Tłumacz molekularny

Na drodze do uniwersalnego języka powieść „Finnegans Wake” Jamesa Joyce’a wydawała się albo stacją docelową, albo przynajmniej stacją przesiadkową, do której musi dotrzeć każdy, kto marzy o porozumieniu między ludźmi.

27.02.2012

Czyta się kilka minut

Okładka "KwT" 1-2/2012: Pierwszy polski przekład Finnegans Wake / w tym wydaniu winietę napisał: Krzysztof Bartnicki. Rysunek: Wiesław Rosocha
Okładka "KwT" 1-2/2012: Pierwszy polski przekład Finnegans Wake / w tym wydaniu winietę napisał: Krzysztof Bartnicki. Rysunek: Wiesław Rosocha

GRZEGORZ JANKOWICZ: W 1973 roku Maciej Słomczyński opublikował esej pt. „Klucze otchłani”, w którym opisał swe translatorskie zma-gania z „Finnegans Wake” – arcydziełem uchodzącym za najbardziej nieprzenikniony twór literacki wszechczasów. Słomczyńskiemu nie udało się przełożyć ostatniej powieści Irlandczyka, choć natrafił na pewien trop (egipską „Księgę umarłych”), który – jak sądził – pozwala zrozumieć najogólniejszy zamysł pisarza. Tobie się udało. Przełożyłeś całość. Jak się czujesz po otwarciu wrót do otchłani? KRZYSZTOF BARTNICKI: Na początku wcale nie postrzegałem tej pracy jako otchłannej. Dałem sobie na przełożenie całości rok, góra dwa lata. Gdybym miał w perspektywie dwadzieścia lat „zsyłki”, to rzeczywiście powieść jawiłaby mi się w mroczniejszy sposób. Nie musiałem też szukać żadnego klucza, po-nieważ obłożyłem się dostępną literaturą przedmiotu. Czułem, że wokół mam – mniej lub bardziej życzliwych i pomocnych – towarzyszy podróży. Zaczy-nając pracę, miałem pełną świadomość, że bez pomocy innych nie odnajdę drogi w labiryncie. Nawet gdybym miał – jak Słomczyński – klucz, to wszedłbym do środka, ale od razu zgubiłbym się w semantycznej ciemności. Złudne okazało się założenie, że z pomocą towarzyszy przemierzę tę jaskinię w dwa lata. Otchłań pojawiła się zatem później, gdy praca trwała w najlepsze, a jej końca nie było widać. Skąd wziął się Twój początkowy optymizm i co go ostatecznie zniszczyło? Zgubiło mnie to, co – jak wierzyłem – zawsze ludziom pomaga, czyli matematyka. Powieść ma 628 stron. Podzieliłem ją na odcinki, które mógłbym prze-łożyć podczas jednego podejścia. Wyszło mi, że do ukończenia pracy potrzebuję trzysta „dniówek”, przy czym „dniówką” nie nazywałem wielogodzinnej sesji, tylko góra dwugodzinne posiedzenie, do którego przystępowałbym każdego dnia po wykonaniu innych obowiązków zawodowych i domowych. 300 „dniówek” to rok, w najgorszym razie półtora roku. Kalkulacje okazały się całkowicie chybione. Dramatycznie pomyliłem się w rachubach. Mój optymizm u zarania pracy wynikał z pierwszych doświadczeń translatorskich z powieścią Joyce’a. Tomasz Mirkowicz, który również podjął próbę przekładu całości (re-alizację tego zadania uniemożliwiła mu przedwczesna śmierć), opublikował w „Literaturze na Świecie” tłumaczenie pierwszej strony, kilku pierwszych aka-pitów, które zostały uzupełnione szczegółowymi komentarzami. Praca nad początkiem powieści poszła mi bardzo szybko. Liczyłem, że podobnie będzie z kolejnymi fragmentami. Tłumaczyłeś po kolei, strona po stronie? Dzieło ma cztery księgi, przy czym czwarta jest najkrótsza, więc do niej przeszedłem po ukończeniu pierwszej. Słomczyński przymierzał się do czwartej i zrobił nawet kilka fragmentów, co było pomocne. Myślałem tak: