Tłumaczom wara!

Nie muszę nawet namawiać do rewolucji, która by tłumaczom pozwoliła być autorami. Nie jest nam potrzebna: „tłumacz jako autor” to nie przewrót pałacowy, lecz praworządna sukcesja.

03.05.2013

Czyta się kilka minut

Jerzy Jarniewicz w obiektywie Cato Leina (ur. 1957), jednego z najbardziej znanych skandynawskich portrecistów, specjalizującego się w zdjęciach pisarzy. Jego wystawę „Spojrzenia” oglądać można do 12 maja w gdańskiej Galerii Güntera Grassa. / Fot. Cato Lein
Jerzy Jarniewicz w obiektywie Cato Leina (ur. 1957), jednego z najbardziej znanych skandynawskich portrecistów, specjalizującego się w zdjęciach pisarzy. Jego wystawę „Spojrzenia” oglądać można do 12 maja w gdańskiej Galerii Güntera Grassa. / Fot. Cato Lein

„Tłumacz jako autor” – koncept, zdawałoby się, oczywisty i niewadzący nikomu, a wywołuje burzę niechęci wśród translatologów. Edward Balcerzan, jeden z fundatorów polskich studiów nad przekładem, w niedawno opublikowanym szkicu ironizuje, że jeśli tłumacz ma być drugim autorem, to może drugim autorem uczyńmy i drukarza, bo przecież od niego ostatecznie zależy, jaki tekst czytamy.

PO GODZINACH

Niechęć do tego konceptu bierze się – po części przynajmniej – z przekonania, że tłumacz to ktoś mniej, niżej, gorzej i (ukłon w stronę wydawców) taniej niż pisarz. Wara więc tłumaczowi od tego, co autorskie – służba w czworakach winna siedzieć, a nie pchać się na salony, na okładki książek i do literackich stowarzyszeń, tu się nam szykuje jakiś przewrót bolszewicki drugi! Bo tłumacz to sługa, wyrobnik, pośrednik, licho wie co, ale, na Boga, nie autor!

Zróbmy jednak eksperyment i odwróćmy naszą frazę: nie „tłumacz jako autor”, a „autor jako tłumacz”. Czy wtedy przeciwnicy autorskiego statusu tłumacza równie silnie broniliby odrębności obu ról? Czy autorowi nie wolno wchodzić w rolę tłumacza tak samo jak tłumaczowi w rolę autora? Nie sądzę. Kto miałby za złe Słowackiemu, że spolszczył Calderona na „Księcia niezłomnego”, jakby ten dramat do niego należał? Albo Poundowi, że bliższy mu Sekstus Propercjusz niż filologowie klasyczni, którzy na Poundzie psy wieszali? Albo Kochanowskiemu, że sobie „Psalmy” przywłaszczył?

Nikt by autorom nie zarzucał, że robią po godzinach jako tłumacze. Natomiast chętnych do tego, by strofować tłumaczy, że robią jako autorzy, jako żywo nie brakuje. Kiedy wielki autor wypuszcza w świat przekład bardzo swobodny i naznaczony jego osobnością, mówimy, najczęściej na klęczkach: „To nie jakiś tam przekład, lecz parafraza, inspiracja, wariacja”. Gdy tłumacz (bywa, że równie wielki) nie ukrywa, że przekładając literaturę, staje się także jej autorem, słyszy: „Wara, chamie, od tekstu. I do kredensu!”.

BEZ ZNIŻKI

Za taką postawą kryją się dwa założenia. Po pierwsze, że „autor” to określenie nobilitujące. A przecież niekoniecznie: mamy tyle samo koszmarnych autorów, co niekompetentnych tłumaczy. Kiedy więc mówię „autor”, mam na myśli twórcę suwerennie podejmującego lepsze lub gorsze decyzje językowe i artystyczne. Drugim założeniem jest niby oczywista różnica między przekładem a adaptacją czy parafrazą. Można sobie teoretyzować, że to inne byty, ale w praktyce – a mnie interesuje właśnie praktyka – często nie da się ich oddzielić. „Wielki testament” Villona w przekładzie Boya-Żeleńskiego to przekład czy adaptacja? A Szekspirowska „Burza” w spolszczeniu Sity? Czy, żeby było weselej, „Kubuś Puchatek” Ireny Tuwim? Od adaptowania czy parafrazowania żaden, nawet „najczystszy” tłumacz wielkiej literatury nie ucieknie.

