Timbuktu. To się musi zawalić

Świat myślał: Al-Kaida. Ale Malijczycy myśleli: Maurowie i Tuaredzy. Tuaredzy stanowili połowę mieszkańców Północy. Jej historia była historią tuareskich rebelii i ich represji, zerwanych paktów, niespełnionych obietnic.

04.02.2013

Czyta się kilka minut

Powrót do domu z obozu uchodźców, 1995 r. / Fot. Pierre Abensur
Powrót do domu z obozu uchodźców, 1995 r. / Fot. Pierre Abensur

Kiedy rankiem 28 stycznia francuskie wojsko wjeżdżało do okupowanego jeszcze niedawno przez dżihadystów miasta, ludzie wiwatowali na ulicach. W tłumie nie widać było jednak Tuaregów ani Maurów. Koniec islamistycznego terroru cieszył ich tak samo jak innych, ale ci z nich, którzy do tej pory nie opuścili Timbuktu, zrobili to teraz. Obozy w sąsiedniej Mauretanii odnotowały nową falę uchodźców.

W ślad za Francuzami wracało bowiem malijskie wojsko. Dla większości żołnierzy z Południa u źródeł malijskiej katastrofy stała tuareska rebelia. „Maurowie” i „Tuaredzy” zaś równało się dla nich „islamiści”.

Rok szarańczy

Kiedy byłam w Timbuktu pierwszy raz, w 1995 r., ulice były wyludnione. Po pięciu latach walk dogasało właśnie poprzednie tuareskie powstanie. Miejscowi Songhaje mówili o Tuaregach ściszonymi głosami. Tuaredzy wciąż unikali Timbuktu. Wróciłam tam niespełna 10 lat potem. Miasto, zdawało się, przyszło już do siebie.

To był rok szarańczy. Szła z zachodu i Timbuktu leżało jej na drodze. Przerośnięte świerszcze, które wpadały do samochodu przez otwarte okno i wczepiały się w ubrania, miały kolor wyschniętych krzaków, jakby tak właśnie miał według nich wyglądać porządek świata. Jakby nie mogły znieść tej zieleni, która po deszczach zdążyła tu i tam powlec piasek cienką, przezroczystą warstwą.

Szarańcza była jednak tylko kolejnym dopustem bożym. „Ten kraj jest cudem, jakie istnieją tylko we snach” – zachwycał się marokański sułtan, który w XVI w. podbił Timbuktu. Sahara rok po roku przesuwała się jednak na południe. Wysychały studnie. Spalona słońcem ziemia i kolczaste krzaki – tak teraz wyglądały okolice Timbuktu.

Coraz trudniej było tu żyć, tak jak kiedyś żyli Tuaredzy, wędrując ze stadami. Zmieniały się też przyzwyczajenia. Lata rebelii, spędzone w obozach uchodźców, były latami udręki, ale w obozach był lekarz i szkoła. Tego ludzie chcieli teraz dla swoich dzieci. – Za 20 lat nie będzie nomadów – usłyszałam w 1995 r. – Ani szkoła nie może za nami wędrować, ani szpital.

Nomadzi wciąż jednak byli.

Mohamed Ag Mohamed, rozczochrany, z siwymi nitkami w czarnej brodzie, szedł za kozami przez obrzeża jednej z wsi pod Timbuktu. Od paru lat ludzie zaczęli się tu osiedlać i udawało się nawet nawodnić kilka zagonów fasoli i kukurydzy. W tym roku wszystko im zjadła szarańcza. Opryski robi się tylko tam, gdzie są pola. – To normalne – powiedział Mohamed. – Ale nie wiem, co będą jeść nasze kozy.

W trawie drgały spłachcie szarańczy, która właśnie wylęgła się z ziemi. Rozgniatało się je z każdym krokiem. Każdy z owadów miał w sobie przerażającą wolę: iść. Szły więc, ale dokąd? Właziły zwartymi masami na pnie drzew, oblepiały ruchliwym płaszczem ściany. Ten chaos, w którym trwoniły energię na bezsensowne przedsięwzięcia, nie mniej przerażał niż ta żelazna wola. Był bowiem całkowicie nieistotny. W ostatecznym rachunku i tak miały zwyciężyć czystą statystyką.

