z humorem, a byli naprawdę inteligentni, więc potrafili docenić dobrą anegdotę. Były to krótkie czasy swoistego libertynizmu (niestety, o ile wiem, nie istnieje w formie pisemnej wykład, jaki Leszek Kołakowski miał dla nas na trzecim roku, kiedy to mówił o Gassendim i libertynach francuskich i przy tej okazji wyraźnie formułował wyznanie wiary polityczno-umysłowej swojej i ludzi jemu podobnych) i rzeczywiście było wesoło, zaś poziom umysłowy niektórych zajęć, niektórych rozmów i niektórych książek był wysoki. Wszystko stanowiło okazję do aluzji, więc życie duchowe toczyło się w takiej ponadrzeczywistej aluzji, dla której rzeczywistością było złe, ale i humorem zabarwione wspomnienie wczesnych lat pięćdziesiątych oraz ironiczny stosunek do bieżącej rzeczywistości politycznej. Dużo mówiło się o nowościach metodologicznych, rzadko kiedy tak przecież niewielkie grono polskich intelektualistów było w równie dobrym kontakcie z humanistyką światową.

Ironia i żart były obowiązkowe. Toteż, kiedy w prasie pojawiły się ataki na "Śmierć porucznika" Mrożka, kiedy szkole "szyderców" zaczęto przeciwstawiać szkołę "narodową", mało kto brał na poważnie te harce umysłowe przedsiębrane na tak niskim poziomie. A może nie mam racji? Ponieważ nie umiałem nigdy naprawdę zaciekawić się sporami między zwolennikami młodego i starego Marksa, ponieważ to va-et-viens między sferami intelektualnymi i rządowymi zostawiało mnie obojętnym, może nie umiałem i nie umiem docenić ważności tamtych sporów?

Lgnąłem do tego świata, bo błyszczał, bo bawił, bo ćwiczył umysł, bo naprawdę lubiłem tych ludzi, tak inteligentnych, rozumiejących się w lot i oświeconych.

Przyszedł rok 1967 i wojna izraelsko-arabska. W Polsce zaś działo się nie najlepiej. Cenzura wreszcie przejrzała grę aluzji i - słusznie czy niesłusznie - aluzji doszukiwała się niemal we wszystkim. Coraz częstsze spotkania i dyskusje odbywały się już poza terenem Uniwersytetu. Któż mógł wiedzieć, że te, jeszcze ciągle w stylu umysłowej rozgrzewki prowadzone rozmowy, staną się wkrótce przedmiotem dociekliwych pytań i szczegółowych zeznań? Ale jeszcze na tę atmosferę kolorową i roziskrzoną trafiły forpoczty innego świata.

Nie pamiętam, kto pierwszy poinformował mnie o istnieniu Żydów. Dla mnie Żydzi w Polsce jako fakt i jako problem należeli całkowicie do świata przeszłości. Nie byłem pod tym względem w moim pokoleniu wyjątkiem. Jeżeli nawet wiedziałem o istnieniu takiego kryterium odróżniającego, to nie wiedziałem, że stosuje się ono do otaczającej mnie rzeczywistości. Najpierw usłyszeliśmy, że tzw. żydowskiego pochodzenia jest jedna z naszych najbliższych przyjaciółek. Niby nic z tego nie wynikało, ale było już wiadomo. Innym razem dobry znajomy tłumaczył mi: "...wiesz, on jest taki inteligentny, że coś tam musi być... Rozumiesz?". Rozumiałem. Nagle, nie wiadomo kiedy i dlaczego zacząłem rozumieć głupie dowcipy i półsłówka, debilów, którzy kogoś czy coś wyjaśniali mówiąc: "pan rozumie, on przed wojną nazywał się inaczej".

Tylko że to ciągle było w żartach. Bo przecież nie my wymyśliliśmy problem żydowski. Wszyscy wiedzieli, że jest to skutek czy też objaw rozgrywek gdzieś tam wysoko. Więc w dowcipach brali udział wszyscy - zainteresowani także. W naszym świecie, pośród ludzi bez przesądów, między Warszawą, Kazimierzem nad Wisłą i Zakopanem nie było chamstwa, zaś odgórne sterowanie antysemityzmem było dobrze znane, co najmniej od szesnastowiecznej Hiszpanii, pamiętano proces lekarzy z początku lat pięćdziesiątych, a do tradycji polskiej oświeconej inteligencji należała wrogość wobec wszelkich prób tego rodzaju. Nie wolno dać wpędzić się w tę kwestię - tak myśleliśmy niemal wszyscy.

