Tam, gdzie nic nie ma

„Salki” Nowickiego wciągają, hipnotyzują i paraliżują mocą wielkiej literatury, która tak dobrze i starannie maskuje swój warsztat, że nożyk bezradnego krytyka ślizga się po gładkiej powierzchni.

20.05.2013

Czyta się kilka minut

Najpierw tytuł, bo tytuł znaczy, ciąży nad całością i trochę ją porządkuje, w dodatku został wybity seledynową czcionką na sepiowo-ziarnistym tle okładki, jak prześwit innego świata. Twarda okładka po dłuższym czytaniu łuszczy się, każde dotknięcie zostawia rysę postarzającą zdjęcie słonia uchwyconego w dość dziwnym otoczeniu. A więc: „Salki”. Tajemnicze słowo, przyjemnie układające się w ustach. „Salki to pomieszczenia na poddaszu – tłumaczy Wojciech Nowicki na początku książki, kiedy wszystko zdaje się zapowiadać klasyczną opowieść o dramacie przesiedleńców – mówili też nyże na miejsce, gdzie można sobie urządzić lamusik nad głową. Zupełnie jak te historie tutaj, salki mojej pamięci, które dla wszystkich otwieram”.

Jak wyglądały salki? Kto w nich mieszkał? Domownicy, goście, letnicy? Nie wiem, Nowicki też nie wie – salki jego pamięci są pustawe, przetrzebione – więc podpieram się słownikiem polszczyzny gwarowej na Litwie, który podaje martwą definicję oraz kilka przykładów użyć słowa, między innymi ten: „Były takie z salkami domy, a tu na przykład jak w wiosce w Świentnikach Gulbinowicza taki był dom, na salkach byli pokoji takie letnie, nieogrzewane”.


ZAMAZANE TWARZE


Salki przywlekli pociągiem z litewsko-białoruskiego pogranicza dziadkowie narratora, Nowiccy, razem z „żagarami”, „brahą”, „małanką”, nazwami, które szumiały nad stołem w domu na Żuławach, gdy starsi powoli rozkładali karty, popijali herbatę, opowiadali swój „utracony raj”, a mały Wojtuś siedział z tyłu, wpatrując się w esy-floresy wyszyte na oparciach wysokich krzeseł, i nic nie rozumiał z rytuałów dorosłych, potem coraz bardziej nie znosił bliźniaczo podobnych powiedzeń i gestów dziadków ze strony matki, Kopców. Oni także nie ruszali się z miejsca, pojechać do miasta to było dużo, siedzieli całymi dniami na ławeczce przed domem, patrzyli na drzewa, podlewali grządki, wieczorami wchodzili do małżeńskiego łoża, dziadek z namaszczeniem włączał radio. Kilkadziesiąt lat tak przesiedzieli, wspominając „banderowców”, „upowców” i „zaciukane poprzednie życie” – idyllę prawdziwego masła, naprawdę słodkiego cukru. W każde Boże Narodzenie rodzinę odwiedzała ciotka i rozpaczliwie wyrzucała z siebie tę samą historię o brutalnym mordzie w Gajach Wielkich. Wojtek zatykał uszy, przeklinał kolejne zepsute święta.

 „Ich twarze, ich historie, ich nieszczęścia, wszystko to brało się stamtąd, z tamtego życia, o którym nie miałem pojęcia, bo było dla mnie nieciekawe. Nie słuchałem ich przez całe życie, nudziło mnie ich gadanie, aż pomarli wszyscy i spytać już nie ma kogo”. „Porzuciłem moich ludzi i ich śmieszne egzekwie, a teraz mi wstyd i w zamian opowiadam, co zobaczyłem podczas ucieczki”. Opowiada, dodajmy, ze szczególnej perspektywy, leżąc w przyciasnym szwedzkim łóżku na Gotlandii dzień przed powrotem do domu, trawiony reisefieber, targany szalejącą za cienkimi ścianami nawałnicą. Cała opowieść bierze swój początek w tamtej bezsennej nocy, pojedyncze nici wyrastają z jej kłębka, zupełnie jakby pozycja horyzontalna, trumienna stwarzała szansę porozumienia z porzuconymi dziadkami, ciotkami, ich „bojaźnią i drżeniem”. W karłowatym łóżku otwiera przed nami salki pamięci, w których zamazane twarze zasiedziałych krewnych nakładają się na blokowiska Kiszyniowa.