W cukierni Asco w Timbuktu ludzie też mówili o szarańczy. Przeszła przez miasto kilka dni wcześniej, ale nic nie znalazła. Opryski? E tam, ktoś powiedział, co to jest szarańcza, jeden rok. Ludzie jakoś sobie poradzą. To, czego trzeba, to asfaltowa szosa.

Ciężarówką ze stolicy jechało się tu 24 godziny. Izolacja była przekleństwem tutejszej ekonomii, nawet jeśli odżywiała legendę miasta.

„Powiada się, że Timbuktu to koniec świata – napisał na okładce swojej płyty „Talking Timbuktu” songhajski gitarzysta Ali Farka Touré. – Ja pochodzę z Timbuktu i zapewniam was, że to jest sam jego środek”.

Niebiańska muzyka Ali Farki była jego wkładem do mitu Timbuktu. Choć tak naprawdę pochodził z pobliskiego Niafunke.

Na styku światów

Salem Ould Elhadj, szczupły, elegancki mężczyzna o ujmującym uśmiechu, był emerytowanym nauczycielem liceum. Pochodził z rodziny marokańskiej, jak powiadał, w nazwisku miał jednak „ould” jak Maurowie, a jego skóra była ciemna jak u Songhaja. Timbuktu takie było. Leżało na styku dwóch różnych światów, Sahelu i Sahary.

To temu właśnie zawdzięczało niegdyś swój złoty wiek. Tutaj ze statków na rzece Niger przeładowywano towary na wielbłądy. Dopiero kiedy Europejczycy rozwinęli żeglugę handlową u wybrzeży Afryki Zachodniej, Timbuktu podupadło. Nawet rzeka zmieniła bieg. Dziś Niger omija miasto łukiem.

– U początków Timbuktu leżała tuareska studnia – mówił Salem. – Nie Tuaredzy zbudowali Timbuktu, miasto było sprawą Songhajów i innych osiadłych narodów. Tauredzy jednak pobierali z niego daninę w zamian za zbrojną protekcję. I to oni mimowolnie podsycali jego mit, nie dopuszczając do niego chrześcijan.

Salem pokręcił głową. – Timbuktu było bardziej tolerancyjne, niż się sądzi – powiedział. – W XIX w. była tu nawet synagoga. Te opowieści o zakazanym mieście... Tuaredzy bali się po prostu, że ktoś im odbierze Timbuktu. I nie były to obawy bezpodstawne.

1963 minął. Ale wróci

Francuska kolonizacja długo trafiała na opór tutejszych klanów. Kiedy Mali zdobyło niepodległość, Tuaredzy zobaczyli w ludziach z Południa kolejnych kolonizatorów. Malijski rząd, poruszany ideałem postępu, w kastowych społecznościach nomadów zobaczył z kolei przeżytek feudalizmu.

Pierwsza tuareska rebelia wybuchła w górach wokół Kidal, na północnym wschodzie. Był rok 1963. Salem uczył wtedy w szkole w Kidal. Rebelię krwawo stłumiono. Tuareskie kobiety przemocą oddawano za żony żołnierzom. Salem patrzył, jak represje, a potem katastrofalna susza wyganiały masy młodych Tuaregów za pracą do Libii czy Algierii. Tam wykuwał się nowy etos tuareski. Jego symbolami były gitara i kałasznikow. „1963 minął, ale wróci. Tamte dni zostawiły ślady...” – śpiewał Ibrahim z zespołu Tinariwen, który po latach miał zdobyć w USA nagrodę Grammy.

Gdy w 1990 r. Algieria i Libia zaczęły Tuaregów wydalać, wybuchła nowa rebelia. Tym razem rozpoczęła się w sąsiednim Nigrze. I objęła nie tylko Kidal, ale i Timbuktu.

