Szanowni Państwo,

„TP” 50/12

17.12.2012

Czyta się kilka minut

Chciałabym podzielić się kilkoma refleksjami po lekturze listu pana Mirka Chmiela zamieszczonego w nr. 50 „Tygodnika”. I mnie udziela się podobne poczucie bezradności i bezsilności. Mam 20 lat stażu pracy na uczelni, a od trzech lat jestem adiunktem i podobnie jak autor listu – stoję w realnym obliczu odejścia z pracy w przypadku, gdy nie zrobię habilitacji w wyznaczonym czasie. Zegar tyka.

Pozostanie na uczelni gwarantuje mu tylko i wyłącznie habilitacja. Czy jest to wymóg realny, gdy zmienia się świat nauki, przybywa wiedzy w postępie geometrycznym, przez co trudne stało się podążanie na bieżąco za tym, co nowego we własnej dziedzinie i dziedzinach pokrewnych? Mnóstwo czasu pochłania też bycie stale na bieżąco z rozwojem technologii, oprogramowania, co jest niezbędne, gdy jest się osobą piszącą i publikującą.

Autor listu, Pan Chmiel i ja (rocznik 1967) należymy do tego pokolenia pracowników uczelni, którzy brali na siebie ciężar zmian w szkolnictwie wyższym po 1989 r. Postawiono też przed nami zadanie dostosowania polskiego szkolnictwa wyższego do standardów europejskich (proces boloński). W związku z tym obowiązków administracyjnych nie ubywało, wręcz przeciwnie (chociażby fakt, że nasi studenci piszą w ciągu studiów dwie prace: licencjacką i magisterską, sprawia, że ilość obowiązków promotorskich się podwoiła). Stawialiśmy też czoło wzrastającemu współczynnikowi scholaryzacji, gdy na studia trafiał – statystycznie rzecz ujmując – największy odsetek młodzieży w historii Polski. Obecnie zmagamy się z problemem dostosowywania kierunków studiów do rynku pracy – stale więc obmyślamy i tworzymy kierunki, uatrakcyjniamy specjalizacje itd. – by uczelnia była konkurencyjna. Ogrom pracy twórczej, organizacyjnej i administracyjnej z tym związany jest tu nie do opisania.

Wszystko to działo i dzieje się cały czas – takie odnoszę wrażenie – kosztem tego cennego czasu, który powinno się właściwie poświęcić na spokojne prowadzenie badań w swojej dziedzinie, twórcze pisanie. W takiej sytuacji eksploatowany przez lata na wielu polach pracownik naukowy traci siły i świeżość, zbliżając się do stanu wypalenia. W tej sytuacji podjęcie kroków w stronę habilitacji jest tak naprawdę decyzją podejmowaną przeważnie kosztem wolnego czasu, zdrowia i życia rodzinnego.

Stwierdzenie M. Chmiela, że nie ma czasu zabiegać o pieniądze i pisać grantów, jest w tej sytuacji jak najbardziej prawdziwe i nie jest to jedynie samousprawiedliwianie się ani błaha wymówka. Dodałabym jeszcze: często też po prostu nie ma na to sił.

Co z osobami, które nie są w stanie spełnić wymogu habilitacji z przyczyn losowych, przez siebie niezawinionych? Znam takie. Są wspaniałymi i innowacyjnymi dydaktykami, mocno angażują się w wypełnianie obowiązków administracyjnych na uczelni. Tyle że więcej już nie dadzą rady w pracy zrobić, bo dotykają ich kłopoty osobiste i rodzinne, np. konieczność poświęcenia większości swojego czasu po pracy na zajęcie się przewlekle chorym współmałżonkiem albo sędziwymi rodzicami. Praca naukowa jest specyficzna, bo wymaga „wolnej głowy” i choćby minimum psychicznego komfortu. A na przykład moja koleżanka została w tym roku samotną mamą niepełnosprawnej dziewczynki i już teraz wie, że jej lata na uczelni są policzone, bo w tej sytuacji habilitacji już nie da rady zrobić. Czeka ją redukcja. Nikt nie będzie brał pod uwagę jej nieposzlakowanej opinii w miejscu pracy, jej osiągnięć w pracy dydaktycznej i administracyjnej – bo ważniejsze jest prawo rynku i „papier”.

Po liście Pana Mirka Chmiela uświadamiam sobie, że wiele osób stoi wobec nieuchronnej perspektywy odejścia z uczelni tylko dlatego, że nie zrobią na czas habilitacji. Tkwią w stanie egzystencjalnej niepewności i zawieszenia – i to nie do końca ze swojej winy, także dlatego że nikt nie jest w stanie powiedzieć, ile jeszcze przed nimi lat na uczelni (są różne interpretacje zapisów w nowej ustawie o szkolnictwie wyższym, żadna z nich nie jest wiążąca), a i kryteria habilitacji w nowym trybie są bardzo rozmyte i niejednoznaczne. 2 maja 2012 r. „Rzeczpospolita” napisała, że przez siedem ostatnich miesięcy nikt nie uzyskał stopnia doktora habilitowanego zgodnie z nowymi przepisami.

Dla wielu osób obowiązkowa habilitacja jest zbyt wysoką poprzeczką, bo są już od wielu lat znacznie przeciążeni (niedocenianą) pracą dydaktyczną i administracyjną na uczelni albo z różnych przyczyn nie pasują do systemu rynkowego (także dlatego że zajmują się niszowymi dziedzinami). Czy w przypadku ludzi nauki zdolność dopasowania się do systemu rynkowego jest właściwie ich wadą czy zaletą?

Czy Polska może sobie pozwolić na zmarnowanie takiego potencjału intelektualnego osób, które będą zmuszone w najbliższych latach odchodzić z uczelni? Nasz kraj nigdy w swojej historii nie cieszył się luksusem nadmiaru ludzi wykształconych, akademickich Mistrzów. To może być kolejna pokoleniowa wyrwa, nakładająca się jeszcze na poważnie zachwianą lub zupełnie nieistniejącą ciągłość pokoleniową na uczelniach.


Autorka pracuje na jednym z uniwersytetów w zachodniej Polsce. Chciała pozostać anonimowa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52-53/2012