Szara strefa onkologii

Z jednej strony dowiadujemy się, że witamina C leczy raka. Z drugiej – że to kompletna bzdura. Próbuję dowiedzieć się, jak to jest naprawdę i... podręcznikowo się gubię.

17.04.2017

Czyta się kilka minut

W izbie przyjęć warszawskiego Centrum Onkologii  / Fot. Robert Gardziński / FORUM
W izbie przyjęć warszawskiego Centrum Onkologii / Fot. Robert Gardziński / FORUM

Zacznijmy tradycyjnie. Wpisując w wyszukiwarkę hasło „wysokie dawki witaminy C” (dalej: WDWC), dowiemy się m.in., że „na podstawie 75 lat badań medycznych i z takiej samej praktyki klinicznej wynika ponad wszelką wątpliwość, że witaminę C możemy nazwać największym bodźcem dla samoleczenia się organizmu”. Szybko natrafimy też na postać inż. Jerzego Zięby, „naturoterapeuty i dyplomowanego hipnoterapeuty”. Wydał on niedawno drugą część „Ukrytych terapii”, bestsellera, którego lwia część poświęcona jest właśnie WDWC. Pod marką Visanto Zięba sprzedaje też nie tylko witaminę C, ale również „strukturyzator wody”, który „przywraca wodzie utraconą pamięć magnetyczną, porządkując jej dipole” (cena: 2,5 tys. zł).

W interencie natrafimy także na krytykę. „Dowody skuteczności terapii Zięby są wyłącznie anegdotyczne”; jest to „stek bzdur”, „niepoparty żadnym sensownym badaniem naukowym”, pisze popularny lekarz-bloger. Z innego bloga, prowadzonego przez lekarkę patomorfolożkę, dowiaduję się, że wypowiedzi Zięby są „po prostu fałszywe”. Sława polskiej onkologii pisze z kolei, że to „pseudonaukowe brednie”. Pismo „Nature” opublikowało rok temu list dwojga polskich naukowców, w którym leczenie raka witaminą C zostało określone jako „obalone naukowo”.

Wszystko wydaje się więc składać w spójną całość, a WDWC roboczo kładę w mojej mentalnej szufladce na bzdury tuż obok ludzi-jaszczurów i wyginania łyżek siłą woli.

Postanawiam jednak sprawdzić, co na temat stosowania WDWC w onkologii mówi literatura medyczna. I tu zaczyna się problem.

O co chodzi z WDWC?

Witamina C jest przeciwutleniaczem, czyli substancją, która chemicznie „neutralizuje” tzw. wolne rodniki – wysoce reaktywne cząsteczki, które, jeśli występują w nadmiarze (stan taki określa się jako stres oksydacyjny), mogą powodować uszkodzenia w komórkach żywych, np. atakując chemicznie DNA. Stres oksydacyjny może zwiększać ryzyko zachorowania na niektóre nowotwory, zapalenie stawów, chorobę Alzheimera, chorobę Parkinsona czy choroby serca. Stosowanie przeciwutleniaczy przy profilaktyce, leczeniu lub łagodzeniu objawów tych chorób to standardowy kierunek badań medycznych, choć rezultaty tych badań są mieszane. Co szczególnie ważne, z bardzo silnym stresem oksydacyjnym wiąże się chemioterapia – odpowiada to po części za jej skuteczność, ale i niektóre skutki uboczne. Krótko mówiąc – powodów, aby badać potencjał terapeutyczny przeciwutleniaczy, nie brakuje.

Do skupienia się konkretnie na witaminie C zachęca zwłaszcza jej znikoma toksyczność. W zasadzie nie da się jej przedawkować, choć istnieją potencjalne skutki uboczne stosowania WDWC, np. niewłaściwy bilans kwasowo-zasadowy czy kamica nerkowa. Przy pewnych defektach genetycznch dożylne przyjmowanie WDWC może prowadzić do anemii, a nawet śmierci. Osobnym tematem jest negatywne oddziaływanie witaminy C z innymi lekami, choćby tymi stosowanymi w chemioterapii.

