Szkoła przetrwania

Dr hab. MIKOŁAJ HERBST: Państwo marnuje właśnie kolejną okazję, by określić, kim ma być nauczyciel przyszłości w przyszłej edukacji.

01.04.2019

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUSINEK
/ JOANNA RUSINEK

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Nauczyciele „biorą nasze dzieci na zakładników”?

MIKOŁAJ HERBST: Nauczyciele szykują się do strajku, do którego mają takie samo prawo, jak każda inna grupa zawodowa.

Wolno im tyle samo, co innym?

A nawet więcej niż choćby lekarzom: strajk nauczycieli nie wiąże się z zagrożeniem życia ani zdrowia ludzi. Ale odpowiem na pana wątpliwość pytaniem: czy słyszał pan o skutecznym strajku nauczycieli, który byłby „pokojowy” i odbywał się w wakacje?

Nie.

No właśnie. Nie sądzę też, by wypowiedzi pani minister Anny Zalewskiej o tym, że dzieci padną ofiarą strajku, były choć odrobinę bardziej etyczne od samej decyzji o strajku i jego formie. Taki zarzut to też nic innego jak szantaż moralny.

Strajk jest po prostu z definicji najbardziej radykalną formą protestu, w której obie strony biorą – trzymając się tej metaforyki – zakładników. I jako taki musi być uciążliwy dla wszystkich, nie tylko dla rodziców, do których i ja należę, mając dwoje dzieci w wieku szkolnym. Także dla samych nauczycieli, bo oznacza obniżenie poborów, a nawet ryzyko utraty pracy. Skoro nauczyciele zdecydowali się ponieść to ryzyko, to znaczy, że sytuacja do tego dojrzała.

Nauczyciele zarabiają nędznie od lat.

Ich sytuacja uległa jednak w ostatnim czasie relatywnemu pogorszeniu. Dostali dość znaczące podwyżki w pierwszej dekadzie obecnego stulecia, a potem były one już minimalne, o ile w ogóle były. Równocześnie przez te wszystkie lata dość szybko rozwijała się gospodarka, a wraz z nią rosły płace Polaków. W efekcie relacja nauczycielskich poborów do przeciętnej płacy w Polsce zmieniła się na niekorzyść tej grupy zawodowej. O ile jeszcze kilka lat temu średnia płaca nauczycieli przekraczała o kilkanaście procent średnią krajową, o tyle teraz te dwa wskaźniki się zrównały.

ZNP i niektórzy nauczyciele podają dane, wedle których nauczyciel zarabia znacznie mniej niż statystyczny Polak.

Wokół zarobków nauczycieli zrobił się informacyjny chaos. Sprzyja mu absurdalnie skomplikowany system wynagradzania tej grupy zawodowej. Sprawia on, że pensja zasadnicza wynosi przeciętnie około 60 proc. wszystkich nauczycielskich poborów. Wydaje mi się jednak, że uczciwiej jest – wbrew wielu medialnym doniesieniom, również z ostatnich tygodni – podawać łączne zarobki nauczycieli, wraz ze wszystkimi dodatkami.

Tak liczone pobory dają wg MEN średnio, po niewielkich podwyżkach ze stycznia, 3045 zł nauczycielowi stażyście, 3380 zł kontraktowemu, 4385 zł mianowanemu, grupie najliczniejszej zaś, nauczycielom dyplomowanym, 5603 zł. Wszystko to – co ważne, a o czym zapomina często wspomnieć MEN – kwoty brutto. Dużo to czy mało?

Mało. Za mało. Siła nabywcza nauczycielskiej pensji w Polsce jest jedną z najniższych wśród krajów OECD. W moim przekonaniu już nauczyciel stażysta powinien otrzymywać pensję na poziomie krajowej średniej.

