Terapia śpiewem

Chórzystom od wieków przyświeca idea tworzenia wspólnoty przez muzykę. To najprostszy dla amatorów sposób pogoni za szczęściem.

16.04.2018

Czyta się kilka minut

Chór chłopięcy New College Oxford podczas występu w Royal Albert Hall w Londynie / JO HALE / GETTY IMAGES
Chór chłopięcy New College Oxford podczas występu w Royal Albert Hall w Londynie / JO HALE / GETTY IMAGES

W Polsce rozśpiewani dziwacy wreszcie zaczęli wzbudzać sympatię. W coraz liczniejszych chórach amatorskich wyżywają się zestresowani pracownicy korporacji, wymęczeni po dyżurach lekarze, samotni emeryci, sfrustrowani bezrobotni i ślęczący dzień w dzień przy komputerach tłumacze. Uczą się otwierać przed ludźmi, rozpoznawać własne emocje, oddzielać projekcje swoich lęków od rzeczywistości. Są tacy, którzy wynoszą z prób więcej niż z sesji psychoterapii – na którą wielu i tak nie byłoby zresztą stać. Ale większość z nich śpiewa, bo to po prostu uwielbia. Powody tej miłości są cywilizacyjnie rozpoznane i przebadane naukowo.

Ku czci

Kiedy byłam mała, nikt przytomny nie zadawał dzieciom pytań, czy fajnie jest śpiewać w chórze. Podobnie jak nikt nas nie pytał, czy lubimy odrabiać lekcje, rysować szlaczki i pokazywać się na ulicy ze szkolną tarczą naszytą schludnie na lewy rękaw zimowego paltocika (rebeliantów, którzy mocowali tarczę na szpilki, klej, ślinę albo łatwą do odprucia fastrygę, woźny ciągnął za ucho do gabinetu dyrektora).

Kiedyś śpiewanie w chórze było niezbywalnym elementem uczniowskiego obciachu, a śmiałkowie, którzy nagminnie urywali się z prób – organizowanych, o ile dobrze pamiętam, raz w tygodniu, na przemian z regularnymi lekcjami muzyki – w rankingu szkolnych bohaterów ustępowali tylko wagarowiczom. W sumie nic dziwnego, bo chór pracował w pocie czoła, by uświetniać rozmaite akademie na cześć – a to Dnia Zwycięstwa, to znów Dnia Nauczyciela albo rocznicy rewolucji październikowej. Repertuar miał wprawdzie bogaty, mocno jednak rozbieżny z gustem większości chórzystów. Byliśmy wówczas na etapie słuchania Radia Luksemburg z tranzystora pod kołdrą i hymn wojny ojczyźnianej przechodził nam przez gardło z najwyższą trudnością.

Ale przechodził, i to na dwa głosy, choć pani od chóru i tak narzekała, że jesteśmy głusi i trzeba było dla nas przygotować uproszczoną wersję. Zawsze mogło być gorzej. Pani od polskiego obsadziła mnie kiedyś w przedstawieniu, w którym musiałam grać młodą Niemkę z niemowlęciem, ratowaną spod gruzów Berlina przez oficera Armii Czerwonej. Miałam przechlapane do końca roku szkolnego, zwłaszcza że w roli dzielnego czerwonoarmisty wystąpił chłopak, w którym się wtedy kochałam na zabój.

Nic to jednak w porównaniu ze sromotnym wstydem zbliżających się do mutacji dryblasów, których nasza chórmistrzyni – w ramach pokuty za jakiś idiotyczny wybryk – wydelegowała do wsparcia występu uczniów klas początkowych. W programie akademii znalazła się piosenka „Niebieskie pióreczko”, o której dowiedziałam się wiele lat później, że wyszła spod pióra Witolda Lutosławskiego. W drugiej klasie bardzo ją lubiliśmy. W szóstej – na widok tych nieszczęśników, który cali w pąsach mamrotali pod nosem „Porwał ci je dudek, wetknął sobie w czubek” – dostaliśmy takiego ataku śmiechu, że dyrekcja musiała interweniować w połowie uroczystości.

Jaka to melodia?

