Szubienica

Festiwal Stolica Języka Polskiego, odbywający się co roku w sierpniu w Szczebrzeszynie, kojarzy mi się ze zdaniem, które posłużyło jako tytuł reportażu Wojciecha Tochmana o Piwnicy pod Baranami z jej najlepszych czasów:

11.08.2018

Czyta się kilka minut

Mówię ci, tam była enklawa tajemna”. Co prawda w tym wypadku może nie tak do końca tajemna, bo całkiem liczna publiczność co roku ciągnie na Roztocze na spotkania z literaturą, teatrem i muzyką, ale enklawa na pewno. Dość powiedzieć, że gdy pewnego wieczora patrzyłam na gwiazdy, siedząc wygodnie na leżaku tuż nad brzegiem leniwie płynącego Wieprza, a z pobliskiej sceny dochodził mnie głos pani Anny Seniuk czytającej wiersze Herberta, myślałam sobie, że tak trzeba żyć i że wrócę do domu w formie. Bo odbyłam spa dla mózgu i duszy, jeśli ją oczywiście mam.

Pewnego jednak wieczora pośród tej słonecznej, pachnącej latem sielanki niespodziewanie zjawił się między nami on. No może nie do końca między nami, bo niespiesznie i dość demonstracyjnie minął nasz pisarski stolik i przeszedł do kolejnego oddalonego może ze dwadzieścia metrów. Usiadł przy nim, zamówił, kelnerka przyniosła mu piwo. I choć byliśmy zagadani, roześmiani i zajęci sobą, jego wejście oczywiście nie pozostało niezauważone. Prawdopodobnie zresztą właśnie tak, jak to sobie założył, przychodząc tego wieczora do hotelowej restauracji.

Był niski i dość krępy, ogolony bardzo krótko, prawie przy skórze. Kiedy obok nas szedł, spojrzeliśmy na siebie z Mikołajem Grynbergiem, pytając się niemo: „Widziałeś to co ja?”. Z tyłu na czarnej bluzie, w którą był ubrany, widniały wielkie sierp i młot na czerwono-pomarańczowym tle, powieszone na stryczku. Rysunkowy powróz wyglądał na gruby i solidny, taki jak trzeba. Facet na razie nie patrzył na nas, tylko pił szybko piwo. Na tyle szybko, że zaraz musiał pójść do ubikacji, i żeby tam dotrzeć, musiał znów przejść koło nas. Szedł więc w naszą stronę, a my mogliśmy upewnić się, że na przedzie bluzy stoi o tym, że na „drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Kompatybilnie, Red is Bad, co wiemy od wielkiego admiratora odzieży patriotycznej pana Andrzeja Dudy.

Możliwe jest oczywiście, że moi towarzysze (nomen omen) wcale nie poczuli tego, co czułam wtedy ja, a cała ta historia, którą tu opisuję, jest wyłącznie wytworem mej bujnej wyobraźni i koleżka ów nie przyszedł do Perły Roztocza w celu innym niż dajmy na to pięć piw, a przypadkową bluzę pożyczył od kogoś na mieście, bo faktycznie zrobił się lekki ziąb pod wieczór. I cała ta dywersja – „wejdź na teren wroga i się tam okop, niech się poczuje gorzej, bo się chyba czuje za dobrze” – tylko mi się zdawała. Ale nie ma co kryć, że poczułam przez chwilę wyraźny uwiąd w naszych wesołych dysputach, jakby krótkotrwałe zmrożenie atmosfery, po którym to jednak postaraliśmy się odbić i – czekając na jego powrót z toalety – zasłonić ten swój mniej lub bardziej irracjonalny lęk przed nim i jego powrozem żartami z odzieży patriotycznej oraz rozważaniem, kto najlepiej z naszej dość wątłej fizycznie gromady nadawałby się choć trochę do bitki. Jakby co.

Gdy wyszedł z łazienki, rozmowy znów na chwilę umilkły, przeszedł – podniosły się jak zgnieciona buciorem trawa, i tak jeszcze ze dwa razy. A potem sobie poszedł, a ja odetchnęłam. Wyobraźnia, niewyobraźnia, jakże milej, gdy obok mnie nie siedzi nikt, kto ma na brzuchu informację o tym, że warto wieszać.

W moim odczuciu odzież patriotyczna nie służy bowiem niczemu innemu niż przemocy. Wzbudza lęk i niepewność, wyraźnie oddziela jednych od drugich, ustawia nowe hierarchie, odbiera mi odwagę, a przydaje myśli o tym, że ktoś nie widzi gdzieś dla mnie miejsca.

Owszem – można by rzec – a cóż tobie przeszkadza historyczny slogan i brzydka grafika, śmierć przyznana będzie tylko wrogom ojczyzny, nie tobie, więc się opanuj i w imię wolności słowa daj ludziom zakładać na grzbiety, co chcą. Całkiem to możliwe, że żadna głębsza refleksja nie kryje się za łażeniem wśród uczestników festiwalu w takim stroju, a ja doszukuję się sensu tam, gdzie go nie ma. Niemniej to chyba jak z molestowaniem – gdy czujesz, że ktoś przekracza twoją granicę, to on ją po prostu przekracza, choćby się potem zaklinał, że nie. Tylko ty wiesz, gdzie tę granicę masz.

Cieszę się więc, że pani Hanna Gronkiewicz-Waltz rozwiązuje kolejne marsze narodowców w Warszawie, tak jak ten ostatni – w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego – nie bacząc na dwuznaczne umizgi ministra Brudzińskiego do tych ludzi. Ona w przeciwieństwie do mnie – co ze strachu przed nimi po prostu milknie i kuli się w sobie – wciąż każe im ściągać z grzbietu te bluzy z szubienicą, tak żebym ja się nie bała żyć w moim mieście. Mam nadzieję, że za rok o tej porze ktoś nowy na fotelu prezydenta Warszawy też tak uczyni. Co podsuwam wszystkim pod rozwagę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2018