Szpagat nad Atlantykiem

Bilans dwóch lat Trumpa jest dotąd dla Polski pozytywny. Czy więc po raz kolejny udało nam się znaleźć niszę, w której przetrwamy polityczną zawieruchę? Niekoniecznie.

09.07.2018

Czyta się kilka minut

Powitanie Wielonarodowej Batalionowej Grupy Bojowej NATO, poligon w Orzyszu, kwiecień 2017  r. / MAREK MALISZEWSKI / REPORTER
Powitanie Wielonarodowej Batalionowej Grupy Bojowej NATO, poligon w Orzyszu, kwiecień 2017 r. / MAREK MALISZEWSKI / REPORTER

Kryzys finansowy, który wybuchł w 2008 r. i stopniowo pogrążył polityki i gospodarki świata zachodniego, Polska przeszła prawie suchą stopą. Czy sztuka ta uda się nam także teraz, gdy prezydent Trump nakręca spiralę sporu handlowego, twierdząc, że NATO jest tak samo złe jak łącząca Meksyk, USA i Kanadę strefa wolnego handlu NAFTA, ale za to nie wyklucza uznania Krymu za rosyjski? Szczyt NATO, odbywający się 11-12 lipca w Brukseli, a kilka dni później spotkanie Trump-Putin, mogą nas przybliżyć do odpowiedzi.

Nowy (dla nas) spór

Historia ostatnich dwóch dekad uczy nas, że kłótnie atlantyckie tworzyły szczeliny, przez które polska polityka nie tylko w miarę sprawnie się przeciskała, ale potrafiła ugrać przy tym kilka punktów. Przykładem spór o cel i zasadność rozszerzenia NATO o Polskę, Czechy, Słowację i Węgry. Mimo ogromnej opozycji – nie tylko w Europie, ale też w administracji ówczesnego prezydenta USA Billa Clintona – udało się nam wyjść z niego podwójnie zwycięsko: członkostwo w NATO i opinia konia trojańskiego Waszyngtonu w Europie nie stanęły na drodze do przystąpienia do Unii Europejskiej. Finalny akt procesu negocjacji dokonywał się już w cieniu narastającego sporu o sens interwencji zbrojnej w Iraku.

Dzisiejszy spór jest dla nas nowy, bo łączy kwestie bezpieczeństwa z kwestiami handlowymi. Dotyka więc po raz pierwszy dwóch kluczowych sfer państwa, nie zostawiając wiele miejsca na robienie politycznych uników. Zarazem po raz pierwszy jesteśmy jego pełnoprawnymi uczestnikami jako członkowie NATO i Unii, co wzmacnia poczucie dyskomfortu.

Co gorsza, jego istotą nie są odmienne opinie w sprawach dotyczących międzynarodowego bezpieczeństwa, lecz zasadnicza różnica w podejściu do kształtowania przyszłości. Inaczej niż jego poprzednicy, Trump otwarcie i świadomie dąży do pogrzebania dotychczasowego modelu stosunków atlantyckich i zastąpienia go formułą szerszą, w której wypracowany historycznie, oparty na bliskości kulturowej, podział na sojuszników, partnerów i wrogów traci na znaczeniu. Dla Europy oznacza to zarówno problemy, jak i kolejny etap układania sobie relacji z Ameryką jako „zewnętrznym mocarstwem”, a nie „prawie europejską potęgą”.

„F...ck the EU!”

Na razie słowa i działania Trumpa pod adresem Europy i sojuszników są szokujące bardziej w formie niż w treści – tak samo jak europejska krytyka jego działań nie odbiega na razie od normy znanej nam z historii.