Ale co innego jest dla mnie najistotniejsze: nie wolno nam w tej dyskusji ograniczać się do zarobków. A już tym bardziej do pyskówki: Kto kłamie? Kto manipuluje? Kto dał sto złotych podwyżki, a kto nie dał? Dyskusji o nauczycielskich zarobkach nie da się prowadzić na poważnie w oderwaniu od zasadniczego pytania: kim ma być nauczyciel i czego od niego oczekujemy?

Jednym z wątków debaty o wynagrodzeniach nauczycieli jest natężenie pracy. Matematyczka z krakowskiego liceum opowiadała mi kilka dni temu zasłyszaną na Plantach rozmowę. „Nauczyciel ma fajnie, bo nie dość, że pracuje 18 godzin, to jeszcze każda ma 45 minut” – usłyszała za plecami. Sama opowiada, że zdarza jej się odkryć wieczorem w torbie niezjedzoną kanapkę, że pracuje do 22.00 nad sprawdzianami, i że ma zajęte weekendy. Jaka jest prawda o pracy nauczycieli?

W 2013 r. Instytut Badań Edukacyjnych ogłosił raport z badań, według których łączny przeciętny czas pracy polskiego nauczyciela spędzającego tygodniowo przy tablicy między 18 a 27 godzin wynosi 46 godzin i 40 minut. Składa się na to – poza prowadzeniem lekcji i zajęć dodatkowych, ich przygotowaniem, a także sprawdzeniem prac – szereg czynności, takich jak tworzenie i wypełnianie dokumentów, kontakty z nauczycielami i rodzicami, wycieczki, prowadzenie egzaminów i wiele innych.

A cykl roczny? „Nauczyciel ma troszeczkę więcej czasu wolnego” – powiedział premier Morawiecki, popełniając grubą polityczną nieostrożność, ale nie mijając się chyba z prawdą. Pytanie tylko, czy większa ilość urlopu jest nieuzasadnionym przywilejem, czy wypadkową specyfiki pracy: stresu, hałasu, podatności na wypalenie?

Zacząłbym od pytania, czy istnieje dobry pomysł, jak nauczycieli podczas wakacji wykorzystać. Mnie zwiększona ilość wolnego dla tej grupy zawodowej nie razi, na pytanie zaś, czy to dużo, czy nie, można odpowiadać z różnych punktów widzenia. Na przykład z perspektywy rodzica, którego kilkuminutowa wizyta w szkole skłania często do refleksji, że nie mógłby w niej pracować, bo „po tygodniu by zwariował”. Albo z perspektywy psychologa pracy, którym nie jestem. Gdybym odpowiadał na to pytanie jako badacz systemów edukacyjnych, ograniczyłbym się do ogólnego stwierdzenia: zawód nauczyciela jest szczególny, bo ma szczególne znaczenie dla rozwoju kraju.


CZYTAJ TAKŻE:

Edytorial ks. Adama Bonieckiego: Niby wszyscy wiemy, że od szkół i nauczycieli zależy przyszłość narodu, ale edukacja cierpi u nas na chroniczny brak pieniędzy >>>


Wróćmy do zarobków, bo może najważniejszy jest nie tyle fakt, że polscy nauczyciele zarabiają za mało, ile niesprawiedliwy podział środków. Z przywołanego przez Pana raportu IBE wynika np., że różnica między tygodniowym czasem pracy polonisty a wuefisty wynosi do kilkunastu godzin. System wynagradzania tej różnicy „nie widzi”.

To poważny problem, choć warto sobie też zdać sprawę z tego, że kwestia ma również wymiar etyczny. Czy powinniśmy różnicować zarobki ze względu na nauczany przedmiot? Rozbieżności między nauczycielami różnych przedmiotów to zresztą nie jedyna zmienna, której system wynagradzania „nie widzi”. Być może powinniśmy też brać pod uwagę tzw. utracone możliwości nauczycieli różnych dyscyplin?

