Nie mogę i nie chcę zapomnieć

Choć od zamachów z 11 września 2001 r. minęło 20 lat, oni wciąż zmagają się z traumą. Nic nie jest już takie, jak dawniej. Wysłuchaliśmy historii trojga Amerykanów.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Panorama Manhattanu po ataku terrorystycznym na World Trade Center. Nowy Jork, 11 września 2001 r. /  / ALAMY / B&W
Panorama Manhattanu po ataku terrorystycznym na World Trade Center. Nowy Jork, 11 września 2001 r. / / ALAMY / B&W

To miał być miły i spokojny dzień. W chwili, gdy dziewiętnastu terrorystów Al-Kaidy szykowało się do porwania czterech samolotów pasażerskich – dwóch linii United Airlines oraz dwóch American Airlines; wszystkie miały lecieć na trasach krajowych – prezydent USA George W. Bush miał już za sobą jogging i poranną lekturę gazet. Internet dopiero się rozwijał, smartfony miały stać się powszechne za kilka lat i politycy zwykle zaczynali dzień od tradycyjnej papierowej prasówki.

Z punktu widzenia polityki międzynarodowej Bush zapewne nie znalazł w gazetach nic ciekawego. Większość dzienników rozpisywała się o spodziewanym powrocie gwiazdy koszykówki Michaela Jordana do gry w lidze NBA.

Tamten wtorkowy poranek spokojnie upływał też w gabinecie Condoleezzy Rice. Doradczyni prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego prześledziła bieżące doniesienia amerykańskiego wywiadu i nie znalazła w nich „nic nadzwyczajnego”.

Kawa mocha przed atakiem

Dla niektórych poranek 11 września 2001 r. zaczął się jednak nieco nietypowo.

Jest godzina 4.30, gdy zaspana Terry Horniacek odbiera telefon z pracy z poleceniem, aby w ciągu godziny stawiła się na lotnisku w Newark pod Nowym Jorkiem. Ma zastąpić koleżankę, która akurat się rozchorowała. Terry nie spodziewa się, że za dwie i pół godziny odprawi załogę lotu United Airlines numer 93 – samolotu, którym terroryści prawdopodobnie chcieli uderzyć w Kapitol lub Biały Dom.

O godzinie 7.30 Kayla Bergeron idzie do lokalu wyborczego i głosuje na Michaela Bloomberga, znanego miliardera startującego w wyścigu o fotel burmistrza Nowego Jorku. Gdy dochodzi ósma rano, Kayla dociera metrem na Fulton Street, kupuje ulubioną kawę mocha w Starbucksie i wjeżdża na 68. piętro jednej z dwóch bliźniaczych wież World Trade Center (WTC) – manhattańskiego kompleksu biurowego, dominującego nad nowojorskim krajobrazem.

Jest dokładnie godzina 9.59, gdy Joe McKay stoi w pobliżu mostu brooklyńskiego i patrzy, jak wali się południowa wieża WTC. Podobnie jak setki innych nowojorskich strażaków, Joe czuje się w tamtej chwili bezradny. Musi jak najszybciej dotrzeć w okolice World Trade Center, ale w mieście sparaliżowanym przez chaos, który zapanował, przedostanie się na drugą stronę rzeki jest bardzo trudne.

Tuż przed dziesiątą rano Ameryka jest już w stanie najwyższej gotowości. Zaledwie osiem minut po ataku na Pentagon – samolot American Airlines, numer lotu 77, roztrzaskuje się na zachodniej fasadzie budynku o godzinie 9.37 – przestrzeń powietrzna nad Stanami ­Zjednoczonymi ­zostaje zamknięta. Ewakuowany jest personel Białego Domu, Pentagonu, Kapitolu i Departamentu Stanu.

