Tam i z powrotem: od Orwella do Trumpa

Żadne medium nie jest do końca obiektywne, ale, jak mówi się w BBC, trzeba zachować „przynajmniej bezpartyjność”. Dlatego to, co zrobiono z mediami publicznymi w Polsce, jest groźne.

15.05.2017

Czyta się kilka minut

Manifestacja przeciw inwigilacji internetu, Kraków, styczeń 2016 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER
Manifestacja przeciw inwigilacji internetu, Kraków, styczeń 2016 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER

Dobrze pamiętam czasy późnego „orwellizmu” w Polsce. A nawet jego ostatnie podrygi, kiedy przynosiłem znudzonej cenzorce jakieś teksty dla wychodzącej już „Gazety Wyborczej”. Rzecz rozgrywała się w ówczesnej drukarni „Trybuny Ludu”.

Dzisiaj w Polsce i wielu krajach regionu nie można już mówić o „orwellizmie”, nawet w kształcie, jaki znałem w latach 80. ubiegłego stulecia. Jednak w innych miejscach świata zjawisko nadal świetnie funkcjonuje, i to w klasycznym sensie tego słowa. W Pekinie działa swoiste orwellowskie Ministerstwo Prawdy – Cyberspace Administration of China. Są badania dowodzące, że tamtejszy aparat cenzury jest największy w dziejach ludzkości. Co więcej, w Chinach mamy do czynienia z charakterystyczną dla „orwellizmu” logokracją: kontrolą nad słowem i semantyczną okupacją debaty publicznej, które stały się kluczem do władzy. Z powodów ideologicznych konkretne pojęcia nagle znikają z mediów oficjalnych lub zmieniają znaczenia. Np. „konstytucjonalizm” w ciągu roku z pojęcia pozytywnego stał się negatywnym.

W jaki sposób nowy świat mediów pomaga populistom? Możliwości stwarzane przez internet są wielką szansą i demokratyzują całą sferę publiczną. Obywatele mogą bezpośrednio komunikować się w mediach społecznościowych. Ideał wolności słowa i wolnych mediów przypomina starożytną ateńską agorę. Spotykali się tam obywatele, a herold ich pytał: „Kto chce przemówić do zgromadzenia?”. Każdy miał prawo mówić, wysłuchać wszystkich argumentów, zapoznać się z faktami i potem podjąć decyzję. Ten ideał sprawdzał się w praktyce: Ateńczycy wspólnie zdecydowali się na walkę z perską inwazją i wojnę wygrali.

Demokracja ateńska była więc formą tego, co dziś nazwałbym demokracją deliberacyjną. Co więcej, można z niej odczytać epistemologię demokracji: wszyscy znajdujemy się w tym samym miejscu, nie tylko fizycznym, ale także intelektualnym. Wiemy, co jest, a co nie jest faktem. Rozważamy argumenty „za” i „przeciw” określonej polityce.

Pudła rezonansowe

Internet stawia jednak demokrację przed nowymi problemami. Jego efektem jest bowiem fragmentacja mediów – istnieje nieograniczona liczba platform, gdzie obywatele mogą mówić. W ten sposób powstaje „efekt pudła rezonansowego”. Wyborcy Donalda Trumpa słyszą tylko głosy innych „trumpystów”, ludzi podobnie do siebie myślących. Są utwierdzani we własnych poglądach i przesądach, żyją wśród „faktów alternatywnych”. W ten sam sposób reagują wyborcy Hillary Clinton, zwolennicy i przeciwnicy Brexitu czy zwolennicy i przeciwnicy Jarosława Kaczyńskiego. Można przywołać łaciński termin homophilia. Brzmi on niemalże jak nazwa seksualnej preferencji, ale w tym kontekście oznacza słuchanie i mówienie wyłącznie do podobnych sobie ludzi.

