Szajka wyznawców cnoty

Tam, gdzie niegdyś była rasa, tam dziś jest klasa społeczna. Prowadzimy niekończące się rozmowy o różnych rodzajach dyskryminacji, ignorując fakt, że źródłem największych cierpień jest obecnie pogłębiająca się przepaść między bogatymi a biednymi.

14.09.2010

Czyta się kilka minut

Swamimalai, Indie,2010 r. / fot. Stuart Freedman, In Pictures, Corbis /
Swamimalai, Indie,2010 r. / fot. Stuart Freedman, In Pictures, Corbis /

Pan należy do tej nowej szajki - szajki wyznawców cnoty.

Joseph Conrad, "Jądro ciemności"

Nikomu - zwłaszcza od czasu słynnego eseju Chinuy Achebe z 1977 roku, potępiającego Conrada jako "skończonego rasistę" - nie przyszłoby do głowy, żeby określić "Jądro ciemności" jako powieść multikulturalistyczną. Sama idea wielokulturowości opiera się wszakże na poszanowaniu kultur innych ludzi, a główny zarzut przeciw Conradowi jest taki, że nie zdawał sobie nawet sprawy, iż Afrykańczycy mają jakąś kulturę, uważając ich - jak ujmuje to Achebe - za "antytezę cywilizacji", za ludzi pozbawionych kultury.

Dla naszych celów przyjmijmy jednak - nie trzymając żadnej strony w sporze o rasizm Conrada - że mimo wszystko "Jądro ciemności" ma w sobie coś, co pomaga myśleć o multikulturalizmie. Sam Achebe w niejednoznaczny sposób poświadcza obecność tego elementu, zwracając uwagę, że to, co nazywa krytyką imperializmu w "Jądrze ciemności", nie obejmuje krytyki rasizmu, który w nieodłączny sposób towarzyszył imperializmowi. Uwaga ta jest o tyle użyteczna, że przypomina nam nie tylko o związku między rasizmem a ekonomią imperialistyczną, lecz także o tym, że rasizm - wiara w wyższość białych Europejczyków - stanowił jedno z głównych uzasadnień etycznych imperializmu. Jak pamiętamy, Kurtz i Marlow określani są jako członkowie "szajki wyznawców cnoty", przedstawiciele nowego typu imperialistów, którzy łączą wyzysk z moralnością. Nasze pojęcie moralności jest inne, ale inny jest także nasz kapitalizm. Warto więc pomyśleć o związku dzisiejszych cnót - antyrasizmu i multikulturalizmu - nie tyle z ekonomią imperialistyczną, ile neoliberalną.

Wielorasowa siła robocza

Jedną ze znamiennych cech neoliberalizmu - którą David Harvey określa wręcz jako "cechę" tak "nieodłączną", że należy ją uznać za "element strukturalny neoliberalnego projektu" - jest coraz większa nierówność gospodarcza. Gdy pogłębiła się przepaść między bogatymi a biednymi, jej moralnym uzasadnieniem nie był dla nas rasizm, lecz antyrasizm. Stało się tak dlatego, że o ile przyszło nam żyć w świecie, w którym - jak powiada Adolph Reed - "za niesprawiedliwe uznaje się wyłącznie nierówności wynikające z nieprzychylnego traktowania, które opiera się na stosowaniu kategorii uważanych za negatywne, takich jak rasa" - o tyle też przyszło nam żyć w świecie, w którym (rosnące) nierówności niebędące skutkiem rasizmu (lub seksizmu, homofobii itd.) uznaje się za sprawiedliwe.

Tak oto, mimo że wartość etyczna antyrasizmu pozostaje bezsporna, jego użyteczność w przysłanianiu i uzasadnianiu niesprawiedliwości spowodowanej przez neoliberalizm jest ogromna. Rasizm dał Conradowskiej szajce wyznawców cnoty to samo, co antyrasizm (mniej bezpośrednio, lecz równie skutecznie) daje naszej szajce. Przewaga tego drugiego polega jednak na tym, że o ile rasizm mógł zostać wykorzystany wyłącznie do usprawiedliwienia wyzysku ludności kolorowej, o tyle antyrasizm służy do usprawiedliwienia wyzysku i białych, i kolorowych.