Prezydent George W. Bush, przebywający przed południem z wizytą w szkole podstawowej w Sarasocie na Florydzie, o godzinie 9.55 dociera na lokalne lotnisko i wchodzi na pokład samolotu Air Force One. Wraz z grupą 65 współpracowników spędzi w podniebnej podróży następne osiem godzin. Za namową agentów Secret Service prezydent dochodzi do wniosku, że to właśnie tam – w przestrzeni powietrznej, całkowicie wolnej od lotów cywilnych – będzie najbardziej bezpieczny.

Tylko zamknę komputer

Gdy 69 minut wcześniej w jedną z wież World Trade Center wbija się pierwszy uprowadzony samolot, Kayla Bergeron podchodzi do całej sprawy bez większych emocji. Co prawda poczuła dziwne drżenie budynku, ale doszła do wniosku, że to zapewne pod wpływem małej cessny, która jakimś cudem zboczyła z toru lotu i otarła się o północną wieżę. Gdy na jej 68. piętrze ogłaszana jest ewakuacja, Kayla mówi spokojnie pracownikowi ochrony, że przecież najpierw musi zamknąć komputer.

Jako pracowniczka Port Authority – urzędu zarządzającego biurowcami WTC, a także m.in. nowojorskimi portami i lotniskami – Kayla ma za sobą serię szkoleń ewakuacyjnych. Dobrze wie, że wystarczy otworzyć drzwi od klatki schodowej i podążać w dół za odblaskową taśmą.

Strach pojawia się dużo niżej, na 36. piętrze, gdy ktoś przysyła jej esemesa z informacją, że doszło do ataku terrorystycznego na WTC. Kayla jest przerażona. Uznaje, że nie powinna dzielić się tą informacją z innymi, aby nie wywoływać paniki. Krzyczy tylko do współpracowników, którzy schodzą wraz z nią, aby pospieszyli się z ewakuacją.

W momencie, gdy grupa znajduje się na szóstym piętrze, zawala się sąsiednia, południowa wieża. Kayla czuje, jak pod wpływem fali uderzeniowej jej północna wieża drży w posadach. Na klatce schodowej gasną światła. Pękają rury, z których strumieniami wylewa się woda. Zejście ewakuacyjne zostaje odcięte.

Kayla myśli, że zaraz umrze. Na szczęście po dłuższej chwili słyszy głos mężczyzny, który każe całej grupie zawrócić w górę, na siódme piętro, a potem kieruje ich do innej klatki schodowej.

Gdy docierają na parter budynku, całe pomieszczenie spowite jest gęstym pyłem, co uniemożliwia znalezienie drzwi wyjściowych. Zdesperowani ludzie krzyczą. Na ratunek przychodzi im w końcu strażak, który światłem latarki wskazuje drogę na zewnątrz. Kayla słyszy jego ostrzeżenie: „Zaraz budynek się zawali, biegnijcie z całych sił!”.

Piętro sto siódme

Niedługo później Kayla Bergeron dociera do sztabu kryzysowego Port Autho­rity, znajdującego się po drugiej stronie rzeki, w Jersey City. To wtedy dowiaduje się, że zginął jej szef i dyrektor Port Authority Neil D. Levin, który w momencie ataku na północną wieżę WTC pracował na jej 107. piętrze. To tylko osiem pięter nad miejscem, gdzie górna część samolotu wbiła się w szklany biurowiec.

Ale tuż po zamachach Kayla nie ma czasu na emocje, na smutek. Jako dyrektorka odpowiadająca za kontakty z mediami przygotowuje pierwsze komunikaty prasowe, odbiera telefony od dziennikarzy i informuje o bieżącej sytuacji w Strefie Zero (jak zostaje nazwane gruzowisko po WTC).

Przez następne tygodnie pracuje nawet po szesnaście godzin dziennie. Jak wspomina, najtrudniejsze dla niej było odpieranie zarzutów ze strony rodzin tych, którzy zginęli pod gruzami WTC. Rodziny oskarżały szefostwo Port Authority m.in. o zbyt późne rozpoczęcie ewakuacji południowej wieży, zaatakowanej przez terrorystów w drugiej kolejności.

W maju 2014 r. na zarzuty dotyczące wydarzeń z 11 września 2001 r. odpowiadał przedstawiciel Port Authority Alan Reiss.