WSZYSTKO I NIC


Trudno powiedzieć, z jakim gatunkiem literackim mamy do czynienia. Esej podróżny? Saga rodzinna? Pamiętnik, potoczysta gawęda? Powieść drogi? Drogi – w co najmniej trojakim sensie, gdyż unieruchomiony cieleśnie narrator porusza się wyobraźnią w czasie i przestrzeni, dzięki tym ruchom przechodzi wewnętrzną przemianę – na ostatnich stronach przemawia pełniejszym, bo już nie tylko swoim głosem.

Nie ma to zresztą większego znaczenia. „Salki” wciągają, hipnotyzują i paraliżują odwieczną mocą wielkiej literatury, która tak dobrze maskuje swój warsztat, że nożyk bezradnego krytyka ślizga się po gładkiej powierzchni. Najłatwiej uchwytnym przejawem pisarskiej wirtuozerii Nowickiego jest zadziwiająca umiejętność omijania piętrzących się pułapek, głębokich wilczych dołów. On ich sztucznie nie unieważnia, on je z daleka dostrzega i przeskakuje lub ostrożnie obchodzi na palcach. To ta sama umiejętność, która dała o sobie znać w jego książce „Dno oka. Eseje o fotografii” (Czarne, 2010) – finalistce Nike w 2011 r.

Omijanie pułapek jałowego akademizmu, przekłuwanie błony sentymentalnego kiczu, narodowego banału. W esejach o fotografii było mimo wszystko łatwiej, istniał materialny uchwyt w postaci czarno-białych kartoników, kolorowych przezroczy. Trzeba było się przedrzeć przez rumowisko konwencji, odsunąć narzucającą się łatwość milczenia lub snucia fantazyjnych narracji wokół zdjęć, o których nie wiadomo nic albo prawie nic, i spróbować dotrzeć do rdzenia indywidulanego spotkania z konkretnym obrazem. Króciutki tekst „Wilno 1913” z „Dna oka”, w której jest mistrzowskim zapisem twórczej postawy, zdolnej wywieść coś z niczego (jego pierwsze zdanie brzmi: „Próbuję odrzucić nawarstwienia”). Niezmiennie, od kilku lat, porusza mnie, zadziwia, działa z tą samą siłą ten gęsty opis zdjęcia przedstawiającego kawałek liszajowatego muru z ciemnym zakratowanym oknem pośrodku. Bez szkoły uważnego patrzenia i opowiadania o patrzeniu prozatorski debiut Wojciecha Nowickiego nie wydarzyłby się w takiej postaci (wszystkie teksty z „Dna oka” ukazały się uprzednio na łamach „Tygodnika”. Fragmenty „Salek” również ukazywały się na łamach „TP” – przyp. red.).


PUSTA PRZESTRZEŃ


W „Salkach” na kłębowisko przewalających się przez głowę wspomnień czyhają gotowe schematy fabularne. Materia tej historii jest jednak bardzo typowa, bardzo polska, łatwa do przerobienia w sentymentalno-martyrologiczną makatkę. Dziadkowie przesiedleni bydlęcymi wagonami ze Wschodu, dzieciństwo spędzone w Opolu, mieście, w którym niedawna obecność poprzednich mieszkańców, bynajmniej nie z dynastii Piastów, dosłownie wyłaziła z ziemi, a gazety, szkoła i telewizja głosiły „odwieczną polskość”. Wreszcie nostalgiczne wyprawy potomka pod Tarnopol, na Wileńszczyznę, na zawłaszczone „kresy”, do rodzinnego zdroju, aby dotknąć świętej ziemi, wchłonąć krajobraz i odnowić ciągłość.

Nic z tego. Nowicki płynie pod prąd, jeden po drugim odrzuca kojące mity („w łóżku moim, Wojciechowej łodzi i przystani pozostaję, w niej się chronię i stąd wygłaszam słowo”). Twarze dziadków, babek, ciotek wywołuje z nicości z czułą ironią i poczuciem winy odszczepieńca. Pozbierane fragmenty historii przetyka opisami włóczęg po Mołdawii, Ukrainie, Rumuni, Serbii, Albanii. Skojarzenia z prozą Andrzeja Stasiuka nasuwają się automatycznie, ale Nowicki podąża własną drogą, uparcie problematyzuje kondycję podróżnika (po co tu jestem?, co robię?), mniej się zachwyca, więcej wątpi, mając w pamięci diariusze i wspomnienia podróżne sprzed stuleci, których autorzy sami sobie wydawali się przenikliwi i wszechwidzący, a przed współczesnym czytelnikiem obnażają swoją ślepotę.