Próżne nadzieje, daremne złudzenia. W Warszawie była zima. W błocie biegliśmy ku okolicznym bramom po manifestacji niemal spontanicznie przeprowadzonej w proteście przeciwko zakazowi dalszych przedstawień "Dziadów" Dejmka, na którą to M. przyniosła transparent głoszący: "Żądamy dalszych przedstawień". I w błocie odbył się wiec 8 marca. Byłem w tzw. delegacji u rektora i z balkonu Pałacu Kazimierzowskiego oglądałem, jak moi bardziej przezorni przyjaciele wyciągają z kieszeni gazety, które podkładali pod siebie, kiedy nakazano usiąść wszystkim studentom, żeby ujawnić nie-studentów.

Spotykając się, nieustannie wymienialiśmy wrażenia z lektury gazet, z oglądania telewizji. Kolejne listy żydowskich nazwisk i domniemanych wyczynów właścicieli tych nazwisk oraz płomienne wspomnienia o działalności Łupaszki i Pawła Jasienicy wzbudzały chorobliwe zaciekawienie. Było to oczywiście tak paskudne, że aż trudne do całkiem poważnego traktowania. Ponadto ludzie z tego niewielkiego, inteligenckiego świata stosowali wysokie standardy moralne, a problematyka etyczna oraz moralizatorstwo były w ciągłym użyciu. Zaś te wypowiedzi i artykuły były poza wszelką moralnością.

Bardziej więc niż przypadkami skrajnymi interesowano się publicznymi zachowaniami ludzi z bliższego otoczenia. Oceniano ich, stosując kryteria powszechnie przyjętej w tym środowisku etyki bez kodeksu. W tej atmosferze bierność, wycofanie kwalifikowano negatywnie. Przecież racje sprzeciwu były tak oczywiste - zdjęcie przez cenzurę "Dziadów", bicie studentów, kampania antysemicka - że brak protestu oznaczał jawne pogwałcenie tej etyki.

Pękła otoczka intelektualnej i moralnej elegancji. Pierwsi wysłannicy innego świata zakłócili zabawę toczącą się w ponadrzeczywistości. Zakłóciły ją brud i brzydota, które niby należało zlekceważyć, ale już się nie dawało, bo to jednak było zło, może prymitywne, ale jakże głośno się manifestujące.

Jeszcze przed przemówieniem Gomułki z 19 marca, kiedy to tłum zgromadzony w Sali Kongresowej wznosił jednolite, miarowe, nienawistne okrzyki, a Gomułka przejął inicjatywę i podzielił Polaków na trzy kategorie, jeszcze przed tym wiecem, po którym było już jasne, że to nie lokalne spory i niskie pobudki, ale oficjalne decyzje, jeszcze więc przed tym punktem zwrotnym, w trakcie drugiego naszego spotkania, dziewczyna zaczynająca studia zapytała mnie: "Ale nie wiem, czy wiesz, że...?". Że co? "Że ja jestem... nie wiem, jak to powiedzieć, no, że jestem Żydówką".

Potem doszedł strach. Bałem się naturalnie aresztowania, a poza tym tłumaczono, że trzeba się ukrywać, aby móc dalej prowadzić działalność. Jakże mizerna była to działalność! Szykowaliśmy jakieś marniutkie deklaracje, które miały być odczytywane na kolejnych, coraz rzadszych wiecach, protestowaliśmy przeciwko aresztowaniom, próbowaliśmy sporządzić spis zatrzymanych. Więc, aby się uchronić przed aresztowaniem, spędziłem noc u dalekiego kolegi. Ja się bałem, ale on jeszcze bardziej, drżały mu ręce, nie mógł spać, wobec tego ja też nie mogłem. Dałem spokój i już nie unikałem aresztowania, które zresztą nastąpiło w dwa czy trzy tygodnie później.