Miesiąc wcześniej przed komisją śledczą, która na zlecenie Kongresu badała okoliczności zamachów, zeznawała również Condoleezza Rice. Doradczyni ds. bezpieczeństwa narodowego odpowiadała na pytania, dlaczego administracja prezydenta Busha nie podjęła żadnych działań, choć od dawna dostawała niepokojące sygnały od agencji wywiadowczych.

Na niecały miesiąc przed zamachami, 6 sierpnia 2001 r., prezydent otrzymał raport pod tytułem „Bin Laden zdeterminowany do ataku na USA”, w którym ostrzegano, że terroryści mogą szykować się do zamachu. Condoleezza Rice broniła się, twierdząc, że raport „zbierał jedynie archiwalne dane” oraz że „nikt nie mógł przewidzieć, iż terroryści porwą samoloty i użyją ich jako pocisków do uderzenia w wieże World Trade Center i Pentagon”.

Gdy jednak już do tego doszło, George W. Bush podjął bardzo energiczne działania. Nieco ponad miesiąc później armia amerykańska rozpoczęła operację w Afganistanie, wymierzoną w rządzących nim talibów. Wcześniej USA zażądały od nich, aby wydali im Osamę bin Ladena – przywódcę Al-Kaidy i głównego autora planów zamachów z 11 września – oraz innych liderów organizacji, powiązanych z zamachami. Talibowie, którzy gościli u siebie ludzi Al-Kaidy i ich obozy szkoleniowe, odmówili.

Dziś, niemal dokładnie 20 lat później, historia zatoczyła krąg i Afganistan po raz kolejny znalazł się w rękach talibów. Nie brakuje obaw, że teraz – po ewakuacji zagranicznych wojsk – kraj ten znów stanie się bastionem dżihadystów.

Wrzątek na porywaczy

Dwie dekady temu terroryści Al-Kaidy byli świetnie przygotowani do ataku: spośród 19 zamachowców dwóch przeszło szkolenie bojowe w obozie w Afganistanie, a trzech kilka miesięcy wcześniej zrobiło kurs pilotażu w prywatnej szkole lotniczej na Florydzie. Dzięki dobrej koordynacji i precyzji w ciągu zaledwie 102 minut – między godziną 8.46 a godziną 10.28, gdy runęła także północna wieża WTC – na zawsze zmienili Amerykę i świat.

11 września 2001 r. w zamachach zginęło prawie 3 tys. ludzi. Ofiar śmiertelnych byłoby zapewne jeszcze więcej, gdyby nie odwaga załogi i pasażerów czwartego z uprowadzonych samolotów, który wystartował z lotniska w Newark o godzinie 8.42.

Samolot ten miał około 25-minutowe opóźnienie. Dzięki temu dzwoniący do swoich rodzin pasażerowie dowiedzieli się o atakach na WTC i gdy zorientowali się, że także ich samolot został uprowadzony, mieli szansę na stawienie oporu porywaczom. Na czele pasażerów lotu United Airlines numer 93 stanęły, jak dziś wiemy, stewardesy: była policjantka CeeCee Lyles i 38-letnia Sandy Bradshaw, która na bieżąco informowała o sytuacji biuro United Airlines w Newark.

Terry Horniacek była obecna przy tych rozmowach. Dziś wspomina, że Sandy miała wyjątkowo spokojny głos. Podobnie jak wtedy, gdy po raz ostatni zadzwoniła do męża Phila, mówiąc, że planuje oblać wrzątkiem porywaczy. – Idziemy w stronę pierwszej klasy. Muszę lecieć, żegnaj – powiedziała na koniec.

Próba odebrania steru terrorystom nie powiodła się. Samolot pędzący z prędkością ok. 900 km/h rozbił się w okolicach Shanksville w Pensylwanii, zaledwie 20 minut lotu od Waszyngtonu, który był celem zamachowców.