skoro mam dwie części z czterech, to mam niby połowę! Byłem w kontakcie z tłumaczami holenderskimi, którzy zapytali mnie kiedyś, za którą księgę się teraz zabieram. Odpowiedziałem, że za trzecią. Na co oni, że trzecia będzie tak straszna, jak pierwsza z czwartą do potęgi, a druga będzie po wielokroć straszniejsza niż trzecia. Tymczasem czytałem coraz więcej książek o „Finnegans Wake”, co miało ten efekt, że zaglądając do przekładowych pierwocin, dostrzegałem ich mankamenty i od razu zaczynałem poprawiać. To, co z początku poszło mi najszyb-ciej, później było najczęściej przerabianym przeze mnie fragmentem całego przekładu. Cofnijmy się do 1922 roku, gdy Joyce najpierw wydaje „Ulissesa”, co przynosi mu ogromny sukces, a kilka miesięcy później przystępuje do pracy nad „Finnegans Wake”, która zajmie mu siedemnaście lat. Niektórzy krytycy dziwili się, że oto pisarz doceniony przez czytelników postanowił poświęcić tak dużo czasu na stworzenie dzieła, które odwraca się od odbiorcy, stawia mu tamę, jest nieprzystępne i nieprzeniknione. Było to odbierane jako gest niemal ucieczkowy: rejterada do literackiego zakonu, w którego bibliotece przez wiele lat powstawały kompletnie niezrozumiałe, na pierwszy rzut oka bełkotliwe zdania. Otóż Joyce nie traktował swego dzieła w ten sposób. Zachowały się świadectwa jego reakcji na krytykę, którą odebrał po publikacji fragmentów, a potem całości „Finnegans...”. Niepochlebne wypowiedzi – szczególnie te, które przychodziły ze strony jego przyjaciół (np. Ezry Pounda), pisarzy czy krytyków – sprawiały mu zauważalną przykrość. Swą powieść widział jako kolejny krok na drodze, którą podążała literatura nowoczesna. Krok konieczny i – wedle jego mniemania – zrozumiały dla współczesnych. Nie było zatem tak, że odwrócił się od świata i zamknął w bibliotece. Myślę, że gdy przystępował do pisania, miał przeczucie, że po „Finnegans Wake” świat doceni go jeszcze bardziej. Z pewnością znajdował się wtedy na krzywej wznoszącej. Są dwie możliwości: albo ludzkość podówczas nie dorosła do jego dzieła, albo już wtedy zrozumiała, że Joyce popełnił literackie głupstwo. Może przeliczył się nieco, zakładając, że istnieją idealni czytelnicy, którzy – jak to sobie wyobrażał – cierpią na permanentną bezsenność i mogą poświęcić cały czas na deszyfrowanie powieści? Z pewnością nie liczył na masowy odbiór „Finnegans Wake”, ale towarzyszyło mu przekonanie, że inni pisarze zrozumieją skalę tego zamysłu. Powiem tak: gdyby Joyce nie zdobył sławy dzięki „Ulissesowi”, to „Finnegans...” przepadłoby z kretesem, jak inne – podobne mu – dzieła, które uznano za niezrozumiałe, absurdalne, a nawet całkowicie bezsensowne. Innymi słowy – bez „Ulissesa” Joyce nie mógłby napisać kolejnej powieści w takim kształcie i mieć choćby cienia nadziei, że nie trafi ona do archiwum literackich osobliwości. Mechanizm akceptacji i odrzucenia jest zrozumiały i do dziś obowiązuje. Dlaczego jednak Joyce – po „Ulissesie” – postawił na lingwistycz-ne ekstremum? Mam pewien domysł, pewną intuicję na ten temat. Wiadomo, że jego córka – Lucia Joyce – cierpiała na schizofrenię. Była graficzką, scenografką i tancerką, ale – to chyba opinia Junga, który ją badał – nie była w stanie w pełni się realizować w żadnej z tych dziedzin. Samemu Joyce’owi się to udało. Mam prze-czucie, że tylko