Można powiedzieć: przecież zawsze tak było. Niedawno czytałem powieść George Eliot „Miasteczko Middlemarch” z 1871 r. Will Ladislaw, bohater polskiego pochodzenia, mówi: „Jedni czytają »Pioneera«, inni czytają »Trumpet«”. Od dawna istniały odrębne światy: czytelnicy „New York Timesa” i czytelnicy „The Wall Street Journal”; czytelnicy „Gazety Wyborczej” i czytelnicy „Gazety Polskiej”. Są jednak zasadnicze różnice w porównaniu z obecną sytuacją.

Po pierwsze, niczym nieograniczone mnożenie się platform sprawia, że nawet wyznawca niezwykle osobliwej spiskowej teorii znajdzie w internecie 837 osób, które w nią też wierzą. Tego efektu nie było w mediach tradycyjnych i został on zresztą już nieźle przebadany. Okazuje się, że np. znacznie więcej „mowy nienawiści” i wizji paranoidalnych można znaleźć na Facebooku niż na Twitterze. Dlaczego? Ten pierwszy ze swej natury tworzy silniejszy „efekt pudła rezonansowego”: przebywamy wśród przyjaciół (albo tzw. znajomych), czyli wśród ludzi myślących mniej więcej podobnie. Jeżeli ktoś pozwoli sobie na antysemicki czy antymuzułmański wpis, nie zostanie skrytykowany, bo jego przyjaciele myślą podobnie. Natomiast Twitter jest platformą bardziej publiczną. Tu łatwiej można się doczekać słów krytyki (Amerykanie mówią o counterspeech).

Z historii propagandy wiemy, że kłamstwo dzięki powtarzaniu staje się bardziej skuteczne. Jednak w przeszłości do osiągnięcia efektu wzmocnienia niezbędny był monopol państwa totalitarnego. Dzisiaj, wobec nieograniczonych możliwości powtórzeń, mamy niespotykaną wcześniej intensywność powielania tego samego kłamstwa.

Drugi efekt to anonimowość. To dziś norma w internecie – do wyjątków należą osoby mówiące pod własnym nazwiskiem. Owszem, w przeszłości także używano pseudonimów i nie zawsze był to zły wybór (robił to również George Orwell). Natomiast dla kultury debat w sieci anonimowość to wielki problem. Groźby śmierci, mowa nienawiści są najczęściej anonimowe.

Przypomina mi się tutaj słynna karykatura opublikowana przez „New Yorkera” w latach 90. ubiegłego stulecia. Pies siedzi przed ekranem komputera i mówi do drugiego psa: „W internecie nikt nie wie, że jesteś psem”. Nikt nie wie, kim jesteś. Nikt też nie wie, czy przypadkiem nie jesteś robotem.

Internet jest przestrzenią, w której dezinformacja, np. rosyjska (ale nie tylko!), funkcjonuje w ten sposób: powstaje wiele tweetów, komentarzy, blogów pisanych na pierwszy rzut oka przez konkretne osoby, ale w rzeczywistości są to dzieła zautomatyzowanych programów (tzw. botów). To potężne narzędzie wpływu na rzeczywistość. Istnieją badania pokazujące, że dezinformacja czy fałszywa informacja mają te same szanse szerzenia się w świecie wirtualnym, co prawdziwe informacje.

Fakty są drogie

Trzeci jest efekt ekonomiczny. Przez ostatnie prawie 200 lat gazety miały określony, dość paradoksalny model biznesowy: dobro publiczne – informacje polityczne, wiadomości – było przekazywane przez prywatne środki przekazu, czyli przez gazety. Słynny amerykański dziennikarz A.J. Liebling napisał, że rolą gazet jest rozpowszechnianie informacji, ale funkcją gazet jest zarabianie pieniędzy. Przez dwa stulecia ten model nieźle funkcjonował, a prasa odgrywała niezwykle istotną rolę. Hegel nawet napisał, że czytanie gazet to poranna modlitwa realisty; są tacy, którzy rano modlą się do Boga, i tacy, którzy czytają gazety. Dzisiaj mamy kryzys: prasa, poza nielicznymi wyjątkami, ma kłopoty finansowe.