Na temat WDWC – a także ich zastosowania w łagodzeniu skutków ubocznych chemioterapii – publikuje się dużo artykułów naukowych. Niektóre donoszą o istotnym efekcie terapeutycznym, inne – nie. Do dzisiaj żadne z tych badań nie było decydujące i na świecie nigdzie nie stosuje się WDWC w standardowej onkologii.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tych artykułach. Ważne, abyśmy mieli jasność, o czym mowa. Przykład: artykuł opisujący badanie, w którym udział wzięło 27 kobiet w zaawansowanym stadium raka jajnika (Y. Ma i in. „High Dose Parenteral Ascorbate...”, „Science Translational Medicine”, 5 lutego 2014 r.). Pacjentki losowo podzielono na dwie grupy: jedne przechodziły zwykłą chemioterapię (tu: karboplatyna plus paklitaksel), drugie – wzbogaconą o sporą (nawet 100 g!) dawkę askorbinianu sodu (forma witaminy C stosowana przy podawaniu dożylnym). U pacjentek z grupy drugiej stwierdzono statystycznie znacząco mniejsze uboczne efekty toksyczne, m.in. w zakresie neurotoksyczności, częstości infekcji, uszkodzeń płuc, nerek, układu trawiennego czy problemów dermatologicznych. Cytat z artykułu: „Biorąc pod uwagę potencjalne korzyści i minimalną toksyczność, uzasadnione jest badanie dożylnego askorbinianu w połączeniu ze standardową chemioterapią w ramach szerszych badań klinicznych”.

Tego typu badań jest więcej. Byłem zaskoczony. Rozłożona przede mną literatura medyczna nie wygląda jak „stek bzdur” albo jak coś, co jest „po prostu fałszywe” i „naukowo obalone”. Takie epitety wydają mi się bardziej pasować do teorii płaskiej Ziemi. Aby nie dojść do błędnych wniosków, należy w tym momencie zadać kolejne pytanie.

Lekarskie „być może”

Szacuje się, że w recenzowanych czasopismach naukowych ukazuje się ok. milion nowych artykułów rocznie, czyli średnio: dwa na minutę. W poważnym tekście na temat tego, jak czytać artykuły w czasopismach medycznych (T. Greenhalgh, „How to read a paper”, „British Medical Journal”, 26 lipca 1997 r.), już na pierwszej stronie padają słowa: „Wiele artykułów opublikowanych w czasopismach medycznych ma potencjalnie poważne błędy metodologiczne”. Czy to oznacza, że można otworzyć „British Medical Journal” i przeczytać artykuł zawierający „poważne błędy metodologiczne”? Autorka tekstu spokojnie informuje, że „jeden artykuł wiosny nie czyni”.

Ja jednak na razie wyłączam zdrowy rozsądek. Podniecony nowo zdobytą wiedzą, dzwonię do jednego z polskich lekarzy, którzy publicznie wypowiadają się krytycznie na temat Zięby. Po fali „hejtu”, która go spotkała w związku z tymi wystąpieniami, tuż przed publikacją tego artykułu prosi o zachowanie anonimowości. Gdy pytam go o badania naukowe na temat WDWC, odpowiada wesoło: „Proszę pana, istnieją nawet badania nad wpływem przelotu pszczoły nad naszą głową na stan zatok!”. Jednak gdy pytam o to, czy wobec tego naprawdę można powiedzieć, przykładowo, że podawanie WDWC przy leczeniu raka to „bzdura” albo że za terapią tą nie stoi „żadne sensowne badanie”, mój rozmówca poważnieje.

– Tu była mowa raczej o całości działalności Zięby. Ta witamina C może akurat mu się „udała”. Ale my, lekarze, celowo tak mocno reagujemy na Ziębę. Nawet jeśli przyznamy mu w małym procencie rację, że witamina C może – może! – mieć jakąś perspektywę, to ludzie, którzy zajmują się medycyną alternatywną, powiedzą: „Patrzcie, nawet lekarze mają wątpliwości!”.
Drążę, coraz mniej taktownie, czy jednak słowa typu „bzdura” nie są za silne; czy te wszystkie artykuły naprawdę nie są „sensowne”? – Dla mnie sensowne badanie oznacza takie, w przypadku którego nie ma rozsądnych wątpliwości – ucina mój rozmówca.

Telefonuję do dr. Jakuba Zawiły-Niedźwieckiego, bioetyka, który wspólnie z Paulą Dobosz z Uniwersytetu w Cambridge napisał wspomniany wyżej list do „Nature”. Czepiam się słówek i pytam, czy stosowanie WDWC przy leczeniu raka zostało naprawdę „obalone naukowo”. Pada znajoma odpowiedź:

– Dzisiaj się rzeczywiście mówi o tym, że w niektórych nowotworach jest efekt synergiczny z chemioterapią, niektórzy mówią, że zmniejsza działania niepożądane chemioterapii. Na pewno jest grupa poważnych badań na ten temat. Chociaż są też oczywiście badania niewiarygodne.