Piątka z lotu 93

– Do dziś wyobrażam sobie, co w tamtych chwilach musiała przeżywać Sandy i reszta dziewczyn – mówi mi 56-letnia dziś Terry Horniacek, która była jedną z ostatnich osób, jakie widziały stewardesy z lotu 93. Nawet teraz, po 20 latach, Terry pamięta kolejność, w jakiej odprawiała je na lotnisku w Newark.

Najpierw, około siódmej, pojawiła się stewardesa pierwszej klasy Deborah ­Welsh. Przed odlotem miała wyjątkowo dobry humor, bo dzień wcześniej dowiedziała się, że po długoletniej walce pokonała raka skóry.

Druga w kolejności, Sandy Bradshaw, pokazywała wszystkim zdjęcie swojego kilkumiesięcznego dziecka. Właśnie wróciła z urlopu macierzyńskiego i to był jeden z jej pierwszych lotów po przerwie.

Trzecia, CeeCee Lyles, na odprawę stawiła się niechętnie, bo miała mieć wolne i wezwano ją na zastępstwo w ostatniej chwili.

Czwarta, Lorraine Bay, przekazała Terry kartkę zaadresowaną do jednej z zaprzyjaźnionych stewardes. Przesyłka dotarła trzy dni później.

Wreszcie, piąta w kolejności – Wanda Green – skarżyła się na kołatanie serca i do ostatniej chwili zastanawiała się, czy nie poprosić o zastępstwo. Ostatecznie zdecydowała, że poleci i pójdzie do lekarza, gdy samolot wyląduje w San Francisco.

– Z rozmów telefonicznych z Sandy wiemy, że to Wanda i Lorraine odpowiadały za uspokajanie pasażerów, gdy samolot został przejęty przez terrorystów – wspomina Terry. – Mówiły dużo o Bogu i zbawieniu. To było piękne – dodaje ze smutkiem.

Terry wspomina też, że najtrudniejszy był dla niej moment, gdy odebrała telefon od męża Sandy. To on, zawiadomiony najpierw przez żonę, poinformował linie lotnicze o porwaniu samolotu.

– Potem wszystko działo się już bardzo szybko – opowiada Terry. – Do naszego biura wkroczyli agenci z jednostki ­antyterrorystycznej, którzy instruowali nas podczas rozmów z załogą lotu. Już po katastrofie samolotu dostałam zadanie, aby odbierać telefony od rodzin stewardes linii United Airlines. Ludzie dzwonili i pytali: który to lot, która z dziewczyn była na pokładzie? A ja nie mogłam im nic powiedzieć, bo takich danych jeszcze nie upubliczniono. Razem z innymi koleżankami siedziałam przez kilka godzin zamknięta w biurze. Całe lotnisko ewakuowano. Bardzo się wtedy bałam.

Załamanie pod prysznicem

Przez następne tygodnie Terry Horniacek pracowała jak automat. Brała zastępstwa, gdy inni – w strachu przed hipotetycznymi kolejnymi zamachami – szli na zwolnienia lekarskie. Pomagała w organizacji pogrzebów dla załogi lotu numer 93 i zaangażowała się w dekorację biura przed świętami Bożego Narodzenia.

W końcu nie wytrzymała tej presji: 17 stycznia 2002 r. przeżyła załamanie nerwowe. Była akurat rano pod prysznicem, szykowała się do pracy, gdy to się stało. Potem lekarz stwierdził u niej zespół stresu pourazowego (PTSD). Do pracy na lotnisku już nie wróciła.

– Było tak źle, że zaniedbywałam nawet moją czwórkę dzieci – wspomina Terry. – Choć faszerowano mnie wtedy silnymi dawkami antydepresantów, nie radziłam sobie z emocjami i zaczęłam brać narkotyki. Byłam nieprzewidywalna i często się przeprowadzałam. Przegapiłam przez to wiele momentów z życia moich dzieci: ich ceremonie ukończenia szkoły, śluby, narodziny wnuków – Terry tłumaczy, że przez ten czas dziećmi zajmowali się jej matka i były mąż.