Robiący ogromną karierę w czasie kryzysu irackiego esej Roberta Kagana „Potęga i raj. Ameryka i Europa w nowym porządku świata” do dziś jest aktualnym katalogiem transatlantyckich skarg i zażaleń, z których można zbudować ważną część historii powojnia. A także ­współczesności. Ironią losu jest bowiem aneks, który do eseju Kagana dopisała... jego żona Victoria Nuland. W czasie starć na Majdanie w lutym 2014 r. Nuland – wówczas asystentka sekretarza stanu – dała się podsłuchać rosyjskim służbom podczas rozmowy z ambasadorem USA w Kijowie Geoffreyem Pyattem. Na pytanie Pyatta, czy ma on konsultować się z przedstawicielami Unii, Nuland odparła „F...ck the EU!” [w łagodnym tłumaczeniu: „Pieprzyć Unię!” – red.] – dając tym samym dowód, że sceptycyzm wobec możliwości Unii nie był obcy także urzędnikom administracji Obamy.

To, co obserwujemy dziś, to apogeum sporów i irytacji, których nikt nie ma już ochoty ukrywać w imię wspólnoty atlantyckiej. Strategiczna nonszalancja Europy zderzyła się z przekonaniem Trumpa i ogromnej części społeczeństwa USA, że Pax Americana w obecnej postaci nie opłaca się Stanom, a polityka międzynarodowa musi być oparta na regułach biznesu: jak coś się nie opłaca finansowo, to się tego nie robi. Taka postawa może równie dobrze przynieść otrzeźwienie, jak i wywołać kryzys, który wymknie się spod kontroli.

Przy całej kontynuacji w wielu sprawach Trump idzie o krok dalej niż jego poprzednicy. Po pierwsze, w jego percepcji NATO jest kosztem, którego ponoszenia nie rekompensują już zyski polityczne. Jego poprzednicy krytykowali stan armii sojuszniczych, ale doceniali fakt, że obok flagi USA powiewały flagi ich partnerów, dając większą legitymację działaniom nadzorowanym przez Waszyngton. Trump nie wydaje się przekonany, że tak rozumiana sojuszniczość ma sens, gdyż Amerykanie nie będą już prowadzić wojen na obszarze, gdzie miałaby ona istotne znaczenie. Z kolei tam, gdzie by miała – czyli w Azji i na Pacyfiku – potrzebni będą inni partnerzy, którzy mają prawdziwe budżety obronne.

NATO jak firma ubezpieczeniowa?

Nie oznacza to porzucenia NATO, ale raczej przekształcenie go w coś na kształt wielostronnego funduszu ubezpieczeniowego, w którym zakres świadczeń na wypadek nieszczęśliwych wydarzeń jest uzależniony od składki.

Tą składką może być zarówno 2 proc. PKB na obronność, inicjatywa sekretarza obrony Mattisa „4x30” (do roku 2020 sojusznicy zobowiązują się wystawić 30 batalionów sił lądowych, 30 eskadr lotniczych i 30 okrętów bojowych, które byłyby zdolne podjąć działania w ciągu 30 dni), jak i lista zakupów uzbrojenia w USA. Transakcyjność, która zawsze jest jednym z elementów polityki, teraz stałaby się jej fundamentem – otwierając drogę tym, którzy nie godzą się na taką zmianę formuły, do szukania alternatywnych rozwiązań sojuszniczych.

Po drugie, stałym elementem polityki Trumpa jest ogromna niechęć do szukania rozwiązań na poziomie instytucji wielo- stronnych, które traktuje on jako formaty wrogie. Dobitnym przykładem jest zakończony fiaskiem szczyt G7 w Kanadzie, na którym Trump ustawił się w opozycji do reszty partnerów, nie proponując żadnych rozwiązań, mimo gotowości pozostałych do negocjacji. To też tłumaczy jego niechęć do Unii Europejskiej jako organizacji. Podczas mityngu w Dakocie Północnej stwierdził że „kocha państwa Unii Europejskiej, ale sama Unia powstała, aby wykorzystywać Stany Zjednoczone”.