– Widziałem pierwszą rebelię – mówił Salem – i widziałem, jak ją stłumiono. I różne przyczyny można wyliczać drugiej rebelii, ale przede wszystkim to była zemsta dzieci ludzi, których zabito wtedy.

Rebelianci wzywali do wspólnej walki wszystkich narodów Północy, Tuaregów, Maurów, Songhajów czy Fulanów, przeciwko władzy, która zaniedbywała ich region. Zaczęło się od ataków na posterunki i komisariaty, skończyło się jednak na konflikcie etnicznym.

Gdy rebelianci zaczęli szukać żywności po wsiach nad rzeką, dezerterzy z armii malijskiej stworzyli lokalną milicję. Songhaje, rolnicy, przeciw Tuaregom i Maurom, nomadom. Tym wszystkim, których skóra była nieco jaśniejsza. „Czerwonoskórzy ” – tak ich nazywano.

W maju 1995 r., kiedy powstanie powoli dogasało, Moussa, mechanik z Gao, opowiadał mi o roku, który spędził jako ochotnik milicji Ganda Koi, i o piwie, jakiego dostawali pod dostatkiem. – Wiesz, jak wygląda tuareska studnia? – Moussa rysował patykiem na piasku. – Do takiej studni wpychaliśmy wszystkich, a potem wrzucaliśmy granat. Byli tacy, co robili to na trzeźwo. Ja się przedtem wolałem upić.

W maju, kiedy upał robi się tu najgorszy, wojsko ruszało na Timbuktu. Słyszałam o człowieku, który w burzy piaskowej uciekał w pustynię, prawie na oślep, ciągnąc za sobą żonę i dzieci, żeby po kilku godzinach przekonać się, że wciąż jest na skraju miasta. Żołnierze wrzucali do rzeki ludzi z zawiązanymi rękoma. To była wojna na wyniszczenie, wojna zatrutych studni i podpalonych pastwisk. Wojsko malijskie nazywało to „kokadjé ” – oczyszczanie.

Rebelia rozpadła się teraz na kilka klanowych frakcji.

– Tak – kiwał głową Salem – Malijczycy sprytnie to rozegrali. Z powstania przeciw władzy centralnej zrobili konflikt lokalny.

Salem z pewnością nie był rebeliantem. A jednak „Malijczycy” to wciąż byli dla niego ci inni. Rząd. Wojsko. Ludzie z Południa.

Szary dym

Salem był tu, a jakże, gdy w 1996 r. w Timbuktu rozpalono na skraju miasta ogień i wrzucono weń trzy tysiące karabinów. Ogień podpalał prezydent Mali. Pokój powracał na Północ.

– Dym był taki szary, popielaty – mówił Salem. Z jego tarasu było go widać kilka dni. I Salem zobaczył razem szefów tuaresko-arabskiego powstania, i szefów songhajskiej milicji Ganda Koi, i widział, jak płakali, i pomyślał, że to naprawdę jest koniec wojny.

Bo jak? Walki etniczne nie leżały w tradycji Północy. – Każdy Songhaj – mówił – miał przecież związki z jakąś rodziną tuareską. Hodowcy i rolnicy zawsze potrzebowali siebie wzajem.

On też miał wielu uczniów Tuaregów. Jeszcze w Kidal uczył historii jednego z przywódców rebelii. W dziesiątej klasie chłopiec niezbyt się przykładał, ale Salem skierował go na właściwe tory. Zdolny był, skończył filologię. – I co powiesz? – Salem podnosił brwi. – Jakbym wpadł w jego ręce, co miałby mi zrobić?

Iyada Ag Ghaly’ego, który został przywódcą rebelii i w jej imieniu podpisywał pokój, Salem nie bardzo sobie przypominał. Ale on także musiał być pośród tych szczyli, które przed laty uciekały mu z lekcji.

– No więc w 1963 r. widziałem rebelię w Kidal – mówił Salem. – A w 1996 w Timbuktu widziałem, jak płonęła broń. Widziałem początek i koniec. Bo tym razem rebelia wygrała. Każdemu było lepiej. W Kidal otwarto gimnazjum, w Timbuktu utwardzono drogę.