Pytam inaczej: czy jest do wyobrażenia scenariusz, że kiedyś w przyszłości WDWC będą stosowane w „leczeniu raka”?
– Zacznijmy od tego, że rak to tysiące chorób. Jest oczywiście możliwe, że [witamina C] pojawi się w jakimś konkretnym, ściśle określonym wskazaniu i że po badaniach okaże się skuteczna i bezpieczna – odpowiada Zawiła-Niedźwiecki.

Czyli jest możliwe? Samemu tego nie zauważając, zaczynam obsesyjnie wyławiać z wypowiedzi moich rozmówców wszystkie „być może” i „niewykluczone”. Wychodzi na jaw, że powinienem zadać tak naprawdę jeszcze inne, bardziej fundamentalne pytanie.

Jak działa medycyna?

Jerzy Zięba otwiera pierwszą część „Ukrytych terapii” złowieszczo zatytułowanym rozdziałem: „Czym jest, a czym powinna być medycyna?”. Czytamy w nim: „Dla zdecydowanej większości z nas medycyna to jest wiedza, jakiej nabywają studenci uniwersytetów medycznych (...). Czy jednak powinniśmy zamknąć się w naszym rozumieniu »leczenia« tylko do tych, którzy mają tzw. »papier« z takiego czy innego uniwersytetu medycznego? Wiadomo przecież, że szamani z dżungli amazońskiej (...)”.

I tak dalej. OK, rozumiem. To już czas – dzwonię do Zięby. Przechodzę przez trzy pośredniczki. Ostatnia z nich, poważnie brzmiąca kobieta, która w końcu daje mi bezpośredni numer, kończy naszą rozmowę, mówiąc z naciskiem: „Mam do pana tylko jedną prośbę... [dramatyczna pauza] – niech to będzie prawdziwy artykuł”. Solennie obiecuję i wybieram numer.
Szybko okazuje się, że rozmowa będzie trudna. Początkowo próbuję przycisnąć Ziębę, wytykając mu manipulacje. Pytam o rzekomo katastrofalnie niską skuteczność medycyny w walce z rakiem.

– Ja to podtrzymuję. Sami onkolodzy mi mówią, że jesteśmy bardzo mało skuteczni, bo nie udaje nam się kiedykolwiek kogokolwiek wyleczyć.

Na moje zdziwienie, Zięba odpowiada spokojnie: – Sami onkolodzy to twierdzą. Wyleczenia to pojedyncze przypadki.
Żaden z tych onkologów nie ma jednak nazwiska. Cytuję fragment „Ukrytych terapii”, w którym pada zarzut, że stosowana przy badaniach tomograficznych radioaktywna glukoza utrzymuje się w organizmie nawet przez sześć lat. W rzeczywistości izotop obecny w tym związku – fluor-18 – ma okres półtrwania 110 minut. – Wie pan, o tym to jakieś cztery lata temu powiedzieli mi sami onkolodzy. Ostrzegali mnie przed tym prywatnie – mówi Zięba.

Pytam o jakieś poważniejsze źródło – bezskutecznie. Rzeczywiście mamy do czynienia z dwiema różnymi wizjami medycyny.

Lekarze w Polsce poruszają się (a przynajmniej powinni) w ramach tzw. evidence-based medicine, czyli medycyny opartej na dowodach. Pełna sekwencja badań – wstępnych, in vitro, potem na zwierzętach, następnie na małych grupach ludzi, a ostatecznie na tysiącach pacjentów – to coś, czego nie możemy obejść. To w tym kontekście padają słowa, że nie ma „sensownych” dowodów. Dla lekarza to określenie znaczy więcej niż dla przeciętnego człowieka. Po dłuższej rozmowie wszyscy moi interlokutorzy przyznają, że suplementacyjne stosowanie WDWC przy leczeniu onkologicznym nie jest absurdem w takim sensie, w jakim jest nim, powiedzmy, teoria płaskiej Ziemi. To jednak nie ma znaczenia. Absurdem jest rekomendowanie jej.

