Teraz albo nigdy

Kiedyś wydawała mi się paradoksem, dziś – z każdą Wielkanocą mocniej – dostrzegam absolutną konieczność Wielkiej Soboty.

15.04.2019

Czyta się kilka minut

Andrea Mantegna  „Zstąpienie Chrystusa do piekieł” (1468), National Gallery w Londynie / WIKIPEDIA
Andrea Mantegna „Zstąpienie Chrystusa do piekieł” (1468), National Gallery w Londynie / WIKIPEDIA

Mój kierownik duchowy, zawsze gdy piekliłem się przed nim, że któraś z moich płomiennych próśb nie została jeszcze przez Najwyższą Instancję spełniona, zwykł gasić niecierpliwość refleksją, że przecież Pan Jezus – choć pewnie mógł od razu – zmartwychwstał dopiero trzeciego dnia po śmierci.

Oczywiście nie mamy pojęcia, kiedy faktycznie wyszedł z grobu, w ogóle od momentu, gdy świat go zabił, Jezus bardzo precyzyjnie wymyka się – praktycznie aż do swojego wniebowstąpienia – właściwej owemu światu kronikarskiej ciekawości. Nie interesuje go satysfakcja, którą bez wątpienia dałby swoim uczniom, wybrawszy się do Piłata i Sanhedrynu i pokazawszy im – rzecz jasna wyłącznie po to, aby „dać świadectwo prawdzie” – jakiś gest Kozakiewicza.

Nie organizuje warsztatów z HR i PR dla tych, którzy za chwilę staną się filarami Kościoła. Nie realizuje zaprawionego triumfem planu, a cały zanurza się w relacje, pielęgnuje je. Przyłącza się do idących drogą. Przed chwilą karmił ich w Wieczerniku, teraz sam daje się karmić nad Jeziorem Galilejskim. Podczas rozmowy rekrutacyjnej z Piotrem jedynym warunkiem powierzenia władzy czyni miłość.

Nie opowiada im też (przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo), co robił w ów nieszczęsny szabat, gdy oni wrócili do swoich bliskich (ludzie zawsze, gdy jest dobrze, biegną sami, gdy jest źle – zbijają się w kupę), prawdopodobnie nie tylko wstrząśnięci tym, co stało się z ich Nauczycielem, ale również ciężko przerażeni, że skoro zabito Jego, to po upływie Paschy aparat religijnego nadzoru weźmie się i za nich.

Credo mówi nam, że po swojej śmierci, a przed zmartwychwstaniem, Jezus „zstąpił do piekieł”. Duchowa wyobraźnia dawnych chrześcijańskich pisarzy namalowała na tym blejtramie plastyczne obrazy Mesjasza wchodzącego z Dobrą Wiadomością do poczekalni, w której tkwili dotąd wszyscy zmarli, zaczynając od Adama, przez proroków, aż do ziemskiego ojca Jezusa, Józefa, i – bo niby dlaczego nie – Judasza, który zginął samobójczą śmiercią tuż przed Tym, którego zdradził.

Zniszczone zegary

W medytacjach, jakie w Wielkim Tygodniu 1967 r. wygłaszał w bawarskim radiu ks. prof. Joseph Ratzinger (cytuję za tomem VI/2 polskiego wydania jego „Dzieł zebranych”), szukał odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę owo „zstąpił do piekieł” znaczy. „Powiedzmy otwarcie: nikt nie może tego naprawdę wyjaśnić i nie stanie się to jaśniejsze przez to, gdy się powie, że »piekło« jest tutaj błędnym przekładem hebrajskiego słowa szeol, które znaczy po prostu »królestwo zmarłych«, toteż formuła ta oznacza pierwotnie tylko to, że Jezus zstąpił w głębiny śmierci, prawdziwie umarł i miał udział w bezdennej otchłani naszej śmiertelności”.