Utwardzono drogę, ale ludzie czekali na asfalt. Jak do takiego miasta jak Timbuktu mogło nie być asfaltu?

– Fakt – mówił Salem. – Jak ludzie się zniecierpliwią, to sobie ten asfalt wywalczą.

Zerknął w stronę podwórza, gdzie słońce do białości wypalało piasek, akację, rozwieszone na sznurze pranie. Potem wstał. Za godzinę zaczynała się piątkowa modlitwa.

Wykład o złotym wieku

Meczet Djingarey Ber ma mury z cegły suszonej na słońcu. Ulepione, zdawałoby się, z tej samej gliny, co gniazda, które jaskółki budują tu pod sufitem. Filary podpierające strop są tak grube, że wnętrze jest bardziej pełne niż puste i wydaje się po prostu systemem wydrążonych w glinie prostopadłych korytarzy. Jego ogrom nie otwiera przestrzeni, tylko zwielokratnia intymność. Gdzie nie stanąć, dość wyciągnąć rękę, żeby dotknąć ciepłej chropowatej ściany.

W piątki pięciuset meżczyzn przychodzi tu się modlić. Na gołej ziemi meczetu rozkłada się wtedy maty.

Meczet kazał zbudować w XIV w. król Kankan Musa, który podczas pielgrzymki do Mekki rozdał tyle złota, że w Kairze na kilka lat spadła jego cena. Przez kolejne wieki Timbuktu było intelektualną stolicą muzułmańskiej Afryki Zachodniej i ludzie ściągali tu z okolicznych krajów, żeby pobierać nauki.

– W Instytucie Ahmeda Baby zgromadzono 30 tys. starych rękopisów. W zbiorach prywatnych może być nawet trzy razy więcej – mówił Salem. – Komentarze Koranu, miejscowe kroniki. Matematyka i geografia.

Z wykładem o złotym wieku Timbuktu Salem był nawet w Ameryce. Jako radny wraz z merem odwiedził szkoły w Atlancie i Feniks. To było zaraz po 11 września. Planowali tę podróż od dawna, ale po zamachu chcieli ją odłożyć. Amerykanie prosili jednak, żeby przyjechali, byle nie ubierali się jak muzułmanie. Salem włożył garnitur. Był pod wrażeniem. Nie ich wykształcenia, lecz ich sprzętu. – Kreda w klasach – mówił – była niebieska.

Jego wywodu ludzie słuchali uważnie. Notowali. Wykład był jednak fiaskiem. Bo wszystkie pytania, jakie zadano mu później, były o Bin Ladena i terroryzm.

– Co zrobić, ludzie wtedy tym żyli – powiedział.

Jakże mógłby przypuścić, że pewnego dnia dżihadyści zajmą miasto? Że będą burzyć mauzolea jego świętych – uczonych, sędziów, imamów? Mauzolea były niepozornymi sześcianami, ale ludzie z sąsiedztwa się przy nich modlili. Gdy wiosną 2012 r. dżihadyści wkroczyli do Timbuktu, UNESCO wpisało je na listę zagrożonego dziedzictwa ludzkości.

Burząc mauzolea, dżihadyści zdobywali sławę i przyciągali nowych adeptów.

Ich rzecznik, Sanda Ould Bouamama, wychował się tu, w Timbuktu. Mieszkał kilka ulic od podwórka, na którym rozmawialiśmy z Salemem.

Siedzieliśmy na matach w ciemności. – Ahmed Baba, najsłynniejszy uczony w Timbuktu, powiedział sułtanowi Maroka, że nie bedzie rozmawiał z nim zza zasłony, jak jego poddani – odezwał się Salem. – On tylko z Bogiem rozmawia, mimo że Go nie widzi. „Kim jest ten czarny, który zwraca się do mnie w taki sposób?” – spytał sułtan. „Nie wszystko, co czarne, to węgiel, nie wszystko co białe, to mleko” – odpowiedział Ahmed Baba.