dzięki temu, iż podejmował tak intensywną i skrupulatną pracę pisarską, potrafił się przed chorobą ochronić, trzymał ją na dystans, nie do-puszczał do siebie, unikając w ten sposób społecznie potępianych uzewnętrznień choroby. „Finnegans Wake” było ratunkiem. Ale z drugiej strony można postawić tezę, że właśnie ta powieść jest świadectwem jakiegoś bezgranicznego szaleństwa. Historia schizofrenii w rodzinie Joyce’ów nie zaczęła się wcale od córki, tylko od samego Jamesa Joyce’a. Nie jest to, rzecz jasna, moje odkrycie. Pisano o tym już wcześniej, nie wyciągając z tej hipotezy właściwych wniosków dotyczących „Finnegans Wake”. Schizofrenia uwidoczniła się w warsztacie Joyce’a, czyli sposobie pisania. Czym innym natomiast był wpływ jego różnych skłonności na temat powieści. W eseju „Nawiedzony kałamarz” John Gross podaje listę schorzeń, na które cierpiał lub o które był podejrzewany autor „Ulissesa”. Doszukano się u niego symptomów zespołu Kraffta-Ebinga: strachu przed homoseksualizmem, fantazji związanych ze zdradą żony, fety-szyzmu, masochizmu i voyeuryzmu, obsesji kloacznej i kazirodczej. Zakładam, że Joyce (jak zresztą każdy, kto zajmuje się literaturą) próbował uporać się ze swoją autobiografią. Idąc tym tropem, można postawić następującą tezę: powstanie hermetycznej powieści „Finnegans Wake” było konieczne, by w za-kamuflowany sposób wyrazić ukrywane przez pisarza skłonności. Gdyby wyraził je wprost, wówczas zostałby zagryziony przez ówczesnych stróżów mo-ralności. Zenon Fajfer, który odrzuca tę psychologiczną wykładnię powieści, uważa, że skoro „Finnegans Wake” opowiada o całym świecie, a nawet wszechświecie, to musi uwzględniać także samego Joyce’a i jego seksualność. Ja twierdzę, że ta sfera była źródłem energii twórczej. To był zaczyn całego projektu. Nie chodzi o to, że pisarz chciał się wyspowiadać ze swych „brudnych spraw”, bo to by znaczyło, że owe „sprawy” traktował jako grzeszne. Jego zachowanie odpowiadało trochę utrwalonemu w popkulturowych przekazach obrazowi seryjnego zabójcy pozostawiającego ślady, które do niego prowa-dzą, tworzącego łamigłówkę do rozwikłania. Czy jako tłumacz wszedłeś w rolę inspektora tropiącego przestępcę, czy raczej ucznia, który próbuje wyuczyć się sztuki zbrodni? Gdy zaczynałem pracę, wcieliłem się bez reszty w rolę ucznia, wyznawcy, czeladnika, który chroni mistrza i jednocześnie próbuje zgłębić sekret jego kunsz-tu. Byłem adeptem, który w pewnym momencie wypowiedział posłuszeństwo swemu przełożonemu z powodu rozczarowania znikomymi efektami wielo-letniego terminowania. Niemniej na początku poszukiwałem pokrewieństwa z autorem „Finnegans Wake”. Powiem więcej: tłumacz musi być do Joyce’a podobny. Byłem zachwycony jego kalamburami, fascynował mnie sposób, w jaki stworzył swój oryginalny język. Jeśli mówię, że w pewnej chwili doszło do zerwania, to dlatego że uświadomiłem sobie ową intuicję. Wszystko pięknie, jestem pełen podziwu dla geniuszu Joyce’a, ale niesłychanie istotna jest dla mnie szczerość, z jaką twórca przedstawia swe artystyczne intencje. Joyce szczery nie był. Jeśli mam pretensje, to nie o wypieranie się możliwej schizofrenii (bo jeśli była i zadziałała, to ku warsztatowi, sposobowi, ku pan-Ur-wszech-językowi, który sprawia, że „Finnegans Wake” jest unikatowe), lecz o mycenie (pod płaszczem