I dalej: „Przedtem śmierć była tylko śmiercią, rozstaniem się z ziemią i żyjącymi i – mimo iż w innej głębi – czymś takim jak »piekło«, ciemną stroną egzystencji, nieprzeniknioną ciemnością. Teraz jednak również śmierć jest jeszcze życiem, i kiedy przejdziemy przez lodowatą samotność granicy śmierci, zawsze spotkamy się z Tym, który jest życiem, który chciał stać się towarzyszem naszej ostatniej samotności (...). Kiedy dziecko musi samo iść ciemną nocą przez las, będzie się bało, nawet gdyby mu sto razy tłumaczono, że nie ma tam żadnego niebezpieczeństwa. Dodać mu odwagi mógłby tylko głos jakiegoś człowieka, tylko ręka kochającego człowieka mogłaby wypłoszyć zły sen (...). »Zstąpił do piekieł« – to wyznanie Wielkiej Soboty oznacza, że Chrystus przekroczył bramę samotności, że zstąpił na nieosiągalne, nieprzekraczalne dno naszego opuszczenia. Oznacza to, że także w najgłębszej nocy, do której nie dociera już żadne słowo, w której my wszyscy jesteśmy jak płaczące, odrzucone dzieci, jest głos, który nas woła, ręka, która nas chwyta i prowadzi. Nieprzekraczalna samotność człowieka została pokonana, odkąd On w niej był. Piekło jest pokonane, odkąd miłość weszła również w strefę śmierci i ziemia niczyja samotności została zamieszkana przez niego (...). Odkąd w sferze śmierci jest obecna miłość, odtąd w śmierci jest życie”.

Dalej Ratzinger pisze o Wielkiej Sobocie, że stawia ona przed nami krzyż w takim kontekście, w jakim widzieli go nasi starsi bracia ze starożytnego Kościoła: nie jako pamiątkę po egzekucji, ale zwycięski sztandar niesiony na czele procesji, w której wyczekiwany Pan nadejdzie wraz z promieniami wschodzącego słońca. Wielka Sobota nie jest przecież niczym innym jak ciszą czekającą na światło. Z naszej, ziemskiej perspektywy – jest egzystencjalną pauzą, bo jaki sens może mieć świat, który właśnie zabił swojego Stwórcę, bohatersko wysadził w powietrze swój fundament?

U Żyjącego jednak nie może być przerw w istnieniu, zamienia więc on powielkopiątkowy, potraumatyczny stupor w wyczekiwanie, w zgęstniałą od bólu tęsknotę. Zegary zniszczone tą samą siłą, która w piątkowe popołudnie rozdarła zasłonę w Świątyni na dwoje, znów mają zajęcie, czas znów biegnie ku czemuś. Miał rację szwajcarski kardynał Kurt Koch, gdy pisał, że jesteśmy „Kościołem Wielkiej Soboty” (tytuł książki o Kochu pióra ks. Roberta Biela), że zanim Pan wróci, by zakończyć naszą radosną twórczość i postawić kropkę po historii – jesteśmy wciąż między depresją Piątku a euforią Niedzieli. Jeszcze nie na laurach, już nie w stagnacji. W procesie. W którym „nasze ja-jestem pozdrawia ze smutkiem nasze ja-powinieniem być”.

Zaraz wracam!

Ksiądz Ratzinger w wielkosobotnich katechezach zwraca uwagę na to, że uczniowie Jezusa po raz pierwszy przeżyli przedsmak tego, co czeka ich w ten dzień, już wtedy, gdy Jezus spał w łodzi mimo szalejącej na Jeziorze Galilejskim burzy. „Panie, ratuj, giniemy!” – budzili Go (por. Mt 8, 23-27).

W nas nie ma już cienia gwałtowności tej prośby. Co o tęsknocie za światłem może wiedzieć cywilizacja, która 300 lub 400 lat temu rozpowszechniła w Europie uliczne oświetlenie, odbierając nocy jej autonomię, biorąc ciemność na smycz zakończoną elektrycznym pstryczkiem? Świetlówkami przekreśliła cały wysiłek (widoczny jeszcze czasem w cerkwiach) pokoleń budowniczych, dla których światło było jednym z najważniejszych elementów sakralnej architektury?

Zastępy przesadnie „zajaranych” swoją robotą popegzorcystów zbanalizowały noc, robiąc z niej wyłączną domenę duchów kłamstwa, zapominając o tym, że jest to też czas szukającego prawdy Nikodema. Że nie tylko Lucyfer tka w nocy swą robotę, bo to przecież też czas opiekującej się chorym pielęgniarki, czas wypiekającego bułki, by ludzie rano mieli co jeść, piekarza. Noc to domena sprzeczności, napięcia: umierania i kiełkowania życia, grzeszenia i gorącej modlitwy, twórczej – bo wreszcie w ciszy – pracy, i odpoczynku.