A w międzyczasie strach nabrał już fizycznego smaku. Nieznani sprawcy pobili Stefana Kisielewskiego na ulicy. Kiedy siedzieliśmy z jednym z przyjaciół w podwarszawskiej kawiarni, faceci zajmujący sąsiedni stolik uporczywie się przyglądali jego wydatnym rysom odziedziczonym po arystokratycznych przodkach. Patrzyli się, przypatrywali się, zaczęli wymieniać głośne uwagi w stylu: "A czego tu chce ten stary Żyd z tym siwym łbem?". Wyszliśmy. Innego znajomego, o orientalnej urodzie z racji bułgarskiej krwi, pytano w taksówkach i na ulicy: "czegoś jeszcze nie wyjechał?" albo: "Dużo już wyjechało?". Zanim mnie aresztowano, odbyła się naturalnie rewizja i szczególnym zainteresowaniem funkcjonariuszy cieszyła się kartka, na której mama wiele lat temu narysowała mi drzewo genealogiczne rodziny. Mama w swojej naiwności nie wiedziała, o co im chodzi. A oni po prostu szukali Żyda. Niby nic takiego, żeby zaraz się bać. A jednak: późną jesienią do M. przyjechał daleki kuzyn, Francuz spowinowacony przez słynną żydowską rodzinę. Ukradziono mu aparat fotograficzny. Kiedy szedł na milicję, M. radziła mu, żeby nie podawał jednoznacznie brzmiącego nazwiska wspólnych kuzynów, bo może mieć kłopoty.

Gdy po trzech miesiącach wróciłem do domu, dawnego świata już nie było. Rodzice właśnie odwiedzili znajomych, którym chcieli okazać trochę ciepła, ponieważ pana K. wyrzucono z pracy z racji tzw. pochodzenia. Pani K. kazała córce, która miała wyjść za mąż, specjalnie pojechać do dalekiego miasta, by oświadczyć jasno przyszłym teściom, że jest Żydówką.

Takich historii opowiadano wiele. Staraliśmy się ciągle nie dopuścić do tego, by brud i strach wywarły wpływ na nasze myślenie, ale faktów nie dawało się ominąć. Wprawdzie ja mogłem przyjacielowi tłumaczyć - na ogół zresztą nie potrzebowałem tłumaczyć - że to nie my, nie nasze środowisko, nie nasza Polska wypomniała mu żydowskie pochodzenie, wyrzuciła z uniwersytetu i robi bandyckie uwagi na ulicach, ale jakże słaba była to pociecha. Bo to jemu, a nie mnie świat się zawalił, bo to jego wyrzucono, uznano za obywatela niższej kategorii i nic na to nie można było poradzić. Nie mogłem obiecać, że to się nie powtórzy, ani nawet, że się za parę lat jakoś rozejdzie, zaniknie.

Zresztą dla wielu wystarczyło to jedno doświadczenie i chociaż dzisiaj żyją wspomnieniem, chociaż wizerunek Krakowskiego Przedmieścia Canaletta wiszący na ścianie uniwersyteckiego mieszkania gdzieś hen na amerykańskiej prowincji jest po to, żeby wciąż pamiętać okres jedynej przecież młodości, jedynych przyjaźni, jedynych rozmów, to jednak tu, w ojczystym kraju, zostali pewnego dnia uznani za innych i, obojętne czy nastąpiło to odgórnie, bądź oddolnie, już dalej tu żyć nie mogli. Była to kwestia indywidualnej wrażliwości i tylko tyle można powiedzieć.

Bywało zresztą gorzej. Nie czynniki i nie ulica, ale ludzie najbliżsi nie wytrzymywali presji brudu i strachu. Podobnie jak inni, broniłem się przed przyjęciem do wiadomości wszystkiego i dopiero w obliczu następnego mocnego zdarzenia czy mocnego wrażenia czyniłem kolejny krok od świata ponadrzeczywistego ku rzeczywistości odczłowieczonej. Każdemu takiemu krokowi towarzyszyła utrata kolejnej porcji wiary, wiary w istnienie elementarnych reguł gry w życiu publicznym, wiary w siłę rozumu i inteligencji, wiary w przyjaciela.

Wkrótce po powrocie do domu spędzaliśmy z przyjacielem przedpołudnie na wspominkach i wymianie wiadomości. Obaj przez kilka miesięcy byliśmy odcięci od świata. Zadzwoniła jego matka, że zjawił się nasz wspólny przyjaciel, wypuszczony nieco później od nas. Popędziliśmy. Zmieniona - wydawało się - zmęczeniem i napięciem twarz, oczy nie znające spokoju. Ciągle wstawał, chciał gdzieś iść, potem chciał pić wódkę, potem się rozczulał, potem o coś się sprzeczał. Zapytałem, czy wie coś o swojej narzeczonej, której jeszcze nie wypuszczono, a która także należała do naszego grona. Wiedział, mówił o listach, jakie wymieniali. Rozgorączkowany wziął mnie na bok i zapytał, czy zechcę być świadkiem na ich ślubie. Kiedy odpowiedziałem, że dobrze, że może, że do ślubu jeszcze daleko, chwycił mnie za ramiona i próbując patrzeć prosto w oczy powiedział: "Słuchaj, to będzie taki przykładowy, wzorcowy ślub Aryjczyka z Żydówką".