Jednak archiwa nie pozostawiają wątpliwości. Integracja europejska nie tylko cieszyła się aprobatą Waszyngtonu, ale była przezeń aktywnie wspierana. Kolejni prezydenci akceptowali przez dekady nierównowagę w sojuszu, gdyż Stany rekompensowały ją sobie dostępem do rynku europejskiego, w którego stworzeniu po 1945 r. kluczową rolę odegrał plan Marshalla. Tymczasem w kwietniu prezydent Francji Emmanuel Macron miał usłyszeć od Trumpa zachętę do jej opuszczenia, by uzyskać lepsze warunki handlowe niż te, które Paryż ma w ramach Unii.

Renesans izolacjonizmu

Jeśli zderzymy to ze spotkaniem z Kim Dzong Unem w Singapurze – gdzie Trump nie tylko ochoczo zgodził się na tête-à-tête, mimo braku jakichkolwiek wcześniejszych ustępstw, ale czuł się wprost znakomicie dyskutując m.in. o rynku nieruchomości w Korei Północnej – możemy zaryzykować tezę, że mamy do czynienia z pierwszym po 1945 r. pełnokrwistym izolacjonistą w Białym Domu.

Istotą koncepcji izolacjonizmu USA nie jest odgradzanie się od świata, lecz unikanie zaangażowania w zamorskie konflikty i układy międzynarodowe, które ograniczają pole manewru Stanów. Pamiętając, że izolacjonizm w USA zrodziła w latach 30. XX w. trauma wielkiej depresji i udziału w I wojnie światowej, Trump działa w sprzyjającym klimacie wewnątrzpolitycznym w USA, napędzanym kryzysem gospodarczym oraz pamięcią o własnych ofiarach w Afganistanie i Iraku. Jakkolwiek krytycznie ocenialibyśmy więc jego postawę, ma ona głębokie uzasadnienie i poparcie w samych Stanach.

A to otwiera mu drogę do porozumienia zarówno z Putinem, jak też z każdym innym przywódcą, który zechce zaakceptować nowe reguły gry oparte na dwustronnych układach w miejsce wielostronnych instytucji, funkcjonujących w ramach uzgodnionych przez wszystkich norm i procedur. W końcu uznanie Krymu za rosyjski może usunąć jedną z przeszkód dla zniesienia sankcji, a nowe porozumienie handlowe z Rosją może skłonić ją do obniżenia napięcia militarnego, tym samym uwalniając NATO od koncentracji na wschodniej flance.

Ponieważ światy polityki i gospodarki są dziś ze sobą ściśle powiązane – w stopniu niewystępującym w okresie 1918-39 – Trumpowi nie uda się kilkoma prostymi zabiegami poprawić bilansu handlowego USA ani zmniejszyć kosztów funkcjonowania w NATO. Ale może on skutecznie utorować drogę kolejnym prezydentom, którzy – może w lepszym stylu – będą kontynuować jego linię – przy założeniu o końcu wspólnoty atlantyckiej i potrzebie bardziej realistycznej polityki zagranicznej (uwzględniającej rachunek zysków i strat).

Polski bilans

Dla Polski bilans dwóch lat Trumpa jest do tej pory pozytywny. Nie tylko nie staliśmy się celem jego personalnej krucjaty (jak Niemcy), ale usłyszeliśmy wiele ciepłych słów podczas wizyty pary prezydenckiej w Warszawie. Jego polityka wobec obecności wojsk USA na wschodniej flance NATO jest nie tylko kontynuacją działań Obamy, ale uległa wzmocnieniu. Budżet Europejskiej Inicjatywy Wzmocnienia (European Reassurance Initiative) – zapoczątkowanej przez Obamę – został na prośbę Trumpa zwiększony o 1,4 mld dolarów, czyli prawie 40 proc. Niedawno media donosiły, że Stany rozważają przesunięcie części wojsk stacjonujących w Niemczech do Polski, co poprzedziły doniesienia o polskiej propozycji sfinansowania części kosztów pobytu sił USA w Polsce.

Nie odczuliśmy też na razie skutków ceł zaporowych dla europejskiej stali i aluminium (choć w razie nałożenia ceł na auta już tak dobrze nie będzie). Mamy też otwartą drogę do robienia interesów gazowych. Zgrzytem, choć ważnym, była ustawa o IPN, której strona amerykańska użyła m.in. do przypomnienia nam miejsca w hierarchii i tego, co jest, a co nie jest akceptowane przez elity waszyngtońskie. Z dobrym skutkiem, jeśli pominąć pozostawienie w ustawie „paragrafów ukraińskich”.