Spokojnie tłumaczy mi to onkolog-radioterapeuta, dr hab. Wojciech Majewski, profesor w Centrum Onkologii w Gliwicach, z którym siadam nad wydrukami artykułów. Szczególnie ucieszyło mnie to, że nigdy nie słyszał o Jerzym Ziębie. Doskonale!
Prof. Majewski komentuje artykuł na temat stosowania witaminy C suplementacyjnie u kobiet z rakiem piersi (H. Harris i in. „Vitamin C and survival...”, „European Journal of Cancer”, nr 50/2014). – Taki wynik dla mnie, jako lekarza, który patrzy na empiryczne aspekty medycyny, oznacza, że takie leczenie może być uzasadnione – mówi. Jednak natychmiast dodaje: – Zawsze trzeba jeszcze spojrzeć na toksyczność, skuteczność i tak dalej. Trzeba to po prostu skierować dalej do ekspertów.
Zapytany, co powie pacjentowi, który spyta go o suplementację witaminą C, Majewski odpowiada: – Najważniejsze, aby nie zaszkodzić pacjentowi. Jeżeli coś jest jeszcze na wczesnym etapie badań klinicznych, to ja po prostu nie mogę tego pacjentowi polecić.

Po rozmowie z prof. Majewskim zaczynam się uspokajać. Cały czas prześladuje mnie jednak myśl, że przeciętny pacjent, szukający informacji na temat stosowania witaminy C w onkologii, ma do dyspozycji z jednej strony skrajnie krytyczne głosy, a z drugiej – skrajnie bezkrytyczne. Ja dopiero po dłuższej rozmowie uzyskuję od moich rozmówców wyjaśnienie, czym dla lekarza jest „bzdura”. Pojawia się więc kolejne pytanie.

Będzie skuteczna – będziemy stosować

Pytam dr. Zawiłę-Niedźwieckiego o to, czy jego uogólnienie nie było krzywdzące. – Nam chodzi o cały kontekst – odpowiada. – Na całym świecie są setki takich jak Zięba, którzy podają niedopuszczone do użytku wlewy z witaminy C. O tym był ten list – o ludziach, którzy mówią, żeby nie iść do onkologa, a nie o tym, że witamina C nie może być wykorzystywana w terapiach onkologicznych. Myślę, że nikt tego nie twierdzi.

To samo pytanie zadaję wspomnianemu wyżej, zachowującemu anonimowość lekarzowi. – Pacjent chwyta się każdej szansy – odpowiada. – Dlatego my działamy tak radykalnie. Jeśli choć minimalnie uchylimy drzwi, to ludzie przez nie przejdą. Tu jest problem: nawet jeżeli w sprawie witaminy C ktoś tam coś niewielkiego udowodni, to pacjenci uznają to za silny dowód. Dlatego trzeba dbać o to, żeby ludzie mieli czarno-biało w medycynie: stosuję – nie stosuję. Nie można ich dopuszczać do tej wiedzy pośredniej, nawet jeśli przypuszczamy, że ona się kiedyś okaże skuteczna. Będzie skuteczna – będziemy stosować. To jest dla dobra pacjentów.

Dzwonię jeszcze do prof. Jacka Jassema, onkologa pracującego w Gdańskim Uniwersytecie Medycznym. Odsyła mnie do niego niemal każdy mój wcześniejszy rozmówca. Prof. Jassem mówi to samo: – Jestem zdecydowanie przeciwny biernemu przyzwoleniu na takie „terapie”. Gdybym raz machnął ręką: „A, niech pan się tym leczy”, to lotem błyskawicy rozeszłaby się wśród chorych informacja, że nie widzę w tym zagrożenia. To jest relatywizowanie problemu i postępowanie niezgodne z etyką lekarską. Może moje stanowisko jest skrajne, ale zawsze się go trzymam. Byłby to zły sygnał dla chorych.

Upewniam się, czy naprawdę można tak określić zagadnienie pomocniczego stosowania witaminy C w onkologii. – Nie mówię o suplementacyjnym działaniu – ono jest oczywiste; dotyczy zresztą także innych witamin. Mówię o leczeniu raka wysokimi dawkami witaminy C, na co nie ma żadnych dowodów – odpowiada prof. Jassem.