Dopiero w 2018 r. Terry wyszła na prostą. Gdy po latach uzależnienia od narkotyków wykryto u niej tętniaka mózgu, pokonała nałóg i wróciła do New Jersey, gdzie mieszkają jej dzieci. Mówi, że zajęło jej dużo czasu, aby odzyskać ich zaufanie i szacunek.

Bestia w głowie

Dla Joego McKaya znacznie bardziej niebezpieczne od PTSD było to, co tamtego 11 września wciągnęły jego nozdrza. Jako strażak zaangażowany w akcję gaszenia płonącej Strefy Zero narażony był na wdychanie pyłu, który zawierał m.in. rakotwórczy azbest, ołów oraz rtęć pochodzącą z tysięcy zniszczonych komputerów i jarzeniówek.

Początkowo toksyczna chmura ze Strefy Zero obeszła się z nim dość łagodnie. Podobnie jak inni strażacy, także Joe cierpiał na przewlekłe zapalenie zatok, refluks żołądkowo-przełykowy i duszności.

Najpoważniejsze problemy zaczęły się dopiero pół roku później, gdy zdiagnozowano u niego klasterowe bóle głowy, nazywane przez pacjentów „bestią”. Ból, występujący najczęściej w okolicy oczodołu, jest tak silny, że niekiedy prowadzi do irracjonalnych zachowań, takich jak uderzanie głową w ścianę, a nawet próby samobójcze. Dolegliwości pojawiają się zwykle po przebudzeniu, dlatego chorzy boją się zasnąć. Joe dostał pierwszego ataku, gdy podczas nocnego dyżuru w pracy uciął sobie drzemkę.

– To już i tak był najgorszy okres w moim życiu – wspomina Joe. – Byłem emocjonalnym wrakiem: spośród 343 strażaków, którzy zginęli 11 września, aż 26 znałem osobiście. Przez długie tygodnie wracaliśmy potem na Manhattan i szukaliśmy w gruzach szczątków naszych kolegów. Nie mogliśmy przecież wrócić z pustymi rękami. Po każdej takiej akcji musieliśmy się napić – wspomina 53-latek, który szybko odkrył, że zalewanie smutków alkoholem tylko wzmaga u niego ataki migreny. Podobnie jak dym papierosowy oraz dym, który pojawia się podczas pożarów. A od tego ostatniego strażak przecież nie ucieknie.

Przez kolejne lata Joe McKay jakoś sobie jeszcze radził. Gdy dostawał ataków, brał kilka dni urlopu i szprycował się lekami. Jeśli „bestia” dopadała go akurat w pracy, sięgał po dostępne w remizie butle tlenowe. Wdychanie tlenu zwykle uśmierzało ból po kilkunastu minutach.

Z upływem czasu było jednak coraz gorzej: leki i tlen przestawały działać. Joe nie mógł spać i chodził półprzytomny do pracy. W 2010 r. było już tak źle, że Joe zdecydował się odejść. W wieku 42 lat przeszedł na strażacką emeryturę.

Wola Boga

Dziś Joe McKay pociesza się, że mogło być jeszcze gorzej. Przykładowo mógł zachorować i umrzeć na raka, jak co najmniej 227 strażaków, którzy pracowali w ruinach World Trade Center.

Nowotwór nerek miał także brat ­Joego, również strażak. Przeżył dzięki dobrej opiece medycznej, opłacanej przez federalny fundusz odszkodowań dla ofiar z 11 września. Z tych środków korzysta też Joe, dzięki czemu stać go na leczenie schorzeń powiązanych z pracą w Strefie Zero, a także na opłacanie terapii – również u niego zdiagnozowano PTSD.

Dziś mówi, że najtrudniej było mu uporać się z poczuciem winy. Tłumaczy, że na tydzień przed zamachami zamienił się z kolegą z pracy: Shotzy został 11 września w remizie na dyżurze, a Joe pojechał na organizowany przez ich jednostkę strażacką charytatywny turniej golfa. Tylko dlatego to Shotzy, a nie Joe, znalazł się w pierwszej grupie strażaków, którzy ruszyli z pomocą na Manhattan. Ze Strefy Zero Shotzy nie wrócił. Osierocił trójkę dzieci. Jedno było jeszcze w brzuchu mamy.