Z przeprowadzonych przeze mnie na Uniwersytecie Warszawskim badań wynika, że ok. 40 proc. studentów filologii obcych robi uprawnienia nauczycielskie, podczas gdy w przypadku studentów matematyki dobrze jest, jeśli o takie uprawnienia stara się jedna osoba na roku! Szkoła jest dla nich po prostu miejscem nieatrakcyjnym, biorąc pod uwagę rynkowe możliwości dla matematyków. Nie chcę rozstrzygać, czy powinno się różnicować nauczycielskie pensje na podstawie tego kryterium.

Ale być może warto zdać sobie sprawę, że dyskusja na temat zarobków powinna dotyczyć nie tylko tego, co sprawiedliwe, ale też tego, co efektywne dla systemu edukacji.

Nieefektywna jest z pewnością zasada „czy się stoi, czy się leży”. W Polsce nauczyciele świetni i ci przeciętni zarabiają podobnie.

Dzieje się tak, bo system płac tylko teoretycznie kształtują dyrektorzy szkół.

Prawo określa tylko stawki minimalne. Co stoi na przeszkodzie, by dyrektor X dał pięciorgu swoim wybitnym nauczycielom nie tysiąc, ale dwa tysiące więcej?

Formalnie rzecz biorąc – nic. W praktyce – wiele. Po pierwsze, nie wszystkie gminy byłoby na to stać. Ale nawet zakładając, że mówimy o gminie bogatej, system nauczycielskich płac jest tak absurdalnie skomplikowany, że każdy boi się go dotknąć. Najważniejsze dodatki – wiejski, za wysługę lat, trzynastka – są proporcjonalne do wynagrodzenia zasadniczego, więc wzrost tego ostatniego wywołuje mnożnikowy wzrost wydat­ków. Godziny ponadwymiarowe są tylko teoretycznie ponadwymiarowe, bo wynagrodzenie za nie wchodzi, zgodnie z Kartą Nauczyciela, w skład całkowitego wynagrodzenia nauczyciela, i dopiero ta całkowita pensja jest przez ustawę regulowana. Autonomia szkół i samorządów w dziedzinie polityki płacowej jest tylko teoretyczna. Choć formalnie zostawia się dyrektorom i samorządom ostateczną decyzję, system zniechęca do aktywnych działań. Łatwo rozłożyć ręce i powiedzieć: „Nie da się, bo nie pozwala Karta Nauczyciela albo budżet gminy”.

Nauczycielski system płac jest jak zmurszała budowla, do której – zamiast ją zburzyć i stworzyć nową – dokłada się kolejne niefunkcjonalne przybudówki?

Albo łaty na ścianach, bo nieustannie coś przecieka. Wynika to z tego, że Karta Nauczyciela, która dziś określa warunki jego pracy, powstała na początku lat 80. A więc w czasie, gdy cały system był scentralizowany. Gdy edukację zdecentralizowano, samorządy i dyrektorzy szkół otrzymali – przynajmniej w teorii – możliwość kształtowania polityki edukacyjnej. Tylko że zmodyfikowana na tę okoliczność Karta Nauczyciela nie pasuje do nowej rzeczywistości: z jednej strony próbuje, i słusznie, stać na straży standardów w oświacie, z drugiej sankcjonować prawo do stanowienia polityki na szczeblu lokalnym. Kiedy stopień komplikacji regulacji powoduje, że standardy nie są przestrzegane, zamiast przemyśleć kształt regulacji, przyklejamy łatę. Tak powstała słynna tzw. czternastka, czyli dodatek mający wyrównać „straty” nauczycielom otrzymującym zbyt niskie wynagrodzenia. W ten sposób tworzy się w Polsce prawo.

Dałoby się inaczej?

Oczywiście, i to w bardzo prosty sposób. Jeśli zakładamy – a jest to moim zdaniem założenie słuszne – że państwo powinno regulować zarobki nauczycieli, to państwo powinno też w prosty sposób określić minimalny, łączny zarobek nauczyciela z każdym stopniem zawodowego awansu. Równocześnie powinno się zlikwidować większość dodatków. Sam jako pracownik naukowy dostaję – nie wiem po co – tzw. trzynastkę, choć wolałbym otrzymywać odpowiednio zwiększoną pensję dwanaście razy w roku. Z kolei nauczyciele pracujący na prowincji dostają tzw. dodatek wiejski, choć zarabiają tyle samo, co ci uczący w mieście, mając jednocześnie niższe koszty życia. To tylko przykłady absurdów – jest ich znacznie więcej.