Zapadła cisza. Akurat na tyle długa, żeby Salem wiedział, że rozważaliśmy w duchu jego słowa i docenialiśmy ich wartość.

Z labiryntu pozlepianych posesji niebo wysysało ostatnie ciepło, jak miód z plastra. Na innych podwórzach toczyły się podobne rozmowy, kruche konstrukcje ze słów i milczeń, coraz bardziej milczeń.

Nieufność

– Widziałaś tego Bellę, czarnego? – zapytał Ahmed Ag Hamama, którego odwiedziłam kilka dni później w buszu. – Przyszedł w gości. A mówią, że my, Tuaredzy, robimy tu z ludzi niewolników.

– Kiedyś tak było – powiedziałam.

– Kiedyś, kiedyś – zniecierpliwił się Ahmed. – A kto kiedyś nie miał niewolników? Amerykanie? Francuzi? Wszyscy mieli.

Ahmed lubił spędzać porę deszczową przy swoim stadzie, kiedy się rodzą cielaki i mleka jest w bród. Był jednak, jak Salem, emerytowanym nauczycielem. Znał historię. Niewolnictwo, aż po czasy kolonialne, istniało u większości narodów Mali. U Fulan, u Bambarów. Ale że Tuaredzy byli Berberami, a ich dawni niewolnicy, Bella, wywodzili się z jeńców z narodów subsaharyjskich, podział szczególnie rzucał się w oczy. Wiązał się bowiem w pewien sposób z kolorem skóry.

Jeśli mało kto chciał pracować w szpitalach czy urzędach Timbuktu lub Gao – mówili mi znajomi z Bamako – to nie tylko dlatego, że leżały 900 kilometrów od stolicy. Ludzie z Południa obawiali się zaznać pogardy i niechęci.

Była też i dawna nieufność rolnika wobec tego, kto nie uprawia ziemi, osiadłego wobec nomady. – Potrafią tylko chodzić za swoim stadem i pić herbatę – słyszałam, jak o Tuaregach mówili ludzie na Południu. – Jak nie mają już z czego żyć, zabierają się do napadów.

Rebelia jeszcze wzmocniła wzajemną nieufność. Łatwo ją było podsycać.

Państwo i człowiek

W 1995 r. Mohamed Ag Malha, zwany Momo, wysoki, kościsty mężczyzna w okularach, wrócił z obozu uchodźców, żeby organizować w okolicy te lokalne debaty, jakie odbywały się wszędzie na Północy.

Gmina po gminie miejscowe społeczności wynegocjowywały sobie pokój. To była demokracja tradycyjna, wiejska, demokracja długich rozstrząsań pod drzewem na rynku. I to ona położyła w końcu kres walkom.

Momo mieszkał w Léré, 200 km od Timbuktu. Nawet się nie zdziwił, kiedy go odwiedziłam po latach.

Dom był dostatni, podwórze przestronne. Na podwórzu rozbity był namiot, a pod nim stało ogromne tradycyjne łóżko z drewnianych palików. Na łóżku siedział po turecku Mohamed El Mehdi Ag Attaher, szczupły, z krótką siwą brodą, ubrany w niebieską gandurę. Obok leżały papiery, strzelba i laska.

Mohamed El Mehdi był wieloletnim deputowanym Timbuktu w malijskim parlamencie. W początku XX w. jego starszy brat, Mohamed Ali, przywódca szlacheckiego tuareskiego klanu wojowników i uczonych w islamie Kel Antessar, był w Paryżu gościem na wystawie kolonialnej. Po powrocie jako pierwszy kazał swym krewnym kształcić dzieci. Gdy Mali zdobyło niepodległość, Kel Antessar mogli zająć stanowiska w strukturach państwa. Pomiędzy tradycyjną społecznością a nową władzą.

Mohamed Ali marzył jednak o niepodległości tuareskiej. Gdy w 1963 r. w Kidal wybuchła tamta pierwsza rebelia, władze Mali wtrąciły go do więzienia. To jego młodszy brat, Mohamed El Mehdi, który siedział teraz przede mną, przejął po nim przywództwo klanu.