mitu ludzkości wszystkich er) spraw wymienianych przez Grossa, o językowe hermetyzowanie opowieści o seksie i kloace jednego czło-wieka – na którą to treść szkoda nie dziesięciu lat, ale dziesięciu godzin. Z drugiej strony nawet najgorsze intencje wyrażone w nieszczery sposób giną w ogniu arcydzieła... Być może zatem na moją ocenę Joyce’a kładzie się cieniem wspomniane rozczarowanie, które z czasem stało się nieznośne. Nie wykluczam, że Joyce stał się w pewnym sensie moim kozłem ofiarnym. Dziś jest dużo lepiej, ale gdybyś zapytał mnie o tę powieść, jej autora i moją pracę w 2009 roku, gdy doprowadzi-łem rzecz do końca, to moje wypowiedzi byłyby dużo ostrzejsze. Czy w przypadku utworu, który składa się z neologizmów, kalamburów, gier słownych i radykalnych eksperymentów formalnych, można w ogóle mówić o przekładzie? Wolę nazywać efekt swej pracy „spolszczeniem” nie po to, rzecz jasna, by ją deprecjonować, lecz po to, by najprecyzyjniej oddać jej charakter. Chodzi wszak o wymyślenie, a następnie wytworzenie odpowiednika, który nie tyle oddaje sens tłumaczonego słowa, ile powiela zasadę jego powstania i działania w obrębie całego dzieła. Tyle jeśli sądzić po owocu. Ale gdy siadałem do pracy, zamierzałem stworzyć „przekład”. Sytuacja jest o tyle ciekawa, że wartość spolszczenia jest w zasadzie nieweryfikowalna. Oczywiście są w Polsce ludzie, którzy przeczytali „Finnegans Wake” i dysponują odpowiednią wiedzą, by odnieść się do Twojej pracy ze zrozumieniem, ale z drugiej strony charakter dzie-ła sprawia, że jedynym jurorem w tym konkursie może być sam Joyce (ewentualnie kolejna jego inkarnacja, czyli inny tłumacz, mający na koncie takie osiągnięcie). W pewnym sensie masz rację. Myślę nawet, że wszystkie zachwyty nad polską edycją wynikają z przekonania o arcydzielności oryginału i bezwiednego sza-cunku dla długiej pracy. Jest w tym coś z podziwu nad wydolnością śmiałka, który przeszedł Syberię i przeżył. Żyjemy w cywilizacji, w której liczy się przede wszystkim szybkość działania. Dla wielu ludzi lektura jednej strony stanowi wyzwanie nie do przejścia. Gdy pojawia się ktoś, kto mitręży dziesięć lat życia na pracę, której efekty nie mają zauważalnego wpływu na rzeczywistość, to wielu zaczyna cmokać. Gdyby to tylko ode mnie zależało, spolszczenie nie zostałoby opublikowane. Dla tego tuzina osób rzeczywiście zainteresowanych dziełem Joyce’a przygotowałbym plik PDF czy RTF i rozesłałbym im do lektury. To przewrotność czy poczucie porażki? Tak jak powieść była przez autora nazywana „dziełem w toku” (work in progress), tak moje spolszczenie można nazwać „błędem w toku”. Najpierw błędnie założyłem, że uporam się z tym zadaniem bardzo szybko, błędnie myślałem, że komentarze i inne pomoce wyjaśnią wszystkie wątpliwości dotyczące tekstu, niepoprawnie przypuszczałem, że „Finnegans Wake” w Polsce jednak się czyta, i że znajdzie się kilku, może nawet kilkunastu tłumaczy, z którymi będę mógł wymieniać pomysły i sympatycznie rywalizować, mylnie zakładałem też, że moja radość z tworzenia, czytania i tłumaczenia kalamburów nigdy nie osłab-nie... Mogę jedynie zacytować słowa Stefana Dedalusa, jednego z Joyce’owskich bohaterów, że błędy człowieka genialnego „są dobrowolne i stają się wrotami odkryć”... Dlaczego zatem nie porzuciłeś tego zadania w połowie? Patrząc na to z