Szukam więc potwierdzenia zarzutu, że Zięba skłania ludzi do „leczenia raka witaminą C” – czegoś, co wszyscy moi rozmówcy uważają za grzech Zięby numer jeden i przyczynę, dla której wolą „przesadzać w drugą stronę”. Po długich poszukiwaniach w obu wydaniach „Ukrytych terapii”, po zasięgnięciu rady znajomych blogerów i dziennikarzy, po grzebaniu w archiwum profilu facebookowego „Kłamstwa Jerzego Z.”, poświęconego wyłącznie wytykaniu Ziębie błędów – niczego nie znajduję. Ostrzegano mnie wcześniej, że teza ta nie pojawia się w książce dosłownie. Cóż, spory rozdział „Ukrytych terapii” poświęcony jest stosowaniu WDWC łącznie z chemioterapią, a na stronie 60 padają słowa: „stosowanie wlewów z witaminy C jako jedynej metody terapeutycznej jest niewystarczające”. Na stronie www.ukryteterapie.pl Zięba pisze: „Nie mogę jeszcze polecić lekarzy, którzy kompleksowo potrafią leczyć chorobę nowotworową. Podawanie tylko witaminy C nie jest takim rozwiązaniem”.

Pytam też u źródła. Zięba odpowiada: – Mam setki przypadków, gdy ludzie piszą do mnie: „Mam to i to. Czy mam zrezygnować z chemioterapii?”. Nigdy nikomu nie powiedziałem, żeby z chemioterapii zrezygnował! Takich słów ode mnie nikt nigdy nie usłyszał.

Z drugiej strony ten sam człowiek – w swoich książkach i podczas publicznych wystąpień – opisuje wspaniałe uzdrowienia po stosowaniu (wyłącznie!) WDWC i innych suplementów diety [więcej w artykule Przemysława Wilczyńskiego – red.]. Twierdzi też, że współczesna onkologia ma znikomą skuteczność, a chemioterapia przedłuża życie najwyżej o 2,5 miesiąca – to fatalna manipulacja cytowanym przez niego artykułem naukowym, który głosi w istocie, że każda kolejna dopuszczona do użytku forma chemioterapii przedłuża życie średnio o 2,5 miesiąca więcej niż poprzednia (gdy zwróciłem na to uwagę, Zięba powiedział, że to „przemyśli”). W myślach przeżuwam frazę „bardzo zły sygnał dla chorych”. Tylko co właściwie byłoby „dobrym sygnałem”?

Garść odpowiedzi

Spróbujmy nieco oczyścić grunt. Oto kilka kwestii, które – chyba! – udało się wyjaśnić:

1. Pomocnicze stosowanie WDWC w onkologii to nie jest „ukryta terapia”. Jest to badana od lat alternatywna forma suplementacji, która po prostu nie została dotychczas potwierdzona naukowo tak solidnie, jak się tego domaga medycyna. Nie jest więc tak, że „włączenie wlewów z askorbinianu sodu może przynieść skutki tylko pozytywne” albo że „wskazane jest, żeby terapia witaminą C była zawsze dodatkiem do jakiejkolwiek terapii, z leczeniem nowotworów włącznie” (to cytaty z „Ukrytych terapii”). Jeżeli WDWC mają znaleźć swoje miejsce w onkologii, i tak stanie się to za sprawą medycyny „standardowej”, a nie alternatywnej.

2. Wielu lekarzy, zapytanych o WDWC, określi je jako „bzdurę”. Jeśli kogoś – tak jak mnie – zdziwi fakt, że w książkach typu „Ukryte terapie” znajdują się odnośniki do tak wielu artykułów naukowych, powinien spróbować zrozumieć, co znaczy w tym kontekście słowo „bzdura”. Oznacza to tylko tyle, że nawet dziesiątki badań naukowych to za mało, aby coś odpowiedzialnie stosować w medycynie. Nie oznacza to, że Zięba „odkrywa” dla nas tajemnice medycyny. Lekarz – który za swoje porady medyczne odpowiada prawnie – nie bez przyczyny wypowiada się ostrożniej niż inżynier, autor książek, który na swojej stronie umieszcza zakładkę „Pomogło”, ale nie jest zobligowany do udokumentowania tych przypadków albo do rzetelnego rejestrowania przypadków, gdy „nie pomogło” czy wręcz „zaszkodziło”.

3. Wielu lekarzy nie będzie z kolei wiedziało, o czym mowa. To nie dziwi. Tego typu alternatywnych, niepotwierdzonych form terapii są setki.

4. Stosowanie samych WDWC w nadziei, że zatrzyma rozwój choroby nowotworowej, posiada praktycznie zerowe uzasadnienie. Nie ma żadnych racjonalnych podstaw, aby przerywać standardowe leczenie onkologiczne dla WDWC. Stwierdził to również, w rozmowie ze mną, Jerzy Zięba!