Dwaj bracia uosobiali dwie drogi. Jeden szukał w świecie poparcia dla tuareskiej niepodległości. Drugi, lojalny wobec młodego kraju, zabiegał o status Tuaregów i interesy regionu w malijskim parlamencie. Podobnie rozdartych było wiele rodzin. Wielu ludzi nosiło to rozdarcie w sobie.

„Państwo i człowiek pobierają się, oddają się sobie wzajem, zdradzają się i rozwodzą – mówi bohater opowiadania, które napisał Alhassane Ag Baille. – Tak było w moim przypadku”.

Alhassane Ag Baille był nauczycielem. Zginął podczas rebelii w 1990 r., zabity wraz z dziesięcioma innymi Tuaregami przez żołnierzy.

Ale to nie o stosunkach Tuaregów z malijskim państwem była mowa tamtego dnia na podwórzu w Léré.

– Fundamentaliści – powiedział Momo. – Tu ich nie widać, ale nie poznałabyś Kidal. Pełno kaznodziei z Pakistanu, brodatych, z żonami, które zasłaniają twarze nikabami. U nas też próbowali się osiedlić, ale udało nam się ich zniechęcić.

– Potępiają miejscowe tradycje. I wszystko, co przychodzi z Zachodu – pokręcił głową Mohamed El Mehdi. – A przecież islam każe szanować cudzoziemca. Mówi się, że gość, jak odchodzi, zabiera ze sobą twe grzechy, żeby wrzucić je do oceanu.

Zapisał kilka cyfr na kartce papieru. – Zadzwoń do mnie, jak wrócisz do Timbuktu – powiedział. – Że dojechałaś bezpiecznie.

Wzięłam to tylko za gest kurtuazji. W Léré nic jeszcze nie zdradzało katastrofy, jaka nadchodziła wielkimi krokami.

Maurowie na wydmach

Wracałam do Timbuktu pick-upem mauryjskiego kupca. Jego brat przysiadł na dachu szoferki, radosny, z brodą na wietrze.

– Kiedy okazało się, że z hodowli coraz trudniej wyżyć – tłumaczył mi Salem – kto mógł, wziął się do handlu.

Jego ojciec był kupcem. Kiedyś Tuaredzy przychodzili do jego sklepu kupować herbatę i cukier, ale teraz sami to wszystko sprzedawali. Jednak to nie Tuaredzy zarabiali najwięcej, lecz właśnie Maurowie. Tuaredzy trzymali się zawsze rzeki albo gór, Maurowie mieszkali głębiej w pustyni. Kiedy wzięli się do wielkiego handlu, jeździli daleko, przez Saharę, aż do Mauretanii albo do Algierii. Mówili po arabsku i byli bardziej religijni, łatwiej więc nawiązywali kontakty.

Na Małym Targu Maurowie polegiwali przed swoimi sklepami, na ladzie, na stosie kartonów, na kocu. Strzykali śliną w piasek.

– Oni są najbogatsi – mówił Salem. – Nie jedzą. Garść orzeszków ziemnych, szklanka herbaty, dla żony zupa z sorgo. Tuaredzy, wystarczy, zarobią trochę, od razu co? Piękna krochmalona gandura. Maurowie nie. Maurowie inwestują. Kupią nowy pick-up, nowy towar do sklepu, ładunek herbaty, lodówek, chińskich kocy.

Salem zamilkł. La fraude, przemyt. Wiadomo, tu były wielkie pieniądze.

Kilka wieczorów później wszyscy przywódcy Maurów z okolic Timbuktu zebrali się na wydmach za miastem.

Stany Zjednoczone coraz głośniej mówiły, że na Saharze szkolą się terroryści. Daleko, pod granicą algierską, miała powstać amerykańska baza. Ambasada organizowała więc konsultacje z miejscowymi autorytetami, żeby nie było, że je lekceważy. Teraz przyszła kolej na Maurów. Władze Mali w ostatniej chwili wycofały jednak swoją zgodę na spotkanie.

