To będą normalne wybory

PiS ma w tej chwili bardzo słabą pozycję w samorządach. Nic nie wskazuje, by na jesieni miało się to radykalnie zmienić.

14.05.2018

Czyta się kilka minut

Kandydat PiS na prezydenta Gdańska Kacper Płażyński, 7 maja 2018 r. / KRZYSZTOF MYSTKOWSKI / KFP / REPORTER
Kandydat PiS na prezydenta Gdańska Kacper Płażyński, 7 maja 2018 r. / KRZYSZTOF MYSTKOWSKI / KFP / REPORTER

Choć do oficjalnego początku kampanii wyborczej jeszcze daleko, to nikt nie ma cienia wątpliwości, że walka o samorządy już się rozpoczęła. Najbardziej konkretnie zainicjował ją PiS – lider sondaży – zgłaszając kandydatów w wyborach prezydentów kilkunastu największych miast. To wydarzenie pokazuje też, że znalazł się on w pułapce.

Rzecz w tym, że partię, która prowadzi w sondażach i rządzi samodzielnie w kraju, otaczała przez dwa lata aura wszechmocy. Budowała swoją pozycję, także przy udziale wielu sfrustrowanych komentatorów, na bezsilności opozycji. Sejmowa opozycja rzeczywiście na poziomie krajowym nie może ugrać niczego spektakularnego. Ale to przecież nie znaczy, że na innych poziomach jest tak samo. Oczekiwania wzrosły jeszcze, gdy sejmowa większość pod koniec zeszłego roku zmieniła kodeks wyborczy. To wywołało panikę wśród wielu opozycyjnych polityków i ekspertów. Widzieli w tym grę PiS o pełnię władzy w Polsce, swoje obawy zaś uznali za obraz rzeczywistości.

Tymczasem realia są takie, że PiS ma w tej chwili bardzo słabą pozycję w samorządach i nic nie wskazuje, by miało się to radykalnie zmienić. Realnym sukcesem będzie już uszczknięcie ciut większego kęska z lokalnego tortu. Problem potwierdza najnowszy sondaż poparcia w wyborach sejmikowych – może i PiS jest największą partią w przeważającej liczbie województw, lecz większość mandatów zdobywa wciąż tylko na Podkarpaciu. Jednocześnie media, prezentując te wyniki, mimowolnie pokazały siłę mentalnej pułapki. Dziennikarze nawet skądinąd poważnych i zdystansowanych tytułów oraz stacji informują, że „PiS wygrywa w większości województw”, choć jedyne, co w świetle tych wyników zdoła dla siebie ugrać, to rola jedynej regionalnej opozycji.

Problem pogłębia sprzeczność między tym, jak wygląda struktura poparcia dla PiS a tym, co interesuje media. Dla nich liczy się tylko władza w całym kraju i jeszcze trochę w Warszawie oraz miastach wojewódzkich. Tymczasem akurat w nich PiS ma wyraźnie pod górkę. W większych miastach jego wyniki są znacząco niższe od średniej. A jednak kładąc tak duży nacisk na kandydatów prezydenckich, partia dostosowuje się do oczekiwań, najwyraźniej pozbawiona pomysłów na przełamanie tego stanu. Media mają skłonność do centralizmu, podobnie wyobraża sobie zarządzanie państwem Jarosław Kaczyński. Prawda jest jednak taka, że w wyborach samorządowych obraz rywalizacji politycznej jest odmienny.

Nawet gdyby PiS był największą partią w miastach, to ciągle może liczyć na dużo mniej niż 50 proc. poparcia. A w bezpośrednich wyborach prezydentów, tak samo jak burmistrzów i wójtów, bez wątpienia istotne jest nie to, kto będzie pierwszy na mecie w pierwszej turze, ale kto w drugiej zbierze ponad połowę głosów. Nie chodzi więc o to, czy ma się więcej niż inni, lecz o to, czy więcej niż wszyscy pozostali razem wzięci.

Niechęć nie do przełamania

Tak czy owak, sytuacja w każdym z miast jest odmienna. Widać to nawet po liście kandydatów, których zgłosił PiS, ale jeszcze mocniej widoczne jest to po jej porównaniu z listą tych, z którymi kandydaci PiS będą się musieli zmierzyć.