Kto w sierpniową noc tamtego roku słyszał daleki warkot samolotów przesuwających się po niebie z Polski ku południowi, ten natychmiast nie racjonalnie lecz zmysłowo poczuł, że sytuacja nasza zmieniła się zasadniczo, że najbliższe lata nie mogą być dobre. Szum silników samolotowych ostatecznie zagłuszył wszelki optymizm, wszelką nadzieję na to, że marcowy kryzys zakończy się jakimś ludzkim rozwiązaniem, jakimś choćby połowicznym wycofaniem się, odstąpieniem od głoszenia i czynienia zła. Po świecie ironii i intelektualnych zabaw nie było już śladu. Spędziliśmy wakacje we dwójkę i kiedy z początkiem października wróciliśmy do Warszawy, tematem rozmów był ciągle nowy wyjazd.

Nerwowe opowieści o przejściach w kolejowym Urzędzie Celnym, gdzie dobra biednych i niekoniecznie biednych ludzi podlegały wielogodzinnej interwencji z zewnątrz, której przyglądali się zmęczeni, smutni i napięci w kolejce. Pożegnania na dworcu, zawsze niemal tym samym Dworcu Gdańskim, pożegnania jak to pożegnania, właściwie bez sensu. Przyjęcia przedwyjazdowe w mieszkaniach wybebeszonych z mebli, z rzeczy osobistych, a przede wszystkim z książek, w mieszkaniach bez sensu, bez celu. Gospodarze nieprzytomni, nagle w straszliwym zamieszaniu duchowym i emocjonalnym zaczynający się wahać. Ale nie ma odwrotu, decyzję trzeba było podjąć kilka miesięcy wcześniej. I jakieś plany spotkań, umowy na listy, czasem chwile zaniepokojenia: oni wyjeżdżają, a my tu zostaniemy sami, pod niebem, z którego wciąż dobiega echo warkotu silników.

Pamiętam tylko kilka rozmów i kilka scen, nie wiem, jakie motywy powodowały ogółem wyjeżdżających. Pamiętam starszego pana, który w przeddzień wyjazdu obchodził Uniwersytet, zapisywał sobie w oczach dobrze znajome widoki, miejsca, które były dla niego całym światem. Wiem o znajomych, którzy zdecydowali się wyjechać, ponieważ ona po prostu bała się wyjść na ulicę i w mieszkaniu spędziła kilka miesięcy. Naturalnie - był to strach grubo przesadny, ale był. Pamiętam też takiego, który wyjeżdżał z radością, sądził, że zdobędzie świat. Wiem o zabiegach młodego człowieka, który chciał uzyskać od jedynej w rodzinie babci o odpowiednim pochodzeniu odpowiednie dokumenty; ale nie chciał, żeby staruszka dowiedziała się, do czego mu one są potrzebne. I pamiętam tych, którzy nie wyjeżdżali, rozbite małżeństwa, rodziny, przyjaźnie. Tych, którzy nie wyjeżdżali, bo uznali, że za późno na rozpoczynanie nowego życia. I tych, którzy wyjeżdżali, bo nie mieli innego wyjścia, bo takiej dewastacji uległo ich życie prywatne.

Pamiętam też dwie poważne rozmowy na temat emigracji. Kiedy jesienią wróciłem na Wydział, mało kogo zastałem z dawnego świata. Roiło się od ludzi, którym w marcu przypomniały się jakieś domniemane krzywdy, niespełnione ambicje, a czasem prawdziwe niegdyś upokorzenia. Oni teraz rządzili, oni pouczali i te zmięte oblicza żółciowców i wrzodowców, smutne oczy zawistników i ambicjonerów nie zachęcały do pozostania w tym samym co oni budynku i miejscu. Toteż dobrze rozumiałem argumenty przedstawiane mi przez przyjaciela w czasie jednej z takich rozmów. Będzie trzeba kilka lat ważnych dla umysłowego i psychicznego rozwoju spędzić w tej atmosferze wyzutej z ducha, osieroconej przez inteligencję, tkniętej zarazą nietolerancji, ksenofobii, prymitywnego populizmu. Bo przecież kampania antysemicka przekształciła się w antyinteligencką. Niby wiedzieliśmy, że te wiece z hasłami w rodzaju "studenci do książki", "pisarze do pióra" nie wyrażają prawdziwych poglądów robotników, że są organizowane, ale tak naprawdę to nie byliśmy całkiem pewni. I chociaż oczywiste było, że to nie ta skala, to jednak wspomnienie lat trzydziestych nakazywało liczyć się z istnieniem pokładów antyinteligenckich fobii. A bez względu na nieliczne przykłady heroizmu w totalitarnych czasach wiadomo, że rozwój ducha i umysłu wymaga pewnej wolności od strachu i pewnego oddalenia od brudu. Więc pamiętając o intensywnie ponawianych z zewnątrz zachętach, rozumiałem racje, dla których przyjaciel ten miał dość, chciał przede wszystkim obronić siebie - chciał znaleźć się w świecie, w którym można myśleć w sposób wolny od takich presji.