Zostawiłbym dodatek za wysługę lat, a przede wszystkim ten motywacyjny, który jednak musiałby faktycznie zacząć pełnić motywacyjną funkcję. Czyli mieć związek z jakością pracy.

O tej jakości przy okazji kolejnych reform czy przesileń nikt nie chce mówić głośno.

A bez debaty na jej temat, a także na temat poziomu kształcenia nauczycieli nie ma sensu rozmowa na temat zarobków. Mówię to od lat, postulując m.in. wprowadzenie centralnego egzaminu nauczycielskiego.

Czemu miałby służyć?

Jeśli chcemy płacić więcej nauczycielom, a równocześnie pragniemy, by do zawodu trafiali najlepsi, to musimy mieć kontrolę nad tym, kim są ludzie rozpoczynający pracę w oświacie. Dzisiaj tej kontroli nie mamy.

Egzamin mógłby się odbywać po skończeniu studiów, i byłby egzaminem certyfikującym. Państwowym, nie korporacyjnym.

Co by sprawdzał?

Po pierwsze umiejętności kierunkowe, związane z ukończonymi przez absolwenta studiami. Po drugie: kompetencje pedagogiczne, być może także w wymiarze praktycznym. Przecież my w tej chwili nawet nie wiemy, jak kandydaci do zawodu są kształceni. Wiemy, że w wielu miejscach przygotowanie pedagogiczne jest fikcyjne. Wiemy też, że nauczyciele różnych specjalności przechodzą pod tym względem diametralnie różną drogę. Na przykład ci od nauczania wczesnoszkolnego to absolwenci pełnowymiarowych studiów pedagogicznych, a ci „przedmiotowi” takiego przygotowania często nie otrzymują. Nie potrafimy ocenić, jakie są konsekwencje tego, że ktoś kształci się na matematyka, fizyka, biologa, lingwistę, a dopiero na którymś etapie studiów albo po ich zakończeniu decyduje, że chciałby pracować w szkole, i w tym celu odbywa roczny kurs pedagogiczny. A co z nauczycielami, którzy uczą przedmiotów tylko na podstawie ukończonych studiów podyplomowych w danym kierunku? Naprawdę wierzymy, że mają wystarczające kwalifikacje?

INFOGRAFIKA LECH MAZURCZYK

Swego czasu dużo mówiło się o stworzeniu listy uczelni uprawnionych do kształcenia nauczycieli.

I słusznie, bo nad tym też nie mamy żadnej kontroli. Jest też inny problem: kształcenie nauczycieli jest w gestii ministra szkolnictwa wyższego, dla którego to jest tylko jeden z wielu problemów, natomiast żadnego wpływu na to kształcenie nie ma Ministerstwo Edukacji Narodowej.

Ktoś, kto na dźwięk słowa „centralizacja” dostaje drgawek, powiedziałby Panu, że weryfikacja przydatności do zawodu nauczyciela już się w Polsce odbywa: na poziomie dyrekcji szkoły. Może ona sobie zatrudnić, kogo chce.

Doskonale, tylko pytanie, czy jesteśmy z efektów tej weryfikacji zadowoleni? Prawda jest taka, że dzisiaj niewiele wiemy o selekcji do zawodu nauczyciela.

Nieco więcej wiemy o efektach tej selekcji. W latach 2011-16 w ramach programu OECD PIAAC przebadano kompetencje osób dorosłych w ponad 40 krajach. Mierzono m.in. poziom rozumowania matematycznego i rozumienia tekstu. Pomiar, w ramach którego w Polsce przebadano 9,4 tys. osób, pozwolił m.in. ocenić kompetencje osób wykonujących różne zawody, w tym nauczycielski. Wyniki okazały się dla polskich nauczycieli bardzo niekorzystne: ich rozumowanie matematyczne należy do najniższych wśród badanych krajów, niewiele lepiej jest z rozumieniem tekstu.