Nie chciałbym namawiać do wszczynania rewolucji, która by tłumaczom pozwoliła być autorami. Dziś nie jest nam potrzebna, albowiem „tłumacz jako autor” to nie przewrót pałacowy, lecz praworządna sukcesja. „Tłumacz jako autor” nie jest propozycją wolnej amerykanki w przekładzie, ani postmodernistycznym, uchowaj Boże, rozhasaniem po świętym, świętym mocnym, świętym a nieśmiertelnym tekście autorskim. To propozycja takiej lektury przekładu, której towarzyszy świadomość, że to tłumacz, nikt inny, jest instancją ostatecznie odpowiadającą za czytane przez nas słowa.

Koncept tłumacza jako autora traktuję więc bardziej jako dyrektywę lekturową i interpretacyjną niż legitymację dla tłumaczy, uprawniającą ich do 50-procentowej zniżki na radosną twórczość w tłumaczonym tekście. Zgoda na to, że tłumacz jest autorem, to także uznanie, że tekst przełożony jest przede wszystkim dziełem w języku przekładu, należącym do kultury tego właśnie języka i jako taki winien być oceniany.

KOCHAM I NIENAWIDZĘ

Ale przejdźmy do konkretów. „Odi et amo” – to znane wyznanie z „Pieśni” Katullusa. Wiedzą państwo, jak zostało przełożone? Anna Świderkówna oddała je jako „kocham i nienawidzę”. Nie trzeba mieć rozszerzonej matury z łaciny, żeby zrozumieć, że coś tu nie gra. „Odi et amo” – to przecież nie „kocham i nienawidzę”, a „nienawidzę i kocham”. Czemu więc Świderkówna, przekładając tę frazę, odwróciła jej kolejność? Nie jest to przecież drugorzędna kwestia: inny to wiersz, który otwiera oświadczenie: „kocham”, a inny, który rozpoczyna się deklaracją: „nienawidzę”.

Nawet mając średnio wyczulone ucho, bez trudu rozpoznamy zalety polskiego przekładu. Zdanie Świderkówny brzmi ciekawiej niż dosłowny przekład. „Kocham i nienawidzę” to mocna, wyraziście zrytmizowana fraza, zaczynająca się od przycisku, przy której „nienawidzę i kocham” dostaje zadyszki przy pierwszym, czterosylabowym czasowniku. Nic to, że zmiana kolejności nie może być obojętna dla wymowy tego wiersza – do polszczyzny wchodzi zdanie lepiej w niej osadzone, a nie bliższe oryginałowi.

Czy dokonując tej wywrotki z uwagi na muzykę, jaką niesie z sobą polszczyzna, Świderkówna zachowała się jak tłumaczka, czy jak autorka? Pytanie źle postawione. Oczywiście, że jak tłumaczka, bo tłumaczyła tekst z łaciny, ale też: oczywiście, że jak autorka, bo odrywając się na chwilę od oryginału podjęła autorską decyzję.

To piękny przykład – nie tylko autorskiego statusu tłumacza, który może odejść od litery oryginału, by stworzyć przekonującą poetycko całość, ale też tego, jak mocnym czynnikiem suwerennie kształtującym przekładany tekst jest język docelowy. Bo przecież to język – polszczyzna – wymusił na tłumaczce odejście od dosłowności. Tak, to nie łacina, a język Gomułki i Gombrowicza, ze swoim niby nudnym paroksytonicznym akcentem, doprowadził do tego, że po polsku Katullus najpierw „kocha”, a dopiero potem „nienawidzi”. Dobry tłumacz poddaje się takiemu dyktatowi języka, bo język, proszę mi wierzyć, zazwyczaj wie lepiej. A jak to się ma do wierności? Przepraszam, do czego? Nie pomyliliśmy porządków? Dobry, silny i solidny tłumacz daruje sobie metaforyczną wierność wobec oryginału i zezwoli na muzykę polskiej składni – nie po to, by się tym samym nad autora wywyższyć, ale w imię obowiązku wobec słowa, jedynego obowiązku, od którego żaden tłumacz nie może się nigdy uchylić. W przypadku „odi et amo” opłacało się być niewiernym – z korzyścią dla polszczyzny, ale i dla Katullusa. „Kocham i nienawidzę” weszło do repertuaru polskich skrzydlatych słów, bo Świderkówna przekładając wiersz nie bała się wejść w rolę autorki.