Jeszcze nie tak dawno ludzie kupowali gazety, w których zamieszczano reklamy – to były dwa główne źródła dochodu prasy. Nowe pokolenie nie myśli już jednak o tym, aby płacić za wiadomości: wszystko ma być dostępne w internecie. Tam też są dziś reklamy. Niektóre szacunki pokazują, że około 80 proc. reklam cyfrowych jest zamieszczanych na Facebooku i poprzez usługi Google’a. To znaczy, że gazety nadal produkują wiadomości, ale zyski zgarniają prywatne firmy internetowe. W tej sytuacji tradycyjne media toną. A co robi tonący człowiek? Głośno wzywa pomocy i wymachuje rękami. To samo robi większość gazet: krzyczą głośno, są jeszcze bardziej sensacyjne, robią wszystko, aby zdobyć czytelników i dzięki temu zwiększyć dochody z reklam.
Jest jeszcze jeden efekt negatywny tej sytuacji: coraz mniej mediów ma środki na korespondentów zagranicznych i w ogóle rzetelne dziennikarstwo. Bo wszystko to kosztuje. Sto lat temu poważany redaktor naczelny „Guardiana”, C.P. Scott, miał takie hasło: „Comment is free, but facts are sacred” („Komentarze są dowolne, ale fakty są święte”). Teraz pojawił się żart, bazujący na dwuznaczności angielskiego słowa free – „Comment is free, but facts are expensive” („Komentarze są za darmo, ale fakty są drogie”). I to prawda: fakty są drogie, za to pojawia się coraz więcej skrajnych opinii. Skrajne opinie bowiem lepiej się sprzedają. Coraz mniej też widać poważnej pracy reporterskiej.

Jakie są konsekwencje obecnego stanu mediów? Wedle klasycznej amerykańskiej interpretacji w demokracji niezbędne jest istnienie rynku idei, przez który przechodzą wszystkie informacje. W tej chwili mamy raczej do czynienia z załamaniem tego rynku. Nie spełnia już funkcji informowania publiczności.

Czucie i wiara

Czwarty efekt to tzw. postprawda, post-fakty, fakty alternatywne, fake news. Naiwnością byłaby wiara, że istniał kiedyś złoty wiek i wśród polityków oraz dziennikarzy obowiązywała zasada głoszenia czystej prawdy. Dziś jednak internet, fragmentacja debaty publicznej i łatwość upowszechniania informacji sprzyjają pojawianiu się fake newsów, które mają znaczenie polityczne. Np. większość odbiorców programów na kanale oznaczonym literkami „RT” – nadawanych po hiszpańsku, angielsku i niemiecku – nawet nie wie, że ogląda „Russia Today”. Dla nich to kolejne źródło informacji w internecie. Fake newsy są tworzone także z powodów komercyjnych. Publikuje się fałszywe wiadomości tylko po to, by zebrać więcej kliknięć i w ten sposób zarabiać na reklamie.

Wszystko to pomaga populistom. Mieliśmy wiele tego przykładów, np. w kampanii przed Brexitem. Zwolennicy wyjścia Wielkiej Brytanii z UE nieustannie powtarzali „fakt”, że co tydzień Londyn płaci do Brukseli 350 mln funtów. Było to oczywiste kłamstwo, które jednak okazało się skuteczne. Inny przykład: Donald Trump twierdził, że Barack Obama nie urodził się w Stanach Zjednoczonych. Prezydent opublikował swój akt urodzenia. Czy to był koniec sporu? Nie. Trump odpowiedział: „Wielu ludzi ma poczucie, że to nie był prawdziwy akt urodzenia”. Słowo „feel” (odczucie, poczucie) jest tutaj bardzo ważne. Okazuje się, że nie chodzi o argumenty, ale o uczucia.

Ale to nie fake newsy są istotą problemu. W przypadku populistów najbardziej niebezpieczny jest sposób korzystania przez nich z możliwości, jakie dają nowe media i internet. Charakteryzuje ich apelowanie do emocji, nacjonalistyczno-populistyczna narracja, prosta, ale także ciepła, odwołująca się do tego, co znane. Hasło Brexitu – „Bring back control” – było uproszczone, nieprawdziwe, ale skuteczne. Także „Make America great again” w Stanach Zjednoczonych, „dobra zmiana” w Polsce albo „On est chez nous” we Francji. Problemem nie są zatem same fake newsy, lecz sposób, w jaki pomagają one w skutecznym przekazaniu uproszczonych, nacjonalistycznych narracji.