Pan chce powiedzieć coś, czego żaden polityk ani szef związku głośno nie powie, bo zostałby zjedzony. Otóż mamy w Polsce wielu kiepskich nauczycieli.

Mamy bardzo wielu wybitnych i wielu nienadających się do zawodu. Ale jeśli pyta mnie pan o – nieistniejącego w realnym świecie – „statystycznego polskiego nauczyciela”, to moja odpowiedź musi być twierdząca. Badania, którymi dysponujemy, pozwalają na taki wniosek: „statystyczny polski nauczyciel” jest relatywnie słaby.

W dodatku niezależnie od poziomu kompetencji jest pod ostrzałem z niemal każdej strony. Np. rodziców, którzy atakują go roszczeniami i sprzecznymi wymaganiami. Nauczyciele nie mają też powodów, by czuć wsparcie społeczeństwa. 61 proc. Polaków jest przeciwne strajkowi podczas egzaminów.

Ze stosunkiem społeczeństwa do edukacji i nauczycieli jest inny, znacznie poważniejszy problem: my od szkoły niewiele oczekujemy. Dziecko „ma być zaopiekowane”, szkoła „nie ma się zbytnio wtrącać w wychowanie”, a w ogóle to „niech będzie święty spokój”. Deklarujemy co prawda od lat w sondażach zaufanie do szkolnictwa, ale jest to ten rodzaj zaufania, który niewiele nas kosztuje. Tymczasem strajk nauczycieli jawi nam się przede wszystkim jako uciążliwość.

Podobnie tłumaczy Pan – co prawda z czasem spadające, ale nadal utrzymujące się na wysokim poziomie – poparcie dla likwidacji gimnazjów?

W dużej mierze tak: spora część społeczeństwa nie tylko przyjęła bezkrytycznie obalony w badaniach mit o szczególnej agresji wśród gimnazjalistów, ale też z ulgą zaakceptowała powrót do ośmioklasowych podstawówek. Z gimnazjami był kłopot: trzeba było dokonać dodatkowego wyboru, a potem na co dzień wozić dziecko do placówki bardziej oddalonej od domu.

A nastawienie nauczycieli? Zbliżający się strajk jest też protestem przeciw reformie?

Nie sądzę: nauczyciele mieli już okazję taki protest przeprowadzić. Były nawet w tej mierze czynione próby, także wtedy, gdy tę reformę dało się jeszcze powstrzymać. I skala odzewu oraz determinacji okazała się słaba. Nie mówię tego po to, by nauczycieli o cokolwiek oskarżać, ale by opisać rzeczywistość.

Choć nie wykluczam, że w obecnym wybuchu nauczycielskiego niezadowolenia jest pierwiastek frustracji z powodu reformy oraz jej skutków.

Frustracji uzasadnionej?

Nie mam co do tego wątpliwości. Obie zasadnicze zmiany dokonane przez obecną władzę, czyli wycofanie się z posyłania sześciolatków do szkół i likwidacja gimnazjów, były aktem triumfu czystej polityki nad edukacją, jako przedmiotem świadomego planowania.

Tym zmianom nie towarzyszyła żadna pogłębiona refleksja na temat systemu oświaty. A cała późniejsza narracja, polegająca na próbie wciągnięcia w reformę badaczy, była tylko usiłowaniem ratowania wizerunku. Tymczasem teza, że likwidacja gimnazjów była zmianą korzystną, jest naukowo nie do obronienia. I moim zdaniem przynajmniej w części środowiska, która związana jest z obecnym rządem, a zajmuje się edukacją, świadomość, że robimy coś szkodliwego, że marnujemy wieloletni wysiłek wielu ludzi, istniała od początku.

Reforma programowa?