PHILIP CZY FILIP?

Zapraszam do kolejnego przykładu. Tym razem przyjrzyjmy się przekładowi, którego tłumaczem jest sam autor. Chodzi o wiersz Czesława Miłosza „Przeciwko poezji Filipa Larkina”:


Żyć nauczyłem się z moją rozpaczą.

A tu przychodzi ktoś, kto, nieproszony,

Wierszem wylicza powody rozpaczy.

Czy mam dziękować? Nie bardzo jest za co.

Skoro świadomość różne ma poziomy,

Na niższy spycha mnie, kto śmiercią straszy.

Ja też pamiętam, żałobny Larkinie,

Że śmierć nikogo z żywych nie ominie,

Nie jest to jednak temat odpowiedni

Ani dla ody, ani dla elegii.




Wiersz, przyznać trzeba, zaskakujący, bo oto poeta dekretuje, co może, a co nie może być tematem dla poezji, jakby tylnymi drzwiami wprowadzał neoklasyczną zasadę decorum. Dla nas jednak ciekawsze jest tu porównanie wiersza i jego przekładu na angielski, za który odpowiadają autor i Robert Hass. Choć przekład podpisany jest oboma nazwiskami, nie jest tajemnicą, że za przekładem stoi Miłosz, który, jak pisze o tym Magda Heydel, sprawował kontrolę nad tłumaczeniami swoich utworów. Jeśli przeczytamy oba teksty, wiersz i jego przekład, zaskoczyć nas może rozbieżność między nimi, tym dziwniejsza, że sankcjonowana przez Miłosza. Utwór „Against the poetry of Philip Larkin” brzmi:


I learned to live with my despair,

And suddenly Philip Larkin’s there,

Explaining why all life is hateful.

I don’t see why I should be grateful.

It’s hard enough to draw a breath

Without his hectoring about nothingness.

My dear Larkin, I understand

That death will not miss anyone.

But this is not a decent theme

For either an elegy or an ode.




Zacznijmy od imienia. U Miłosza Philip przybiera polską postać Filip. Zanim się poetę skarci i pouczy, trzeba go najpierw oswoić – pokazać mu, gdzie jego miejsce. Philip staje się więc udomowionym Filipem, znanym nam z wdzięcznego frazeologizmu o konopiach. Ale imię pojawia się tylko w tytule, potem już panowie są po nazwisku. O ile jednak w polskim oryginale Miłosz zwraca się do angielskiego poety per „żałobny Larkinie”, o tyle w angielskim przekładzie zaleca się kurtuazją i bezpośredniością zarazem, mówiąc „mój drogi Larkinie”.

Miłosz znacząco odchodzi od oryginału, i to nie dlatego, by oryginał piętrzył przed nim przekładowe trudności. To pouczający przykład, kiedy przekład powstaje nie tyle z troską o wierność wobec oryginału, ile z myślą o obcojęzycznych odbiorcach przekładu. Miłosz zdaje sobie sprawę, że przekład istnieć będzie w innym niż oryginał kontekście kulturowym, powiedziałbym: w radykalnie odmiennym, bo jest to kontekst, w którym Larkin jest postacią nie tylko bardzo dobrze znaną, ale i – o, zgrozo! – lubianą. Polski czytelnik przełknie apostrofę „żałobny Larkinie”, choć etykieta uznałaby takie traktowanie po nazwisku za afront. Polski czytelnik, dla którego Larkin to najczęściej postać obojętna, raźniej niż Anglik zgodzi się też z Miłoszem, że Larkin lubi się bez zaproszenia przed nami wymądrzać. Z przekładu jednak ginie jakakolwiek wzmianka, że Larkin robi coś „nieproszony”. Larkin, o którym przeczytają angielskojęzyczni czytelnicy, nie jest już natrętem, bo oni wiedzą, że Larkin nikogo by na siłę nie pouczał. Szykując przekład dla Anglików, Miłosz odżałobnił Larkina, zwrócił się do niego „mój drogi”, nie nazwał go natrętem.