Nowy folwark zwierzęcy

Kończę pytaniem Nikołaja Czernyszewskiego, powtórzonym potem przez towarzysza Lenina: „Szto diełat’?”.

Po pierwsze, jeśli w jakimś kraju funkcjonują media publiczne, trzeba je chronić i za wszelką cenę zachować. Żadne medium nie jest do końca obiektywne, ale, jak mówi BBC, trzeba zachować due impartiality – przynajmniej bezpartyjność. Dlatego to, co zrobiono z mediami publicznymi w Polsce, jest szczególnie groźne.

Po drugie – fundacje. Poważne dziennikarstwo jest dzisiaj nierentowne i nie ma modelu biznesowego, który pozwalałby je finansować. W tej sytuacji mogą pomóc fundacje, które zresztą już odgrywają poważną rolę w USA i w Wielkiej Brytanii. Wspierają dziennikarstwo śledcze, np. prześwietlanie finansów Trumpa, albo przygotowywanie reportaży zagranicznych.

Po trzecie, media społecznościowe. Facebook i Twitter to prywatne supermocarstwa. Ten pierwszy – z 1,9 mld użytkowników – mógłby być największym krajem na świecie. To Facebook dostarcza ludziom coraz więcej informacji i już dziś do pewnego stopnia decyduje o wyniku wyborów. To budzi niepokój: Niemcy pracują nawet nad ustawą, która ma określać, co to jest fake news. Moim zdaniem to błędna droga. Państwo nie powinno decydować o prawdziwości czy fałszywości informacji. Potrzebna jest natomiast silna presja opinii publicznej, także intelektualistów, na Facebooka i Twittera. Trzeba wymusić, by ich właściciele uznali, że chociaż są to przedsięwzięcia prywatne, odgrywają bardzo ważną publiczną rolę.

Po czwarte, sprawdzanie faktów. W Stanach Zjednoczonych czy w Wielkiej Brytanii debacie wyborczej towarzyszy fact checking. Dobrym przykładem jest Donald Trump i jego kłamstwa, które bardzo szybko demaskowano. Ważna jest też edukacja cyfrowa. Powstały już pierwsze kursy o tym, czym jest dezinformacja, jak poznać fake news, jak odróżnić rosyjskiego bota od prawdziwego człowieka.

Ostatni punkt stanowi zadanie dla dziennikarstwa, dla publicystyki i dla pisarstwa politycznego. Fakty są znane i jest do nich dostęp – a internet często to ułatwia. Wyzwaniem jest jednak dobry przekaz, w języku jasnym, ale atrakcyjnym, który przebije się do innych „pudeł rezonansowych”. Chodzi o to, by dotrzeć do wyborcy, do czytelnika, który nie czyta tekstów prezentujących fakty, a często nie chce nawet słuchać głosów odwołujących się do rzeczywistości, bo milej żyć w ciepłym, własnym świecie. Modelem takiego pisarstwa politycznego jest niejaki George Orwell. Potrzebujemy nowego „Folwarku zwierzęcego”.

Zacząłem zatem, idąc od Orwella do Trumpa. I od Trumpa do Orwella doszedłem z powrotem... ©

Tekst wprowadzenia do dyskusji „Od Orwella do Trumpa. Jak nowy świat mediów pomaga populistom”, zorganizowanej niedawno przez Fundację im. Stefana Batorego.

TIMOTHY GARTON ASH jest brytyjskim historykiem i publicystą, profesorem w St Antony’s College Uniwersytetu Oksfordzkiego. Polski przekład jego najnowszej książki „Free Speech: Ten Principles for a Connected World” ukaże się wiosną 2018 r. nakładem wydawnictwa Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2017