Rację miał któryś z Ojców Kościoła pisząc, że dopóki żyjemy na tej ziemi – noc jest naszym domem. My dopiero czekamy na świt, dopiero wtedy zobaczymy rzeczy takimi, jakimi są, gdy światło wydobędzie ich prawdziwe kształty.

Wielka Sobota rzeczywiście jest więc naszym życiem. A ja z roku na rok utwierdzam się w przekonaniu, że sens, że całe to porażające milczeniem napięcie, tę wspaniałą okazję do wejścia choć na chwilę w „teologię nocy” zabił u nas (niechcący) zwyczaj porannej rezurekcji odprawianej w Niedzielę. W ilu wspólnotach wciąż robimy swoiste liturgiczne „hop”: z Wielkiego Piątku od razu w Wielkanoc.

Sam, przyznaję, przez wiele lat traktowałem Wielką Sobotę jako taktyczną przerwę w Triduum, dar Pana Jezusa dla polskich katolików – Zbawca opóźnił nieco swoje wyjście z grobu, żebyśmy zdążyli do kościoła ze święconką i mogli też dokończyć odkurzanie. Coś jakby ten słynny fragment z ósmego rozdziału Apokalipsy, w którym czytamy: „A gdy otworzył pieczęć siódmą, zapanowała w niebie cisza jakby na pół godziny” (Ap 8, 1). Najtęższe umysły głowią się od lat, o co mogło chodzić, dlaczego przerwa w jednak dość hałaśliwym (trąby, plagi, śpiewy) końcu świata, dlaczego na pół godziny. Nieważne, do brzegu, wystarczy przeczekać, jutro będzie Zmartwychwstanie.

Tyle że Zmartwychwstania nie da się przecież w pełni docenić, jeśli wcześniej się nie umarło. Jak „umarło”, skoro Jezus jest w szeolu – a świat nadal się kręci? Nie ma już z nami Słowa, a z głośników (­również tych kościelnych) słowa leją się przecież strumieniami! Nie ma Światła, a przecież nie potykamy się, wypełniamy druki, prowadzimy auta, załatwiamy sprawy.

Inna noc

Węgiersko-szwajcarski teolog Ladislaus Boros (w „Istnieniu wyzwolonym” i w „Misterium mortis”) głosił tezę, że człowiek dopiero stojąc w drzwiach śmierci, wciąż dopiero na progu wieczności, ale już po ziemskim życiu, po raz pierwszy mając naprawdę wolną wolę, podejmuje decyzję wiążącą już na zawsze: stojąc twarzą w twarz z Chrystusem, Bramą Owiec, mówi mu „tak” lub „nie”.

Ta hipoteza, wbrew temu, co o niej pisano, wcale nie zdejmuje ciężaru z życiowych wyborów, przeciwnie, z całej ludzkiej egzystencji robi to, czym przecież ona powinna zawsze być: przygotowaniem na spotkanie z Miłością naszego życia. Nie ma już pustych przebiegów, nie ma chwil bez znaczenia, skoro każda z nich jest „wprawianiem się w sąd”. Jeśli Boros miał rację, a nasze życie jest „wprawianiem się w sąd”, to Wielka Sobota jest wprawianiem się zarazem w śmierć i zmartwychwstanie. Tego wieczoru, zanim w kościele odezwie się głośnik, najpierw robotę robi w nim zawsze świeca. O ileż piękniejszy byłby świat, gdyby chrześcijanin zamiast upierać się, że ma być głośnikiem, był świecą.