Za to ilekroć trafiła się okazja wykorzystania umiejętności nabytych w chórze w innych, przyjemniejszych okolicznościach, wykorzystywaliśmy ją skwapliwie. Gremialne śpiewy w autobusach wiozących nas na szkolne wycieczki zaczynały się tuż po ruszeniu z parkingu. Prawie wszyscy uczniowie ­naszej podstawówki zapisywali się do harcerstwa – przede wszystkim dlatego, że drużynowy miał własną gitarę i urządził harcówkę w olbrzymim, nieużywanym schronie przeciwatomowym pod gmachem szkoły. W labiryncie podziemnych korytarzy dźwięk niósł się jak w katedrze gotyckiej, co tym bardziej zachęcało nas do udziału w zbiórkach, na których śpiewaliśmy nie tylko piosenki skautowskie i kanon polskiej pieśni historycznej (odrobinę szerszy niż dziś), ale też przeboje Beatlesów, Abby i Rolling Stonesów. Jedni ryczeli baranim głosem, inni cichutko popiskiwali, było kilka dziewczyn obdarzonych głosem na miarę Joan Baez.

Działo się to wszystko w zwykłej szkole podstawowej, w dość szemranej dzielnicy Warszawy. Nie będę w to wszystko wplątywać moich ówczesnych doświadczeń w dziecięcym chórze Teatru Wielkiego, który wyprowadził mnie na szersze wody – zagranicznych tras koncertowych, występów w regularnych przedstawieniach operowych, współpracy z dyrygentami tej miary, co Igor Markevitch, prawykonań dzieł kompozytorów współczesnych. Nasza buda nie była wyjątkiem. Popsuło się dopiero później: kiedy ze szkół wyrugowano lekcje wychowania muzycznego, a rodzice – zamiast jeździć z dziećmi pod namiot i kończyć dzień wspólnym śpiewem przy ognisku – zajęli się budowaniem nowej tożsamości społecznej w dobie transformacji ustrojowej.

No i się porobiło. Kilkadziesiąt lat później, już po mojej przeprowadzce na drugi brzeg Wisły, otwarto w sąsiedztwie Stadion Narodowy. Mam zwyczaj pracować przy szeroko otwartych oknach, bez względu na porę roku. Ilekroć zaczyna się ważny mecz, podczas prezentacji naszej drużyny zwala mnie z nóg fala uderzeniowa nagłośnionego zwierzęcego ryku naszych kibiców, w którym tylko dlatego rozpoznaję „Mazurka Dąbrowskiego”, że sama lubię oglądać mecze piłkarskie i wiem, że w tym akurat momencie powinien zabrzmieć polski hymn narodowy.

A może tylko koloryzuję wspomnienia z dzieciństwa? Może Polacy nigdy nie umieli śpiewać? Z ciekawości weszłam w wyszukiwarkę Google i wpisałam trzy słowa kluczowe. Natychmiast uzyskałam podpowiedź, że Polacy nie potrafią oszczędzać, podrywać, jeździć, pływać, rządzić, pić i czytać ze zrozumieniem. O śpiewaniu ani słowa. Odetchnęłam z ulgą. Przynajmniej pod tym względem Polacy nie odstają od reszty mieszkańców globu. Wrodzony i nieodwracalny brak słuchu muzycznego jest bowiem przypadłością niezwykle rzadką.

Gdyby było inaczej, natura srodze przetrzebiłaby milionowe wspólnoty mieszkańców Azji Południowo-Wschodniej i zachodniej Afryki posługujących się tzw. językami tonalnymi. Europejczyk, niewrażliwy na tonalność języka tajskiego, zapisuje zasłyszane w nim zdanie mniej więcej tak: „Mai mai mai mai?”. Dowcip polega na tym, że rodowici Tajowie każde z tych słów wypowiadają inaczej, odpowiednio modulując frazę. To zdanie trzeba „wyśpiewać”, wznosząc głos, intonując sylaby wysoko lub nisko, zmieniając wysokość dźwięku w obrębie pojedynczej zgłoski. Dopiero wówczas nabierze sensu, który z grubsza można oddać słowami „Prawda, że świeżo ścięte drewno dobrze się pali?”.

Stosunkowo najprościej połapać się w melodii języka tybetańskiego, który wyróżnia „zaledwie” trzy tony dystynktywne. W języku Białych Hmongów z Laosu tonów jest aż dziewięć i trzeba się czasem porządnie wsłuchać w słowa rozmówcy, żeby się upewnić, czy mówi o młotku, ogniu, nerce, czy po prostu odlicza do sześciu. W porównaniu z zawiłościami języków tonalnych występujący w niektórych językach akcent toniczny zdaje się stosunkowo prosty do opanowania – a mimo to trafienie we właściwy dźwięk akcentowanej sylaby przysparza sporych kłopotów osobom uczącym się np. szwedzkiego, japońskiego albo serbskiego.