Co ważniejsze, nie boi się przyznać, że w „utraconym raju” nie doznał najmniejszego olśnienia. „Tam, gdzie oglądałem święty krzew i drzewa z pustą przestrzenią po domu, było gospodarstwo. Gdzie las, było pole. Gdzie nic, był pagórek, teraz stoi maszyna i wydziera żwir na budowę. Wszystko odwrócone, wszystko poprzestawiane, wszyscy poumierali”. „Nie stało się nic, jak zwykle, jak wszędzie, w tym mieście i w innych miastach świata”. „Słyszę wiatr, kiedy wieje wiatr, czuję ozon, kiedy biją pioruny, ale nie ukazuje mi się w burzy żadna istota, wszystko to przyziemne i małe, żadnej w tym transcendencji”.


DZICY – NAUCZYCIELE ŻYCIE


W swobodnych przepływach opowieści ustala się trudne do rozwiązania równanie: po jednej stronie – duchy i widma, po drugiej widoki Kosowa, Belgradu, Cyganie wysoko unoszący ramiona w tańcu, blokowiska Kiszyniowa, hotel w Czerniowcach, zabetonowane plaże Albanii, szkielety baranów nad brzegiem rzeki, ocieniony lipami plac w rumuńskiej Bystrzycy. I coraz wyraźniej świta myśl – narratorowi i podążającemu za nim jak po sznurku czytelnikowi, który taszczy bagaż własnych widm – że jedna strona równania jest niemożliwa bez drugiej, że karmią się one wzajemnie. Kopcowie i Nowiccy nie odżyliby w pamięci bez cygańskiego tańca, poranek na ziemistym placu nie miałby sensu, gdyby nie obecność duchów i zmultiplikowanie wzroku.

Dlaczego tak? I dlaczego Kosowo, Syhot, Czerniowce, a nie, powiedzmy, Rzym, Paryż? Oczywiście, w te miejsca bliżej pod każdym względem z Tarnopola i Wileńszczyzny, ale bliskość wszystkiego nie tłumaczy, a mnie zastanawia zauroczenie literatury polskiej Południem i Wschodem, gombrowiczowską luźną formą. Czy aby sztucznie ich sobie nie upiększyliśmy – Mołdawian leniwie sączących piwo, Rumunów ćmiących całymi dniami papierosy – czy nie wyhodowaliśmy w głowach obrazu „dobrych dzikusów”, aby móc bezkarnie „ochlać się” ich prawdziwszym życiem?

Prędzej czy później trzeba będzie na te pytania odpowiedzieć, bo dotyczą tego, kim jesteśmy. W każdym razie umiarkowane uwiedzenie Nowickiego broni się w granicach jego prozy.


UTRACONA SUBSTANCJA


„To było w tym mieszkaniu, gdzie dziadek Nowicki umierał długo, aż w łóżku wyleżał dziurę na człowieka głęboką. [...] Siedział na swoim łóżku, ciężko oparty łokciami o kolana, i powtarzał mantrę, która płynęła ze środka: I rzeka Niewiaża była, i rzeka Święta była, i rzeka Szeszupa była, i rzeka Szyrwinta była, i rzeka Żyżma była. [...], to jest zdanie, które na głos mogę sobie czytać bez końca”.

„Salki” w swojej najgłębszej warstwie są opowieścią o utraconej substancji, bajką o chłopcu, który zgubił skarb. Przedśmiertne zaklęcia dziadka zachwycały szeleszczącym brzmieniem, lecz były puste, pozbawione desygnatu, tak jak puste były twarze krewnych, tak jak nie do końca jasny był wygląd i zapach tytułowych salek. Członkowie klanu przywieźli ze Wschodu substancję, której starczyło zaledwie dla nich. Narrator dorastał w mieście pustych strychów i sfałszowanej historii, niezakorzeniony „ani tam, ani tu”, i ten pusty świat musiał wypełnić substancją, jakąkolwiek, zbieraną tu i ówdzie, wysysaną ze wszystkiego, co nawinie się umysłowi i ciału na bezdrożach Europy, tam, gdzie pozostał nadmiar nieuporządkowanej materii.

Jeżeli którakolwiek nagroda literacka w Polsce, Gdynia czy Nike, ma jeszcze sens, Wojciech Nowicki powinien niebawem ją odebrać, także w imieniu i zastępstwie tych, z którymi pojednał się w przykrótkim szwedzkim łóżku, których sobie suwerennie uobecnił w bezsenną noc dziadów na surowej wyspie Gotlandii.


Wojciech Nowicki „Salki”, Czarne 2013.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2013