Moim zdaniem jej istotą jest to, że szkoła lekko wycofuje się z dyskretnego stymulowania rozwoju na rzecz budowania wspólnej tożsamości. Co dla mnie, człowieka niepoczuwającego się do tożsamości w taki sposób, w jaki definiuje ją obecny obóz władzy, oznacza sprzeciw i konieczność częstych rozmów z dziećmi. A mówiąc wprost: niemal ciągłego podważania autorytetu szkoły.

Kolejna rzecz, która mi bardzo przeszkadza: ta reforma w znaczny sposób ogranicza autonomię szkoły. Chodzi mi o zmiany w ramowym programie nauczania, o sposób przeprowadzania ewaluacji zewnętrznej czy też o wzmocnienie władzy kuratoriów. Przez lata próbowano wprowadzić zasadę, zgodną z paradygmatem zarządzania publicznego, że jeden organ nie powinien pełnić równocześnie funkcji doradczej i kontrolnej. Umocowanie kuratoriów po reformie pokazuje, że może.

Ale nie chodzi tylko o stronę formalną tej reformy. Także o poczucie nauczycieli, że są ostatnimi czasy ściślej kontrolowani.

I że nie mają na nic czasu. Nauczyciele, niezależnie od poglądów, mówią dziś w zasadzie jedno: podstawy programowe są tak przeładowane, że na nic im kreatywność i wolność. Trzeba galopować z programem.

I tu dochodzimy do tematu, na który przy okazji dyskusji o strajku – a szerzej: o kondycji zawodu nauczyciela w ogóle – nie ma dziś czasu ani miejsca. A jest to temat znacznie ważniejszy od nauczycielskich płac.

Co to za temat?

Zbliża się rewolucja. Władze oświatowe nic chyba o niej nie wiedzą, skoro odpowiedzią na krytykę szkoły jest doładowanie podstaw programowych, bo widocznie „szkoła uczy za mało”.

Co to za rewolucja?

Ona polega na tym, że szkoła uczy coraz mniej. W tym sensie, że nie może już istnieć w starej, wykładowo-lekcyjnej formule, do której się przyzwyczailiśmy, bo istnieją lepsze i łatwiej dostępne źródła wiedzy. Ta rewolucja oznacza, że nawet nasze sukcesy z ostatnich kilkunastu lat, jak wysokie miejsca w badaniu umiejętności piętnastolatków PISA, są jak osiągnięcia sportowe w konkurencji, która zaraz przestanie być dyscypliną olimpijską.

Podstawowe pytanie brzmi więc dziś: jak w ramach tej rewolucji przekształcić szkołę zorganizowaną na podobieństwo koszar wojskowych w instytucję, która ma tylko – albo aż – inspirować uczenie, dawać nawyk krytycznego myślenia, by pozostał on z młodym człowiekiem do końca życia?

Oczekiwanie, że strajk stanie się okazją do szerokiej debaty na temat edukacji i kondycji zawodu nauczyciela, to nie przejaw naiwności?

Rzeczywiście ta szansa, by o zarobkach nauczycieli rozmawiać w szerszym kontekście, jest jak dotąd marnowana. To, że na kwestiach płacowych koncentrują się nauczycielscy związkowcy, jest zrozumiałe. Szkoda natomiast, że państwo nie wykorzystuje okazji, żeby określić, kim ma być nauczyciel przyszłości w przyszłej szkole. Wymagałoby to jednak spojrzenia poza horyzont najbliższych wyborów. A to jest dla polityków trudne i – mam wrażenie – zdarza się coraz rzadziej. ©℗

FOT. PRZEMEK WIERZCHOWSKI / AG

MIKOŁAJ HERBST jest doktorem habilitowanym nauk ekonomicznych, adiunktem w Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych UW. Ekonomista edukacji, badacz systemów edukacyjnych i regionalista – autor kilkudziesięciu publikacji naukowych.
Prowadzi także popularnonaukowy blog „Polityka oparta na wiedzy”. 