– Gdy po raz kolejny dopada mnie poczucie winy, powtarzam sobie, że taka była wola Boga – mówi ze smutkiem Joe.

Gdybym mogła cofnąć czas

Kayla Bergeron nie lubi myśleć w ten sposób. Denerwuje się, gdy ludzie mówią, że tamtego 11 września miała wyjątkowe szczęście.

– Owszem, uciekłam z wieży, ale nikt nie zastanawia się, jak tamte wydarzenia wpłynęły na moje życie – mówi Kayla, która jeszcze przez lata po zamachach dobrze radziła sobie z trudnymi emocjami. W zasadzie to nawet nie dawała im dojść do głosu. Zagłuszyła je skrajnym pracoholizmem, który towarzyszył jej nawet po odejściu z Port Authority i przeprowadzce na Florydę.

Załamanie przyszło dopiero w 2011 r., gdy straciła posadę w ramach zwolnień grupowych. Potem już było tylko gorzej. Pojawiły się depresja, alkoholizm, problemy finansowe, licytacja komornicza domu... Gdy w 2017 r. po raz drugi została skazana za jazdę po pijanemu, dostała skierowanie na odwyk i program wsparcia psychologicznego. To właśnie wtedy zdiagnozowano u niej zespół stresu pourazowego po atakach z 11 września.

– Zawsze myślałam, że to zwykła depresja – tłumaczy Kayla. – Nie walczyłam przecież na wojnie, nie byłam ofiarą przemocy domowej. Byłam zwykłym cywilem, który jak co dzień poszedł do pracy w World Trade Center. Gdybym mogła cofnąć czas, powiedziałabym wtedy mojemu aniołowi stróżowi, by mnie zabrał i dał przeżyć komuś, kto ma dzieci. Od zawsze byłam sama i oprócz rodziców nikt by po mnie nie płakał – przekonuje.

Ale nie jest tak, że Kayla jest teraz zupełnie zgorzkniała. Po latach dorabiania w fast foodzie dostała niedawno pracę w ośrodku uzależnień, gdzie od początku pandemii pomagała jako wolontariuszka. W weekendy radość dają jej wypady do stadniny koni. Najbardziej lubi tulić się do fryzyjskiego konia o imieniu Jessie, który tak jak ona jest po przejściach i podchodzi nieufnie do ludzi.

Dwadzieścia lat później

Kayla nie wyklucza, że to właśnie wśród ukochanych koni spędzi sobotę 11 września 2021 r. Tłumaczy, że nie zamierza się denerwować i nie będzie oglądać transmisji z obchodów 20. rocznicy zamachów w Nowym Jorku, gdzie według doniesień prasowych ma pojawić się Joe Biden. Kayla nie chce słuchać prezydenta, który, jak mówi, zawiódł ją ostatnio chaotyczną i nieudolną ewakuacją z Afganistanu.

Nowojorskich uroczystości nie planują też śledzić Terry i Joe. Ona będzie świętować premierę swojej długo wyczekiwanej książki „My 9/11 through inflight eyes” (w wolnym tłumaczeniu: „11 września oczami pracownicy lotniska”). On jak co roku będzie spędzał czas z rodzinami, które tamtego dnia straciły swoich bliskich.

Joe woli świętować dzień później, 12 września.

– 20 lat temu tamten 12 września to był dzień inny niż wszystkie – mówi. – Gdy szedłeś ulicami Nowego Jorku, nikt nie zwracał uwagi na to, czy jesteś biedny, bogaty, biały czy czarny. Byłeś po prostu człowiekiem i szczęściarzem, który przeżył. Tego nie chcę zapomnieć.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2021

W druku ukazał się pod tytułem: Tego nie chcę zapomnieć