W wielu miastach rządzą politycy wrodzy PiS, bo popierani przez jedną z opozycyjnych partii sejmowych. Tak wygląda sytuacja w Poznaniu, Łodzi, Lublinie czy Bydgoszczy, które mają prezydentów z PO, czy w Częstochowie lub Olsztynie, gdzie włodarze wywodzą się z SLD lub PSL. Wielu z nich wystartuje ponownie z poparciem całej opozycji, nawet jeśli nie pojawi się ono od razu. Pewnie tu i ówdzie poszczególne partie wystawią kandydatów startujących pro forma lub próbujących szczęścia. Lecz oczywiste jest, że w przypadku niepowodzenia ich poparcie przejdzie w drugiej turze na urzędujących prezydentów. W takich miastach sytuacja jest stosunkowo prosta: niezależnie od tego, jakich kandydatów wystawi PiS, ich szanse na zwycięstwo są czysto teoretyczne. Oczywiście, mogą oni wykorzystywać błędy i słabości obecnych prezydentów, których zazwyczaj nie brakuje. Warto zwrócić uwagę, że w wielu z takich miast PiS postawił na mocne nazwiska. Kandydat na prezydenta Poznania Tadeusz Zysk ma doświadczenie w innych dziedzinach i nie jest bezpośrednio kojarzony z partią. W Łodzi i Lublinie kandydatami są posłowie, którzy zdobyli stanowiska dzięki wcześniejszemu zaangażowaniu w miejskie sprawy.

W kilku ważnych miastach dotychczasowi włodarze nie wystartują (np. w Warszawie albo we Wrocławiu) albo, jak w Gdańsku, są silnie kontestowani nawet przez własny obóz polityczny. W takim przypadku sytuacja nie jest tak klarowana i brak oczywistych faworytów. Pomimo szansy na to, że kandydaci PiS mogą wygrać pierwszą turę, w drugiej musieliby włożyć ogromny wysiłek w przełamanie niechęci elektoratu – w minionej dekadzie PiS miał tam wynik zdecydowanie odległy od takich, które pozwalałyby marzyć o zwycięstwie.

Jeszcze inna sytuacja dotyczy miast rządzonych przez ludzi, którzy umiejętnie rozgrywają animozje w gronie ewentualnych przeciwników – jak Szczecin i Kraków. Tutaj gra toczy się w trójkącie, pomiędzy nimi a kandydatami PiS i potencjalnymi, choć jeszcze nie wskazanymi, kandydatami ze strony PO (w ewentualnej koalicji z Nowoczesną). Do tej pory prezydentom Szczecina (Piotr Krzystek) i Krakowa (Jacek Majchrowski) udawało się bez trudu ogrywać ogólnopolskie partie, gdyż elektoraty każdej z nich wolały poprzeć w drugiej turze obecnego włodarza niż kandydata konkurencji – zapewniając mu w ten sposób reelekcję, nawet jeśli wyniki pierwszej tury pokazywały, że większość wyborców wolałaby zmianę.

Kliki nie zawsze złe

W trakcie prezentacji pisowskich kandydatów rzucał się w oczy brak dwóch miast: Katowic i Kielc. Ideowy dystans obecnych prezydentów do PiS nie jest tak duży, aby partia widziała sens w wystawianiu przeciwko nim swoich ludzi. Takie próby, podjęte we wcześniejszych wyborach, kończyły się porażką. Stąd nie dziwi pomysł, by partia raczej ich poparła, niż z nimi walczyła. Bardziej zaskakujące jest to, że oni sami to poparcie przyjęli, chociaż płynie z tego więcej zagrożeń niż korzyści. Mógł przekonać się o tym przed czterema laty formalnie niezależny prezydent Poznania, który ze względu na zbyt bliskie związki z PiS został pokonany przez pretendenta z PO.