Dodatnią stroną bilansu jest też wybór amerykańskiego dostawcy systemu przeciwrakietowego (rakiety „Patriot”), który jest nam niezbędny, a zarazem stanowi istotną składkę do wspomnianego „funduszu ubezpieczeniowego” USA w ramach NATO. W Waszyngtonie wszyscy zainteresowani wiedzą, że nasze 2 proc. PKB na obronę, którym od lat się chwalimy, nie jest wydawane racjonalnie (mówiąc delikatnie), mimo wzrostu PKB Polski i potrzeb sił zbrojnych.

A zatem, skoro ten bilans jest pozytywny, czy po raz kolejny udało nam się znaleźć niszę, w której przetrwamy rozpędzającą się zawieruchę polityczną? Niekoniecznie.

Największym problemem nie jest to, co Trump powie Putinowi. Nawet jeśli usłyszymy rzeczy bulwersujące lub po prostu niemądre, będziemy bogatsi o kolejne doświadczenie. „Reset” Obamy był przemyślany i zaplanowany, ale skończył się agresją na Ukrainę i decyzją o obecności armii USA w naszej części Europy. „Reset” Trumpa – jeśli do niego dojdzie – może nie przetrwać kilku minut na Twitterze. Ale może też przynieść problemy, których dziś nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Podobnie jest z wojną handlową: jeśli się rozkręci, możemy boleśnie odczuć fakt – wciąż ignorowany w Polsce – że nasza gospodarka jest mocno związana z gospodarką globalną, a zwłaszcza z gospodarką Niemiec.

Kryzys założycielski

Warto to sobie uświadomić: obecny kryzys amerykańsko-europejski nie jest kolejnym sporem o wydatki w NATO czy o strategię wobec globalnych problemów. To spór założycielski w ramach świata zachodniego – o to, kto zyska większy wpływ na ład międzynarodowy, który w swojej pozimnowojennej odsłonie już nie istnieje; kto pozyska więcej partnerów do jego budowy i kto będzie miał tytuł do występowania w imieniu innych.

Ameryka Trumpa odrzuca zasady liberalnego porządku, uważając je za naiwne i szkodliwe tak dla samych Stanów, jak i świata. Europa stara się przy nich trwać, mimo ich głębokiego kryzysu i konserwatywnej kontrrewolucji.

Polska wciąż czerpie garściami z obu światów, ale przychodzi nam to coraz trudniej. Może się więc okazać, że choć jesteśmy dziećmi obu stron Atlantyku, które – złączone liberalną wizją świata – dały nam szansę na powrót do grupy możnych i szanowanych, to nasz instynktowny atlantycyzm jest już nie do pogodzenia z chęcią budowy nowej Europy. Że nie da się „zjeść ciastka i mieć ciastko”, bo obu stron sporu takie rozwiązanie już nie satysfakcjonuje, a reguły obu klubów się wykluczają. Z kolei wybór między dostępem do rynku i instytucji w Europie a obecnością armii USA w Polsce i amerykańskim gazem skroplonym nie jest wyborem, którego ktokolwiek chciałby dokonywać.

To oczywiście daleko idąca sugestia. Dziś takiego dylematu nie ma. Ale nie powinno to nas zwalniać z myślenia, czy międzynarodowe uwarunkowania wykorzystujemy dla zwiększania naszej pozycji (której probierzem jest zdolność kształtowania polityki innych państw), łagodząc pojawiające się nowe dylematy, czy też raczej pogłębiamy nasze zależności w nadziei, że błędy zostaną wybaczone, a sukcesy docenione.©

Autor jest dyrektorem projektu „Rynki Zagraniczne” w Polskim Towarzystwie Wspierania Przedsiębiorczości w Katowicach. Stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2018