perspektywy teorii gier, byłoby to oczywiście najbardziej racjonalne zachowanie. Ale zadziałały tu różne mechanizmy podtrzymujące mara-tończyka w chwilach kryzysu. Doszedłem do wniosku, że nawet jeśli nie dobiegnę do końca, to może przynajmniej się doczołgam. Postępy pracy zaznacza-łem na kartce, na której umieściłem numery wszystkich stron. Każdą przełożoną stronę zamazywałem kropką. Moja żona, patrząc na tę kartkę, powtarzała, że skoro zrobiłem już 30, 40, 50, potem 60 procent, to trzeba doprowadzić pracę do końca. Cofnijmy się w czasie do chwili, w której Twój stosunek do utworu wciąż jest entuzjastyczny. Jakie miałeś oczekiwania wobec Joyce’a? Tak jak James Joyce miał pewien ukryty powód, by napisać „Finnegans Wake”, ale to wcale nie równało się temu, co rzeczywiście napisał, tak ja miałem konkretny powód, żeby tłumaczyć. Chodziło o wyrychtowanie spektakularnej translacji, która dałaby mi przepustkę do pracy z przekładem literackim (wcześniej miałem jedynie glejt tłumacza technicznego). Dziś taka przepustka nie jest mi potrzebna (przydałaby się w wieku 25 lat, kiedy trzeba zaprezen-tować dobre CV). Na innym poziomie wyzwaniem był kalamburowy język. Joyce, Chlebnikow i Leśmian to trójca „moich twórców”, u których kwestia poetyckiego słowa została postawiona z całą mocą. Interesowały mnie twórcze możliwości języka. Ale nie chodziło tylko o gry słowne. Jedno z pytań, które przywiodło mnie do Joyce’a, dotyczyło natury mowy, jej źródeł i rozwoju. Wydawało mi się, że „Finnegans Wake” może być narzędziem, za pomocą którego uda mi się dotrzeć do fundamentów języka, do miejsca, gdzie powstaje język i zaczyna znaczyć, do czasu sprzed wieży Babel i późniejszego rozróżnienia języków. Pasjonowała mnie także możliwość komunikacji za pomocą zuniwersalizowanej mowy. Wyobrażałem sobie, że gdyby tylko komuś w Afryce chciało się nauczyć języka „Finnegans Wake”, to bez problemu moglibyśmy się za jego pomocą porozumieć. Czy natrafiłeś na ciekawe słowa w różnych językach, które okazywały się swymi doskonałymi odpowiednikami? Tytułowe słówko „wake” to stypa (zgodnie z tradycją irlandzką radośnie przeżywana), czuwanie, ale też przebudzenie. W etymologicznym splocie czasow-nika „budzić”, który Aleksander Brückner analizuje w swym słowniku etymologicznym, znalazłem formę „bdyn”, która posiada dokładnie ten sam zakres semantyczny, jest niemal stuprocentowym synonimem: czuwanie przy zmarłych, a w źródłowym znaczeniu także wybudzanie. Nie zdecydowałem się na użycie tego słowa w polskim tytule, ponieważ „Finneganów bdyn” brzmi osobliwiej niż „Finneganów tren”, niemniej to odkrycie było fascynujące. Zakła-dając, że Brückner niczego nie przekłamał. Z całą pewnością Joyce przedłożył nam konstrukcję wielojęzykową, ale trzeba zrobić przy tej kategorii zastrzeże-nie, ponieważ po pierwsze – nie wszystkie języki znalazły w niej odbicie, a po drugie – nie wszystkie języki są na równi reprezentowane (najwięcej jest an-gielskiego, więcej niż np. francuskiego, a tego więcej niż polskiego, który występuje w liczbie iluś tam słów). Ale nawet jeśli „Finnegans Wake” nie ogarnia językowej różnorodności, to jednak wydaje się dobrym punktem wyjścia. Na drodze do uniwersalnego języka ludzkości Joyce wydawał się albo stacją do-celową, albo przynajmniej stacją przesiadkową, do której musi