Nauczyciele w liczbach

W roku szkolnym 2017/2018 we wszystkich typach szkół i przedszkoli pracowało – w przeliczeniu na etaty nauczycielskie – niecałe 510 tys. osób. Niemal 87 proc. wszystkich nauczycielskich etatów należy do sektora publicznego, w którym zdecydowaną większość organów prowadzących stanowią gminy. To oznacza, że ponad 400 tys. osób pracuje zgodnie z uchwaloną w 1982 r. Kartą Nauczyciela, ustawą określającą szczegółowo warunki pracy, prawa i obowiązki, a także zasady awansu zawodowego i wynagrodzeń nauczycieli. Pozostali – a więc zatrudnieni w sektorze prywatnym – pracują wedle powszechnie obowiązującego prawa pracy bądź kodeksu cywilnego.

Zdecydowana wię­k­szość polskich nauczycieli zatrudniona jest w pełnym wymiarze. W przedszkolach odsetek ten przekracza 90 proc. kadry, w podstawówkach wynosi 86 proc., w liceach 83 proc., a w szkołach ponadgimnazjalnych niecałe 80 proc. Najwięcej nauczycieli pracujących w niepełnym wymiarze zatrudniały w poprzednim roku szkoły policealne.

Struktura polskiej kadry nauczycielskiej wedle stopni awansu zawodowego stanowi tzw. odwróconą piramidę – im wyższy stopień, tym większa liczba pedagogów. Większość nauczycielskiej kadry (55 proc.) to nauczyciele dyplomowani, nieco ponad 20 proc. to mianowani, 15,5 proc. kontraktowi, a niecałe 5 proc. – stażyści. Nauczyciele bez stopnia awansu stanowili w roku szkolnym 2017/2018 jedynie 3 proc. kadry. Największy udział nauczycieli dyplomowanych – około dwie trzecie – odnotowano w liceach ogólnokształcących oraz gimnazjach.

Źródło: GUS, raport „Oświata i wychowanie w roku szkolnym 2017/2018”

Szkoła w cieniu strajku

„Czy wobec niespełnienia żądania (…) dotyczącego podwyższenia wynagrodzeń zasadniczych nauczycieli, wychowawców, innych pracowników pedagogicznych i pracowników niebędących nauczycielami o 1000 złotych z wyrównaniem od 1 stycznia 2019 roku, jesteś za przeprowadzeniem w szkole strajku począwszy od 8 kwietnia 2019 roku?” – na to pytanie odpowiadali nauczyciele w referendum zorganizowanym przez Związek Nauczycielstwa Polskiego. Wedle wstępnych wyników udział w strajku zadeklarowało niemal 79 proc. szkół (najwięcej, bo aż 91 proc. w województwie kujawsko-pomorskim). Niezależnie od żądań ZNP własne postulaty wysuwa oświatowa Solidarność, domagająca się wzrostu płac wszystkich pracowników oświaty objętych Kartą Nauczyciela o 15 proc. z wyrównaniem od 1 stycznia tego roku. Od 11 marca trwa zorganizowana przez nauczycielską „S” okupacja budynku małopolskiego kuratorium, a od zeszłego tygodnia – głodówka.

Jeśli w rozmowach rząd–ZNP nie nastąpi przełom, strajk w oświacie rozpocznie się 8 kwietnia w poniedziałek i potrwa do odwołania. Formalnie rzecz biorąc, szkoły w czasie trwania strajku będą otwarte i będą musiały zorganizować opiekę dla dzieci. W praktyce jednak wiadomo, że wiele placówek nie jest na to przygotowanych. Nie wiadomo też, czy akcja nie zakłóci zbliżających się egzaminów. Ten gimnazjalny odbędzie się 10-12 kwietnia, ósmoklasisty od 15 do 17 kwietnia, matura przypada zaś w tym roku 6-8 maja. W sumie do wszystkich tych egzaminów przystąpi w tym roku ponad milion uczniów, z czego 300 tys. stanowią maturzyści.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2019