W drugiej rozmowie padły inne argumenty. Żydzi w Polsce - mówił mi przyjaciel - będą teraz zawsze trochę podejrzani. Możemy wszyscy robić wszystko, na co nas stać, ale słów, artykułów, faktów minionego roku nie przezwyciężymy. To my, Żydzi zepsuliśmy Marzec, to my przez sam fakt istnienia spowodowaliśmy, że sprawa "Dziadów" przekształciła się w sprawę nazwisk z przedrostkami lub końcówkami gold, berg czy stein. Tu, w kraju, nic dobrego dla sprawy publicznej zrobić już nie możemy, natomiast za granicą… Rozumowanie to w części diagnostycznej wydawało mi się błędne, zwłaszcza w odniesieniu do wydarzeń marcowych, które tak się potoczyły, jak tylko się wówczas potoczyć mogły. Natomiast w części, którą można uznać za przepowiednię, okazało się trafne. Przecież w następnych latach, nawet w końcu lat siedemdziesiątych, sporządzając listy podpisów osób protestujących w jakiejś sprawie, zastanawiając się nad pożądanym składem rozmaitych ciał społecznych, często brano pod uwagę i ten czynnik, żeby nie było za dużo tych gold, berg czy stein. Dlaczego tak postępowano? Trudno o prostą odpowiedź, ale na ogół czyniono tak za zgodą wszystkich zainteresowanych i jakoś milcząco wszyscy niby wiedzieli, o co idzie. Oto potwierdzenie słów mojego przyjaciela: faktów 68 roku przezwyciężyć się nie dało.

I chociaż wiedziałem, że tak jak on rozumują tylko niektórzy spośród wyjeżdżających, to co z tego? Przecież ja się z niektórymi tylko przyjaźniłem i niektórzy byli mi bliscy.

Potem były co kilka lat spotkania w rozmaitych miastach świata. I natychmiastowy powrót do atmosfery dawnych lat, ogromna łatwość nawiązania kontaktu i ta sama przyjemność z bycia razem. Ożywione rozmowy jak żadne inne, błyskawiczne porozumienie oparte na podobnym widzeniu świata. Spotykałem też innych mądrych i zabawnych ludzi, ale wiem, że z nikim nie mogłem i nie będę mógł wymieniać zdań tak zwyczajnie i zarazem tak naprawdę. Parę osób w kraju i parę osób na emigracji, osób, które wyjechały, ale i nie wyjechały.

Wspomnienie Marca dzisiaj jest dla mnie zabarwione najsilniej już nie brudem i strachem, już nie układa się wokół zniszczonych twarzy arywistów i nie słyszę już tak dokładnie tętna silników samolotowych, nie chce mi się pamiętać szarości i pustki, nie warto tego wspominać, zaś wspomnienie młodzieńczych działań i emocji trochę mnie rozśmiesza, a trochę zawstydza. Nad wszystkim dominuje uczucie żalu i straty, straconych rozmów, straconych codziennych kontaktów z bliskimi ludźmi. Żalu, że nie mogę stale korzystać z umysłowej świetności dawnych profesorów, że spośród tak niewielu pojawiających się w życiu każdego z nas ognisk intensywności, kilka płonie dalekim tylko i z rzadka podsycanym blaskiem.

Marcin Król (ur. 1944) jest historykiem idei i filozofem, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 60. był uczestnikiem niezależnych seminariów na Uniwersytecie Warszawskim, po Marcu ‘68 więziony. Założyciel i redaktor naczelny drugoobiegowego czasopisma "Res Publica" (następnie "Res Publica Nowa"), wieloletni współpracownik, redaktor i członek zespołu redakcyjnego "Tygodnika Powszechnego" (do 2007 r.).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Żydownik Powszechny