dotrzeć każdy, kto marzy o porozumieniu między ludźmi. „Finnegans Wake” nie jest tekstem świętym, który daje nam wiedzę na temat człowieka. Z opisu encyklopedycznego można się dowiedzieć, że trzonem skomplikowanej konstrukcji jest prosta opowieść o oberżyście, który przeistacza się w inne postaci, ma żonę i dzieci. Fabularnie jest to zwyczajnie nudne. Jakbyśmy wycisnęli powieść, to nie otrzymalibyśmy żadnego koanu, mądrości ze świętych ksiąg. Ale utwór Joyce’a daje nam wgląd w najistotniejsze z mojego punktu widzenia kwestie języ-kowe. Wspomniałeś kiedyś, jak zwykle autoironicznie, że przełożyłeś „Finnegans Wake”, ale tej powieści „nie przeczytałeś”. Nie przeczytałem jej w tym sensie, że mojej pracy przekładowej nie poprzedziły analizy i interpretacje, w wyniku których stworzyłem całościową wykładnię tego utworu. Zacząłem od części, a nie od całości. Komentarze czytałem punktowo, wybierając to, co było mi w danym momencie potrzebne. Posuwałem się do przodu z nosem przy ziemi, próbując rozgryźć sens na poziomie pojedynczych liter i słów. „Finnegans Wake” podważa różne mądre teorie, w myśl których nie można tłumaczyć dosłownie, trzeba bowiem oddać „ducha” tekstu, a nie jego literę. Otóż Joyce’a trzeba tłumaczyć jak najdosłowniej, zaczyna-jąc od liter, przez morfemy, słowa, kawałki zdań, interpunkcję, akapity etc. Przekładając tę powieść, poruszałem się na poziomie atomów języka, na poziomie molekularnym. W tym sensie jestem tłumaczem molekularnym. Moje zadanie polegało na przetoczeniu krwi kropelka po kropelce. Nie na oglądzie całego organizmu, nawet nie na oglądzie jego poszczególnych układów (kostnego, mięśniowego etc.), tylko na wiwisekcji tkanki, analizie odcinka DNA. Ta metoda była niezbędna, ponieważ istotą dzieła nie jest w tym przypadku fabuła, lecz struktura atomów. Teksty krytyczne „odkrywające” przede mną sens całości były mi zupełnie nieprzydatne. Jeśli Słomczyński odkrywa u podstaw „Finnegans Wake” „Księgę umarłych” i Egipt, to winszuję mu i razem z nim się cieszę, ale w przekładzie tej wiedzy nie wykorzystałem. Jeśli efektem lektury ma być całościowa wizja dzieła, to nigdy nie przeczytałem powieści Joyce’a. A czy można zacząć od drugiej strony – przejść od całości do części, od organizmu do atomu? Pewnie tak. Problem tylko w tym, że gdybym zaczął w ten sposób, praca wydłużyłaby się jeszcze bardziej, bo znalezienie klucza ostatecznego wydaje mi się prawie niemożliwe. „Finnegans Wake” stawia na ostrzu noża najważniejsze problemy związane z teorią lektury, interpretacji, przekładu, rozumienia, komu-nikacji etc. To dzieło graniczne – albo wszystko się odeń zaczyna, albo wszystko się na nim kończy. ROZMAWIAŁ GRZEGORZ JANKOWICZ KRZYSZTOF BARTNICKI jest tłumaczem, słownikarzem, autorem wydanej w serii „Liberatura” Ha!artu powieści „Prospekt emisyjny”. Stypendysta MKiDN w dziedzinie przekładu. Publikował fragmenty „Finnegans Wake” w „Literaturze na Świecie” i „Przekładańcu”. Dokonane przez niego tłumaczenie „Finneganów trenu” (Korporacja Ha!art, Kraków 2012) jest jednym z niewielu całościowych przekładów Joyce’owskiego arcydzieła (po francuskim, włoskim, niemieckim, holenderskim, hiszpańskim, portugalskim, japońskim i koreańskim). Praca nad przekładem zajęła tłumaczowi ponad dziesięć lat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2012