To liturgiczna zbrodnia: w ilu polskich parafiach Wigilię Paschalną wciąż odprawia się praktycznie za dnia, gdy nie ma szans na przekonanie się na własne oczy, jak wnoszony do świątyni świeżo poświęcony ogień wydobywa z ciemności kształty, twarze, kolory. Wtedy niczym pusty frazes brzmi fragment Orędzia Paschalnego, proszący, by blask nowej, symbolizującej Zmartwychwstałego świecy „złączył się ze światłami nieba”. Polecieliśmy w triumf, za łatwo odrzucając tęsknotę. Nie tylko przecież zresztą w Wielką Sobotę. Tyle lekcji religii, tyle listów pasterskich i debat o „genderach”, a kto z nas, katolików, pamięta, że Pismo Święte (jego ostatnia księga, Apokalipsa) kończy się gorącym wezwaniem „Przyjdź, Panie Jezu!”, że to tęsknota jest pałeczką, którą przekazało nam pierwsze pokolenie chrześcijan, tych, którzy byli najbliżej Tajemnicy? Ba, ilu z nas w cichości liczy, że Jezus nie weźmie jednak (na razie) na poważnie tej prośby, że będzie wiedział, że przecież to tylko świątobliwa retoryczna figura. A gdyby rzeczywiście przyszedł w tę Wielką Sobotę? A nie mógłby, doprawdy, po Świętach? Nie odkryje dla siebie Wielkiej Soboty nikt, kto nie usunie z siebie eschatologicznego „ale jeszcze nie teraz”. Teraz. Teraz albo nigdy. Bez tego chrześcijaństwo przestaje być love story. A jeśli nie jest love story, może być tysiącem innych rzeczy, nie jest już jednak chrześcijaństwem.


Czytaj także: Piotr Sikora: Zmartwychwstanie: co, gdzie, kiedy


Roman Brandstaetter w „Jezusie z Nazarethu” tak beletryzuje ten kwietniowy wieczór sprzed prawie dwa tysięcy lat: „Żałobnicy wnieśli ciało do wnętrza grobowca i złożyli je na kamiennej ławie. Niestety, nie starczyło aloesu i mirry na posypanie ławy i podłogi. Wyszli. Czterech służących z pomocą Josefa z Ramathaim i Nikodema i Johanana ben Zebadia zatoczyło przed wejście olbrzymi głaz. Grób był zamknięty. W tej chwili na niebie zabłysła gwiazda wieczorna. Z murów Świątyni rozległy się dźwięki szofarów, a dwie siostry Szabat i Pesach podały sobie ręce w radosnym przymierzu. Słońce zgasło. W milczeniu wracali do domów. Gdy weszli przez Bramę Ogrodów do miasta – puste ulice zalegała głęboka cisza i tylko roznosił się dokoła głuchy stukot ich sandałów – spoza dachów Jerozolimy wzeszedł ogromny księżyc. Ciemności zrzedły, a niebo rozjaśniło się. Cień padający od Świątyni Pańskiej szeroką smugą położył się na jasno oświetlonych domach, gdzie ojcowie rodzin przy obficie zastawionych stołach odmawiali błogosławieństwo nad pierwszym kielichem wina i podnosili go do ust w pobożnym uniesieniu. Już wnet najmłodsze dziecko wstanie od biesiadnego stołu, podejdzie do głowy rodziny i spyta wzruszonym głosem, w którym zabrzmi echo gorzkich czasów, przeżywanych przez synów Izraela w niewoli, w kraju bogów o zwierzęcych głowach: – Ma nisztana halajla hazeh? Czym różni się ta noc od wszystkich innych nocy?”.

Podczas wieczerzy sederowej celebrowanej przez Żydów w pierwszy dzień paschalnych świąt ojciec rodziny, odpowiadając na pytania małego dziecka, opowiada historię wyprowadzenia Żydów z Egiptu, zamknięte w piękne opowiadanie, Hagadę.

Naszą chrześcijańską Hagadą jest wspomniane już Orędzie Paschalne, Exultet, ale i cała czytana już od Niedzieli Palmowej Ewangelia męki, śmierci, zmartwychwstania Jezusa. Im dłużej słuchamy słów relacjonujących zdradę, proces (a dokładniej: pospieszną parodię procesu), egzekucję niewinnego Skazańca, tym bardziej zapadamy się w ciszę wraz z Bogiem, który jest przecież przeciwieństwem ciszy, bo jest Słowem. A skoro Ono – skatowane – ­milknie „jak baranek na rzeź prowadzony”, rzęzi w agonii na krzyżu, milczy w grobie, słowa jakich pasyjnych pieśni mogłyby pretendować do tego, by coś tu rzetelnie opisać? Gdy kiedyś moja pierworodna córka zapyta mnie więc, „czym różni się ta noc od wszystkich innych nocy”, odpowiem jej, że to noc, w której słowa muszą przejść przez oczyszczającą kąpiel ciszy, a światło odrodzić się z kompletnej ciemności. Jeśli tego dnia nie będzie akurat chmur, pokażę jej księżyc w pełni: światło, które „w ciemności świeci”, i które już za parę godzin zastąpione zostanie przez już nieodbite Światło, słońce. Powiem jej, iż ta noc jest obietnicą, że kiedyś tam, za wiele lat, będziemy tak znowu stać razem, i ze zdumieniem odkryjemy, że żadne z nas nie rzuca już cienia, bo Światło otacza nas, nie jest „tam”, my jesteśmy w Świetle.