Chemia śpiewana

Wniosek? Czego się Jaś nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Nikomu słoń na ucho nie nadepnął. Bywają ludzie mniej lub bardziej muzykalni, nie każdy, nawet po długim i żmudnym szkoleniu, zrobi karierę na międzynarodowych scenach operowych, ale prawie każdy jest w stanie w miarę czysto śpiewać sam, w niewielkim zespole albo w bardzo dużym chórze. Przy odrobinie wprawy także na dwa albo i więcej głosów.

Nie to jest jednak najistotniejsze. Ważne jest to, że kiedy wreszcie uda nam się wyzbyć kompleksów, śpiewanie da nam nie tylko mnóstwo radości, ale też przysporzy wymiernych korzyści zdrowotnych. Ustabilizuje naszą psychikę, wprowadzi znacznie więcej tlenu do krwiobiegu i złagodzi napięcia związane z codziennym stresem, wyzwalając kilka zbawiennych hormonów.

W pierwszym rzędzie endorfiny, tzw. hormony szczęścia, odpowiedzialne za dobre samopoczucie i łagodne stany euforyczne. Endorfiny są także agonistami receptorów opioidowych, czyli mówiąc po ludzku, działają przeciwbólowo, i podobnie jak leki opioidowe powodują silne uzależnienie psychofizyczne. O ile jednak morfina i kodeina wywołują niepożądane skutki uboczne, o tyle śpiewać można, ile dusza zapragnie. Najwyżej uzależnimy się od cotygodniowych prób w chórze osiedlowym albo od wyśpiewywania arii z oper włoskich pod prysznicem.

Drugą ważną substancją uwalnianą podczas śpiewu jest dopamina – istotny neuroprzekaźnik, odpowiedzialny m.in. za prawidłową koordynację ruchową i napięcie mięśni (dlatego śpiewanie w chórze można uznać za skuteczną profilaktykę w chorobie Parkinsona), który poprawia też pamięć i wspomaga prawidłowe procesy poznawcze. Innymi słowy, od śpiewania nikt jeszcze nie zgłupiał, a wielu zmądrzało.

Po trzecie, śpiew stymuluje wydzielanie kortyzolu, zwanego niekiedy hormonem stresu. Ten naturalny hormon steroidowy, wytwarzany przez korę nadnerczy, ma działanie przeciwzapalne, pomaga też walczyć ze stresem, zwiększając poziom glukozy we krwi. Wprawdzie przewlekły nadmiar kortyzolu w krwiobiegu powoduje m.in. otyłość brzuszną i fatalnie wpływa na cerę, w annałach medycznych nie odnotowano jednak przypadków trądziku ani różowych rozstępów w następstwie długotrwałych prób chóru do „Niemieckiego Requiem” Brahmsa.

Może dlatego, że śpiew uwalnia też do krwi oksytocynę – ten sam hormon, który rozlewa się po ciele matki podczas karmienia piersią, a w zwykłych, codziennych sytuacjach jest pompowany przez podwzgórze, kiedy ktoś nas przytuli, pogłaszcze albo po prostu pocieszy. Poziom oksytocyny wiąże się z całym wachlarzem ludzkich emocji, począwszy od uległości, poprzez zazdrość, skończywszy na chęci współpracy. Muzykowanie w chórze przypomina więc budowanie dojrzałego związku z większą liczbą partnerów, z którymi nie łączą nas ani seksualne, ani rodzicielskie relacje. Krótko mówiąc, śpiewać można do syta i bez grzechu.

Pytanie tylko, gdzie i w jakich okolicznościach.

Wyjście z pustyni

Wiele zależy od miejscowych tradycji chóralnych, które w każdym zakątku Europy rozwijały się nieco inaczej. Proces gwałtownej popularyzacji muzyki rozpoczął się wraz z rewolucją przemysłową i upowszechnieniem niedrogich wydawnictw nutowych. Dotyczy to zwłaszcza Wielkiej Brytanii, która do dziś uchodzi za niewzruszoną ostoję chóralistyki.

W połowie XVIII w. na Wyspach rozkwitło życie festiwalowe, jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne towarzystwa chóralne, z których wiele działa po dziś dzień. Epoka wiktoriańska przebiegła pod znakiem rewolucji przemysłowej i potęgi kolonialnej Imperium, a co za tym idzie, stabilizacji społecznej, która wyjątkowo sprzyjała towarzyskiemu muzykowaniu. Zaprzyjaźnieni śpiewacy spotykali się w klubach i domach prywatnych, organizowali amatorskie koncerty. Zaczęły powstawać pierwsze chóry żeńskie.