Co więcej, nieproszony Larkin jest w polskiej wersji wiersza typem nie tylko natarczywym, ale też grubiańskim. Jego grubiaństwo polega na tym, że swoim gawędzeniem o rozpaczy „spycha słuchacza na niższy poziom”. Czy można powiedzieć coś takiego angielskiemu czytelnikowi? Że ich ulubiony poeta działa prostacko? Wiadomo, że nie, dlatego Miłosz tłumaczy ten fragment wiersza zadziwiająco neutralnie: tu Larkin nikogo nie degraduje, ale „straszy nicością”. Proszę porównać, z jednej strony Larkin, który „spycha na niższy poziom”, z drugiej – Larkin, który „straszy nicością”. Z pierwszym w zasadzie nie ma o czym gadać, bo prostak, z drugim – a, to co innego, tu mamy owocną różnicę poglądów.

***

Przekład Świderkówny i przekład Miłosza na pozór nie mają ze sobą nic wspólnego. W gruncie rzeczy jednak wykazują, jak bardzo przekład należy do kultury języka, na który przekładamy – do tego stopnia, że kwestia wierności wobec oryginału, odpowiedniości tekstu wyjściowego i tekstu docelowego, schodzi na plan dalszy. Czy przekład Miłosza jest tłumaczeniem, czy parafrazą, czy Świderkówna zachowała się jak tłumaczka, czy jak autorka – te pytania zostawiam bez odpowiedzi, bo wydają mi się po prostu jałowe.

Tłumacz jest autorem, czy chce tego, czy nie – tłumacząc musi podejmować decyzje autorskie, to znaczy takie, jakie podejmowałby pisząc tekst oryginalny. Przykłada ucho do słów i słucha, jak współbrzmią z polszczyzną. Przygląda się powstającemu tekstowi i patrzy, jak tekst ten komponuje się z innymi tekstami literatury polskiej. Obserwuje swoje słowa i pamięta, że czytać je będą użytkownicy języka polskiego, wychowani na literaturze tego języka. 


JERZY JARNIEWICZ (ur. 1958) jest poetą (jego ostatni zbiór „Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną” został nominowany w kategorii „książka roku” do Nagrody Poetyckiej Silesius – omawiamy go w tym numerze „TP”), tłumaczem (m.in. Johna Banville’a, Raymonda Carvera, Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Edmunda White’a), autorem książek krytycznoliterackich (jak „Larkin. Odsłuchiwanie wierszy” czy „Heaney. Wiersze pod dotyk”), wykładowcą na Uniwersytetach Warszawskim i Łódzkim.

„Gościnność słowa” to ze swadą rozpisany na szereg esejów manifest tłumacza, czy też – jak żartobliwie pisze Jarniewicz – jego coming out. Autor ukazuje kulturową rolę tłumaczy, ich miejsce w tworzeniu kanonu literackiego, przygląda się walce ze stereotypami „poetyckości”, z pokusą uzupełniania i rozbudowywania oryginału, z pułapkami gramatycznej płci. Pokazuje, jak do języka angielskiego wędruje poezja Jana Kochanowskiego, jak z angielszczyzną zmaga się Gombrowicz, jak odnajduje się w niej Herbert, Lem czy Konwicki, ale też – jak w polszczyźnie osiadają Eliot lub Joyce. Zapewnia z mocą: „w kraju Boya-Żeleńskiego i Barańczaka krytycy i recenzenci nadal traktują tłumacza jak niewidzialnego człowieka. Na to jednak zgody nie ma (...) tłumacz wychodzi z cienia”. 


Jerzy Jarniewicz „Gościnność słowa. Szkice o przekładzie literackim”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2012

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2013