Ambasada wydała więc tylko nieformalne przyjęcie. Z Waszyngtonu przyjechała na nie zastępczyni sekretarza stanu. Świecił księżyc, na miękkim piasku rozłożono dywany i poduszki. Wielu notabli z miasta zjawiło się bez zaproszenia, niektórzy tylko po to, żeby napełnić mięsem przepastne kieszenie swoich gandur. Mauryjscy przywódcy najedli się i pojechali.

Dlaczego anulowano konsultacje? Coś trzeba było powiedzieć, więc władze powiedziały, że to przez szarańczę.

– Nawet szarańcza ma w tym kraju więcej praw od Maurów – śmiał się Halis Ag Moctar.

Ale sprawiedliwość?

Rodzina Halisa przeniosła się do miasta w 1973 r., po suszy. – Podczas rebelii Timbuktu było odcięte od świata – mówił Halis. – Ludzie nie mieli co jeść. Dlatego musieli podpisać te układy. Nawet jednej trzeciej postanowień nie wprowadzono w życie. Zrobiliśmy się widoczni w polityce, lecz co z tego? Premierem został Ag Hammani, brat tuareskiego deputowanego, którego wojsko zamordowało w jego domu w Timbuktu. To była marionetka. Dzwonili do niego, co ma robić. Służył za listek figowy, że niby decentralizacja i demokratyzacja. Żeby tylko płynęły zachodnie pieniądze.

Mali było ulubionym krajem zagranicznych donatorów. Żaden nie czepiał się szczegółów.

– Nie było sprawiedliwości – mówił Halis. – Pojednanie, owszem, można mówić o pewnym pojednaniu. Ale sprawiedliwość? A bez sprawiedliwości nigdy nie będzie pokoju. Ci, którzy decydowali o masakrach, siedzą na posadach i nawet nie przeprosili.

Dlatego, jego zdaniem, to mogło wybuchnąć na nowo w każdej chwili.

Na ciemnym niebie nad miastem pokazały się błyski, dziwnie nierealne w tej ciszy. – Mruga – mówił Halis. Księżyc gdzieś przepadł i gwiazdy też gasły jedna po drugiej, pochłaniane przez nadciągające chmury.

Halis wstał. Trzeba wracać do domu, pościągać rzeczy z dachu. Po wczorajszym deszczu nikt się nie spodziewał, że tak szybko może znów padać.

– Następna rebelia nie będzie taka jak tamta – dorzucił jeszcze. – Następna rebelia to będą samobójcy i koniec.

Odwrócił się. – Niech nas Bóg strzeże – dodał.

Tak naprawdę nic nie ma

Na mocy porozumień część dawnych rebeliantów wcielono do armii.

Abou Ag Hamama kręcił głową. – Źle się to odbyło. Malijczycy z początku zazdrościli. Bo co, od lat byłeś ledwie kapralem, a tu nagle zjawiał się człowiek znikąd i od razu zostawał kapitanem, choć nigdy nie był w wojsku, a często nie umiał czytać i pisać.

– To byli przecież nomadzi – mówił Abou – nie chodzili do szkoły. Im też nie było łatwo. Byli tacy, co dezerterowali. Błąkali się potem po świecie. Kaddafi czekał na nich, czekali islamiści z Algierii, którzy dobrze płacili. Coraz trudniej będzie ich zintegrować w Mali.

– Organizacje humanitarne wydały masę pieniędzy na przywódców rebelii – ciągnął. – Bały się, że bez nich nic nie zdziałają. Zatrudniały więc ludzi, którzy nie potrafili napisać odpowiedniego raportu, żeby przekonać tych, co dali pieniądze, by znowu dali.

Kredyty, owszem, były – wystarczyło, że miałeś jakiś projekt. Ale nie było dość szkoleń, a przecież nomadzi znali się tylko na swoich zwierzętach. Ludzie brali więc pieniądze – czy mogłeś nie wziąć, jeśli miałeś w domu głodne dzieci? – a potem, nie będąc w stanie spłacić długu, uciekali z kraju. Mówiono o człowieku, który na pustyni wykopał studnię, zbudował basen i chciał hodować ryby. Czy ktoś sądził, że spłaci kredyt?