Brytyjskim chórzystom od wieków przyświeca idea tworzenia ludzkiej wspólnoty przez muzykę. Weterani tamtejszych zespołów szczycą się nie tylko liczbą opanowanych utworów i zaliczonych tras koncertowych: pielęgnują przekazywane z pokolenia na pokolenie anegdoty, odnotowują sukcesy swoich kolegów we wszelkich dziedzinach życia, organizują przyjęcia, pikniki i wycieczki, wymieniają się przepisami na ulubione potrawy.

Jeśli wierzyć statystykom, w Anglii, Walii, Szkocji, Irlandii Północnej oraz „na morzu” (czyli na Wyspach Normandzkich, na wyspie Man i archipelagu Scilly) funkcjonuje bez mała trzy tysiące chórów amatorskich. Każdy znajdzie coś dla siebie. Są zespoły złożone wyłącznie z gejów i lesbijek; są chóry uniwersyteckie i kościelne, są chóry zrzeszające policjantów, górników albo pielęgniarki.

Powołałam się na przykład Wielkiej Brytanii, która ma najbogatszą tradycję chóralną na świecie, a przecież w porównaniu z Polską cały kontynent sprawia wrażenie bardziej rozśpiewanego.

W pewnym momencie nasz kraj – mimo własnej, wcale niebagatelnej historii wykonawstwa wspólnotowego, choćby na Śląsku i w Poznaniu – zaczął przypominać muzyczną pustynię, w której nawet ludzie stęsknieni za śpiewem bali się otworzyć usta gdziekolwiek poza własną łazienką. Z obawy, że zostaną wyśmiani za brak wykształcenia wokalnego, ze wstydu, że nie umieją czytać nut, ze strachu, że sąsiad sprowadzi im na kark policję za zakłócanie porządku publicznego. I kto wie, czy nie zasklepilibyśmy się na dobre w poczuciu domniemanej głuchoty narodowej, gdyby nie internet.

Zaczęło się od wymiany zdań na forach w sieci. Onieśmieleni wielbiciele śpiewu zaczęli się łączyć w grupy wsparcia, szukać podobnych sobie entuzjastów, leczyć kompleksy i przezwyciężać opór przed zgłoszeniem na przesłuchania. Z niedowierzaniem odkryli, że nie muszą od razu śpiewać Brahmsa i Palestriny. Że w pierwszym rzędzie powinni się zorganizować, poznać, polubić nawzajem, sprawdzić, w jakim repertuarze czują się swobodnie, a jaki zupełnie im nie leży – i dopiero wówczas przystąpić do działania. Gdziekolwiek. W klubie osiedlowym, w zakładowej świetlicy, w życzliwie nastawionej kawiarni, w mieszkaniu u kumpla.

Śpiewają wszystko – od muzyki klasycznej, poprzez jazz i popularne piosenki, aż po gospel i etno. Albo nie śpiewają nic. Bo nie mają nastroju, bo akurat tego dnia wolą się pośmiać, popłakać, wyzwierzać z trosk i kłopotów. Nie marzą o występach w filharmonii. Albo wręcz przeciwnie, stawiają sobie za cel koncert w nowojorskiej Carnegie Hall i dopinają swego.

W moim mieście, w mojej wymęczonej, zagonionej Warszawie słychać już pierwsze efekty tej pięknej odmiany. Ludzie skrzykują się na portalach społecznościowych, żeby razem pomuzykować w osiedlowej knajpce, prowadzonej przez muzykalną właścicielkę. Nikt już nie patrzy spode łba na kilku facetów, którzy siedzą na ławce w parku i ćwiczą pod nosem jakiś wielogłos.

Wraca moja młodość. Wracają czasy, kiedy po trzech godzinach intensywnych prób wciąż nam było mało, więc po wyjściu z teatru – bywało, że w dziesięcioro – ruszaliśmy na spacer Traktem Królewskim, śpiewając bez skrępowania całkiem nieraz skomplikowane utwory. Na przykład „Mruczkowe bajki” Stanisława Wiechowicza na czterogłosowy chór mieszany a cappella.

Był wtedy początek lat 80. ubiegłego wieku. Warszawa była wymęczona z całkiem innego powodu. A jednak budziła się z letargu pod wpływem naszych chóralnych wybryków. Do dziś pamiętam uśmiechnięte twarze przechodniów, którzy szli za nami coraz liczniejszą gromadką, żeby dosłuchać do końca, o czym opowiadał Mruczek z wierszy Janiny Porazińskiej. Ludzie potrzebują endorfin. Nie mogą żyć bez dopaminy i kortyzolu. Więdną z tęsknoty za oksytocyną. Po co włóczyć się po lekarzach, skoro wszystkie te dobrodziejstwa można sobie po prostu wyśpiewać? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2018