Garść wątpliwości

Tu kończą się solidne wnioski. Pozostaje wiele pytań, ponieważ – wbrew temu, o czym zapewniają mnie wszyscy indagowani przeze mnie lekarze – to wszystko jest naprawdę bardzo skomplikowane. Mój anonimowy rozmówca przestrzegał mnie przed „postprawdą”; prof. Jassem przed „prawdopośrodkizmem” (termin ukuty przez prof. Magdalenę Środę). Trzeba pisać prosto: „tak-tak, nie-nie”, albo na moje barki spadnie odpowiedzialność za tłumy zagubionych. Nie jestem przekonany. Do czego konkretnie?

Nie jestem przekonany, że dzielenie w mediach form terapii na „bzdurne” i „niebzdurne” pomaga pacjentom w podejmowaniu racjonalnych wyborów – podobnie jak szufladkowanie autorów jako „piszących bzdury”. Pacjentów onkologicznych nie da się profilaktycznie uchronić przed zetknięciem z „szarą strefą” – lepiej ich na ten kontakt dobrze przygotować. Wszystkich moich rozmówców próbowałem namówić na umieszczenie stosowania WDWC w onkologii na skali od zera – totalnych bzdur, np. leczenia złamanej nogi poprzez telekinezę, do siódemki – pewnej, sprawdzonej, bezpiecznej terapii. Odmawiano mi – bardziej lub mniej grzecznie. Bzdura to bzdura.

Nie rozumiem tej logiki i poważnie wątpię, czy zrozumie ją przeciętny pacjent próbujący się odnaleźć w medialnym szumie informacyjnym. Mnie samego kontrast pomiędzy wyrażeniem „pseudonaukowe brednie” a cytowaną w „Ukrytych terapiach” literaturą medyczną na temat WDWC początkowo poważnie zmylił. Nie wiem, czy jestem wyjątkiem – odnotowuję tu mój przypadek ku przestrodze.

Byłem wielokrotnie przestrzegany, aby absolutnie nie napisać, że Jerzy Zięba ma rację choćby z jedną, maleńką rzeczą. Dlaczego? Czy naprawdę wprowadziłoby to jeszcze więcej zamieszania w ekosystemie medialnym, w którym i tak występują dwie przeciwstawne wersje rzeczywistości? Radzono mi, abym koniecznie wspomniał w artykule o innych, najlepiej o wszystkich „bzdurach Zięby”; o cholesterolu, o szczepionkach i o sepsie. Celowo tego nie robię – to zbyt poważne tematy, żeby o nich przy okazji „wspomnieć”. Albo porządnie, albo wcale. Jeśli istnieją artykuły, które, choćby pozornie, podważają przekonanie o skuteczności i bezpieczeństwie szczepionek, trzeba to wyjaśnić. Nie da się ich zamieść pod dywan, bo w dzisiejszych czasach ktoś je spod tego dywanu oskarżycielsko wyciągnie i publicznie ogłosi jako dowód na naukowy spisek i triumf medycyny „alternatywnej”.

Lekarze nie cieszą się już dziś tak dużym autorytetem, że ich krótkie, żołnierskie „to bzdura” przekona czytelników „Ukrytych terapii”. Potwierdzają to zresztą badania społeczne: opinia polskiego społeczeństwa o profesjonalizmie i dobrej woli lekarzy jest... mieszana. Stawiam hipotezę, że tego typu wstępny, „na wszelki wypadek przesadzony” sygnał może sprawić, że późniejszy czytelnik tego typu książki, naszpikowanej odnośnikami do artykułów naukowych i opisami realnych mechanizmów biochemicznych, paradoksalnie łatwiej uwierzy, że naprawdę są to „ukryte terapie”.

Krótko mówiąc, nie wydaje się, że ktokolwiek tak naprawdę panuje nad dyskursem na styku onkologii i medycyny alternatywnej i wie, jakim językiem mówić o występującej pomiędzy przykładaniem rąk a złotym standardem onkologii „szarą strefą”. Na razie jest tak, że jedni określają ją jako białą, a drudzy jako czarną.

W ten sposób nie pokonamy raka. ©


W labiryncie ukrytych terapii: Jerzy Zięba leczy raka czy sprzedaje złudzenia? Czytaj więcej >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof przyrody i dziennikarz naukowy, specjalizuje się w kosmologii, astrofizyce oraz zagadnieniach filozoficznych związanych z tymi naukami. Pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, członek Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2017