Antyrasizm stanowi w istocie historyczną i intelektualną podstawę neoliberalizmu. Z historycznego punktu widzenia odegrał on kluczową rolę w racjonalizacji założycielskiego projektu neoliberalnego, gdyż to właśnie przerażenie wywołane tym, co zrobili naziści, skłoniło pierwszych ordoliberałów do opowiedzenia się za wizją państwa jako strażnika konkurencyjnych rynków, nie zaś niemieckiego Volk. Z intelektualnego punktu widzenia - jak można zauważyć czytając "Ekonomię dyskryminacji", pierwszą książkę wielkiego chicagowskiego ekonomisty Gary’ego Beckera - antyrasizm ściśle łączył się z pojęciem sukcesu rynkowego. Becker dowodził bowiem, iż nie chodzi wcale o to, że rasizm jest niemoralny, lecz o to, że jest szkodliwy dla ekonomii, szczególnie dla kapitalistów.

Dlaczego? Dlatego, że kapitalista zatrudniający - powiedzmy - tylko białych w arbitralny sposób ogranicza dostępną siłę roboczą, a w ten sposób zwiększa koszty pracy. "W literaturze panuje godna uwagi zgoda - pisał Becker w 1957 roku - co do założenia, że kapitaliści należący do dominującej grupy są głównymi beneficjentami dyskryminacji i uprzedzeń, które panują w systemie konkurencyjnej gospodarki kapitalistycznej". A jednak, "jeśli uznamy B za symbol białych lub innej dominującej grupy, to jasno widać, że powyższe założenie jest błędne, ponieważ dyskryminacja szkodzi kapitalistom należącym do B,

a przynosi korzyść pracownikom należącym do B". Jeżeli wniosek ten wydawał się z początku zaskakujący, to dziś - jak ujmuje to strona internetowa Library of Economics and History - "wśród ekonomistów panuje powszechny pogląd, że dyskryminacja jest kosztowna dla dyskryminujących". Jest tak właśnie "dzięki Beckerowi".

Tworzenie konkurencyjnych rynków wymaga jednak czegoś więcej niż tylko antyrasizmu. Poszczególne kraje muszą być zdolne do wolnego handlu z innymi krajami, potrzebna jest mobilność kapitału, a także - na co wskazuje doświadczenie dosłownie milionów Polaków pracujących obecnie poza granicami Polski - taka sama mobilność pracy. Stalin mógł uważać, że socjalizm da się wprowadzić tylko w jednym kraju, ale nikt nigdy nie zaryzykował stwierdzenia, że neoliberalizm można wprowadzić zaledwie na jednym obszarze. Tworzenie naprawdę konkurencyjnych rynków pracy opierało się przede wszystkim na coraz szerszym otwarciu granic i wzmożonej imigracji, innymi słowy - na stworzeniu wielokulturowej (czyli wielorasowej) siły roboczej.

Gdzie bije źródło narodu?

Pierwsze wprowadziły tę zasadę Stany Zjednoczone. Wystarczy porównać jeden z ważniejszych punktów przełomowych w historii amerykańskiego rasizmu, Ustawę Imigracyjną z 1924 roku (tak się składa, że był to rok śmierci Conrada), z przepisami, które ją zastąpiły (i które pod wieloma zasadniczymi względami wciąż tworzą podstawę amerykańskiego prawa imigracyjnego), a mianowicie Ustawą Imigracyjną z 1965 roku. W dokumencie z 1924 roku - często nazywanym National Origins Act [Ustawa o Źródłach Narodu] - chodziło wyłącznie o to, by podporządkować imigrację kryteriom rasowym, nie przepuszczając przez granicę Żydów, Europejczyków z południa i wschodu (nie wspominając już o Azjatach). Miało to służyć zachowaniu tego, co pomysłodawcy ustawy nazywali "nordyckim" i "anglosaskim" charakterem kraju. Sposobem osiągnięcia tego celu było ustalenie maksymalnej liczby imigrantów z każdego kraju. Liczbę tę określono na podstawie rasowej struktury populacji z 1890 roku, czyli sprzed wielkiej fali imigracji z południa, co miało zagwarantować, że przyszła Ameryka będzie przypominać (nordycką i anglosaską) Amerykę z przeszłości.