Poparcie dla urzędujących prezydentów Katowic i Kielc ma jeszcze jeden smaczek. PiS właśnie przeforsował ograniczenie liczby kadencji, argumentując je zagrożeniem płynącym ze strony lokalnych klik. Tak się akurat składa, że prezydent Kielc jest jednym z najdłużej urzędujących w Polsce. Trudno uzasadnić, dlaczego chce się wprowadzać w skali kraju zakaz startu po dwóch kadencjach i jednocześnie popiera się kandydata sprawującego swój urząd już od 16 lat. W przypadku Kielc to jednocześnie poparcie dla kogoś, kto został namaszczony przez poprzedniego, wieloletniego włodarza. Mógłby zatem służyć za modelowy przykład trwałości „lokalnej kliki”.

Dobór kandydatów PiS jest wypadkową wielu sił i wcale nie ma jednolitego charakteru, jak zwykli to przypisywać głównej partii jej przeciwnicy. Część odbywa się według zwykłej procedury, kiedy posłowie danej partii w mieście starają się nie dopuścić nikogo nowego do gry, w której mógłby zostać w przyszłości ważnym podmiotem, grożącym ich pozycji. Tak można potraktować kandydaturę Małgorzaty Wassermann w Krakowie czy Tomasza Latosa w Bydgoszczy. Są jednak od tego wyjątki, i to znaczące: wspomniany już Tadeusz Zysk w Poznaniu, były prezydent Szczecina z lat 90. Bartłomiej Sochański, w Gdańsku obiecujący Kacper Płażyński, który również nie bardzo wpisuje się w stereotypowy obraz partii rządzącej.

Typowe kariery

Warto przy tym zwrócić uwagę, że właściwie poza Małgorzatą Wassermann większość posłów wystawionych w walce, która okazała się beznadziejna dla wielu z ich poprzedników, różni się jednak od tamtych przypadków swoim miejskim doświadczeniem. To we władzach lokalnych zdobywali oni swoją pozycję. Należą do młodszego pokolenia – tego, które wychowało się na samorządności, a nie na Solidarności. To dowód na to, że niezależnie od różnych głupstw i szaleństw, będących przez minione 2,5 roku udziałem partii rządzącej, staje się ona typową dużą partią polityczną stabilnej demokracji. Są w niej różne ścieżki kariery i różne osobowości. Generalnie swoją pozycję buduje się w niej powoli – nawet jeśli niektórzy pną się błyskawicznie dzięki odziedziczonemu nazwisku.

Tyle tylko, że wszyscy ci ludzie muszą w lokalnych starciach płacić za wątpliwe diagnozy i terapie serwowane przez ich ugrupowanie na poziomie ogólnokrajowym. To z pewnością nie zwiększa ich szansy na zwycięstwo. Po stronie opozycji – także w lokalnych partiach władzy – jeszcze większą rolę odgrywają wewnętrzne podchody i skomplikowane układy interesów personalnych. To one sprawiają, że PiS nie walczy ze spójnym blokiem, lecz z szeregiem mniej lub bardziej luźnych koalicji. Akurat w tych wyborach to większy problem dla niego niż dla nich.

Patrząc na rozkręcaną atmosferę, można zaryzykować tezę, że jesienne wybory samorządowe będą zdecydowanie bardziej normalne, niż wielu głosiło to jeszcze przed paroma miesiącami. Nawet jeśli widać starania ze strony PiS, to szczyt możliwości tej partii – świeżość i entuzjazm – już najwyraźniej minął. Najważniejsze jest jednak to, że wpadając w koleiny zainteresowań centralnych mediów i swojego lidera, straciła ona szansę na sukces na tym polu, gdzie teoretycznie byłoby go odnieść najłatwiej. Bo przecież PiS, patrząc na jego wyniki, powinien mieć większe szanse w małych miejscowościach.

Tylko że jako partia przywiązana do centralizacji i podchodząca sceptycznie do lokalnych elit bardzo słabo potrafi odnaleźć się na jeszcze niższym szczeblu, w miastach powiatowych i gminach wiejskich. Fakt, że wśród wymienianych przez Jarosława Kaczyńskiego nie pojawił się ani jeden kandydat na wójta czy burmistrza, jest kolejnym dowodem na brak głębokiej potrzeby samorządowego zaangażowania. Bez tego jednak nie sposób zdobyć we władzach lokalnych mocnej pozycji. Wygląda na to, że nawet jeśli Polska jest jedna, to nie wszyscy są w niej tak samo warci uwagi prezesa. Przynajmniej do momentu, gdy będą ogłaszane wyniki. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2018