Drogi gminne

Wielka Sobota: Bóg płacze ugodzony przez swoje stworzenia w samo serce, zabijają mu Syna. Każdy z nas, kto liznął piekła na ziemi, wie, że nie na słowa się wtedy czeka. Dlatego i Jezus nie zaoferuje w niedzielny poranek swoim uczennicom i uczniom wykładu, On po prostu stanie przy nich, zmartwychwstały. Arcybiskup Fulton J. Sheen (w „Życiu Jezusa Chrystusa”) trafnie zauważył, że niewiasty (o facetach przez litość nie wspomnimy) idące do grobu z wonnościami szły namaścić trupa, nie wierzyły w zmartwychwstanie. Jeśli ktoś w nie – z zupełnie innych przyczyn – mógł choć odrobinę wierzyć (a raczej: zakładać jako opcję, mało prawdopodobną, ale której skutki trzeba było z góry posprzątać i sytuację zabezpieczyć), byli to egzekutorzy Jezusa, którzy zażądali, by Piłat postawił przed Jego grobem straż.

Jasne, chodziło głównie o to, by uczniowie nie mogli wykraść ciała i powiedzieć, że On zmartwychwstał, ale – kto Go tam wie, do czego Galilejczyk mógłby być zdolny. Kolejny paradoks Wielkiej Soboty: to, co miało stać się dowodem przeciw zmartwychwstaniu, wprost je potwierdza: straż stała, a Jezus z grobu wyszedł. Człowiek chciał zabić Boga, Bóg ocalił człowieka.

Wielka Sobota to opowieść o tym, że z wielką miłością się nie wygra. On nas zawsze dogoni, dopadnie. Zadając to samo pytanie, które uznał za stosowne zadać swojemu ziemskiemu następcy, Piotrowi. Nie: czy dasz radę, ogarniesz? Ale: kochasz mnie choć trochę?

Wielkiej Soboty nie można przegapić, przespać, przebiegać. Naprawdę warto nie przegapić żadnego detalu z reakcji Jezusowego otoczenia: wstrząsu, że miało być inaczej, a dzieje się coś, co było kompletnie nieoczekiwane. Własnego niedowierzania, że (rozpacz i radość) mogą być „aż tak”. Bólu, z jakim każde oko chodzące w półmroku zawsze zareaguje na mocne światło.

Naprawdę warto przynajmniej ten raz w roku przypomnieć sobie, jak każdy z nas już dziś (bo przecież u Boga jest wieczne „teraz”: właśnie teraz widzi On, jak rodzę się i umieram, jak Piłat myje ręce, jak uczniowie idą do Emaus) może, jeśli tylko zechce, spotkać Zmartwychwstałego Pana. Jezus – i przed, i po zmartwychwstaniu – za nikim nie gania, bez trudu jednak daje się znaleźć. Gdzie? Fulton J. Sheen pisze: „Ludzkość ma naturalną skłonność wierzyć, że wszystko, co religijne, musi być na tyle uderzające i potężne, by zawładnąć wyobraźnią. Jednak to wydarzenie na drodze do Emaus objawiło, że najdobitniejsze prawdy często ukazują się w pospolitych miejscach i w trywialnych wydarzeniach życia, takich jak spotkanie kogoś podróżującego z nami tą samą drogą”. I – uwaga – niekoniecznie autostradą. Bóg, przed zmartwychwstaniem i po, kocha bowiem drogi gminne.

„Chrześcijaństwo jest ekscentryczne – pisał w „Śmierci w piątek po południu” ks. Richard J. Neuhaus – w dokładnym znaczeniu słowa ex-kentron, oznaczającego przecież »poza centrum«”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2019