– Nie spłacił nikt – mówił mi ktoś inny – prócz kobiet, które wzięły na jakiś drobny handel.

Léré, widziałam, miało teraz prąd, a targ był zbudowany z cegły. Była to jednak zasługa niemieckiej agencji pomocowej GTZ. GTZ stawiał szkoły, to dobrze, mówił Abou. Ale rząd malijski dla tych szkół nic nie robił. Chcieli decentralizacji? Ale rząd malijski dla tych szkół nic nie robił. Brakowało nauczycieli i sprzętu. Chcieli decentralizacji? Dla państwa znaczyło to „radźcie sobie sami”. Lwia część pomocy zagranicznej zostawała w Bamako.

W całym Mali ludzie borykali się z biedą. Bieda głębokiej Północy potrafiła szokować jednak nawet Malijczyków z Południa. Tyle że niewielu z nich kiedykolwiek tu było.

„Nie ma dróg, ośrodków zdrowia, szkół, studni, podstawowych struktur życia codziennego – potrafił przyznać sam prezydent Mali. – Tak naprawdę nic nie ma. Młody człowiek nie ma tu żadnej szansy, żeby ożenić się czy coś osiągnąć w życiu. Chyba że ukradnie samochód, żeby przyłączyć się do przemytników”.

– Nie wiem, czy nie będzie nowej rebelii – mówił Abou. – Innej niż tamta.

Płomień Pokoju

Tam, gdzie po tamtej rebelii płonęły karabiny, stał teraz pomnik Płomienia Pokoju. Usiedliśmy w ciemnościach na barierce. Nie było to ostrożne, z pomnika odpadały co jakiś czas płytki, którymi był obłożony.

Wielki samochód terenowy zatrzymał się przed samymi schodami. Wysiadła szczupła dziewczyna. Rozejrzała się i powiedziała po fulańsku: – Jesteś pewien, że można tu parkować? – To miejsce publiczne – odpowiedział mężczyzna.

– Ja go znam – odezwał się z ciemności Abdou Ag Abdou Salam. – To facet z urzędu powiatu. Sama widzisz, jak wygląda ten kraj, a taki mały bajerant ma służbowe auto za 40 tys. dolarów. I po co? Po to, żeby jeździć na randki z dziewczyną. Płacą Francuzi, region Rodan-Alpy. To oni finansują urząd.

Nad horyzontem znów pojawiały się nieme błyski. Odchodząc, Abdou popatrzył na monumentalną konstrukcję Płomienia Pokoju.

– Widzisz ten pomnik? Góra jest za wielka na ten szkielet, to widać od razu. A jest jeszcze czynnik deszcz, czynnik słońce, wiatr, kozy, osły, zakochani. To się po prostu musi pewnego dnia zawalić.

***

Kilka lat później cała Północ Mali, a za nią reszta kraju, zawaliły się jak domek z kart. Były wszystkie stare czynniki – czynnik niedotrzymane układy i czynnik poczucie beznadziei.

Były też i czynniki nowe – broń z Libii i kokaina z Kolumbii. Byli algierscy terroryści utrzymujący się z porwań i tradycyjni miejscowi przywódcy, którzy dobijali targów z międzynarodowymi mafiami. Była rosnąca korupcja na szczytach państwa, które oddało Północ w pacht organizacjom przestępczym.

I kiedy wybuchła kolejna tuareska rebelia, zawłaszczyli ją dżihadyści i narkoprzemytnicy.

– Opowiem ci – powiedział Abdou.


Dokończenie tekstu za tydzień


OLGA STANISŁAWSKA jest wybitną reportażystką i podróżniczką. Za książkę „Rondo de Gaulle’a” – owoc roku spędzonego w drodze przez Afrykę od Casablanki do Kinszasy – otrzymała w 2002 r. Nagrodę Fundacji Kościelskich. Mieszka w Paryżu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2013