Była to zła wiadomość dla imigrantów z Grecji lub Ukrainy, dobra dla osób pochodzących z Anglii lub Szwecji. Bynajmniej nie chodziło o to, że autorzy ustawy nie dostrzegali cnót innych ras. W Polakach - jak określił to jeden z kongresmanów - ceniono ich "wielki entuzjazm". "Czech - jak ujął to inny - jest solidniejszym pracownikiem [...]. Żyd jest najlepszym przedsiębiorcą na świecie, a Włoch ma rozeznanie w sferze duchowej i zmysł artystyczny [...], co jest dość rzadkie u nordyków". Mimo że politycy cenili przymioty innych ras, nie chcieli, by miały one wpływ na zmiany tego, co uznawano za fundament amerykańskiego społeczeństwa. "Europejczycy z północy, a zwłaszcza Anglosasi stworzyli ten kraj - kontynuował ten sam kongresman. - To prawda, inni pomagali [...]. Mieli swój wkład, często wzbogacali nasz kraj, ale go nie stworzyli i jak dotąd nie udało im się go zasadniczo zmienić. Uważamy, że nie powinni tego robić. To dobry kraj. Całkiem nam odpowiada. I nie zamierzamy oddawać go w ręce innych, ani tym bardziej pozwalać im (bez względu na ich zalety), by go zmieniali".

W 1924 roku taki pogląd był powszechny. Tylko sześciu senatorów zagłosowało przeciw ustawie. Izba Reprezentantów również głosowała w większości za, w rezultacie czego doszło do poważnego ograniczenia imigracji, zwłaszcza wśród niepożądanych grup. Na przykład liczba Polaków - podejrzanych szczególnie z powodu wielu polskich Żydów, którzy przyjechali wcześniej do USA - zaczęła gwałtownie spadać. Podczas gdy w latach 1900-1920 liczba osób urodzonych w Polsce, ale mieszkających w USA, niemal się potroiła (z około 383 000 do 1 140 979), w latach 1920-1930 wzrosła tylko o kolejne 130 tys. A liczba imigrantów innych - jeszcze bardziej niepożądanych - narodowości spadła. Co więcej, z powodu restrykcji nałożonych na imigrantów z Azji, którym jeszcze przed I wojną światową pokazano, gdzie ich miejsce, populacja osób chińskiego pochodzenia zmniejszyła się w USA z ponad 100 tys. w XIX w. do niecałych 50 tys.

A jednak około 1950 roku, gdy konsekwencje europejskiego, a zwłaszcza nazistowskiego antysemityzmu stawały się coraz wyraźniejsze, i gdy ruch obrońców praw człowieka w USA zaczynał cieszyć się coraz większym powodzeniem, polityka imigracyjna oparta na kryterium rasowym okazała się znacznie mniej atrakcyjna. W nowym ustawodawstwie stanowczo odrzucono rasistowską podstawę wcześniejszych przepisów, uznając, że "przy wydawaniu wizy imigracyjnej żadnej osoby nie można faworyzować, uprzywilejowywać lub dyskryminować z powodu rasy, płci, narodowości, miejsca urodzenia lub miejsca zamieszkania [...]". Podobnie jak w 1924 roku, nowa i radykalnie różniąca się od poprzedniej Ustawa przeszła niemal jednogłośnie. Nowe prawo z 1965 roku sprzyjało wzrostowi imigracji.

Co więcej, Ustawa umożliwiła napływ nowych populacji. Wzrosła bowiem nie tylko liczba Europejczyków osiedlających się w Stanach Zjednoczonych (liczba Polaków, którzy uzyskali prawo legalnego pobytu w USA - mimo że przez pewien czas pozostawała ograniczona ze względu na to, że niewielu osobom pozwalano wyjechać z macierzystego kraju - wzrosła w latach 1990-2007 o około 270 tys.), ale także populacja osób o innym kolorze skóry niż biały. W 1960 roku 88,6 proc. amerykańskiej populacji stanowili biali, 10,6 proc. czarnoskórzy, 0,3 proc. rdzenni Amerykanie, a 0,5 proc. Azjaci. Pochodzenia latynoskiego nie brano pod uwagę w spisach ludności.

Obecnie biała populacja stanowi około 68 proc. ludności, czarnoskóra trochę ponad 13 proc., latynoska prawie 15 proc., a azjatycka zwiększyła się z niewiele ponad pół miliona do ponad trzynastu milionów, czyli około 4,5 proc.. Podczas gdy w 1960 roku populacja osób urodzonych za granicą wynosiła w USA nieco ponad dziewięć i pół miliona, obecnie wynosi około trzydziestu ośmiu milionów, czyli mniej więcej tyle samo, co cała populacja Polski.

Rasa czy klasa?

Znaczenie ustawy z 1965 roku nie sprowadza się jedynie do umożliwienia wzrostu imigracji oraz chwalebnego etycznie odrzucenia rasistowskich kryteriów selekcji. Równie ważny był charakter nowych kryteriów wyboru imigrantów. Ustawa o Źródłach Narodu dawała pierwszeństwo nordykom, najbielszym z białych; ustawa z 1965 roku dawała natomiast pierwszeństwo "wykwalifikowanym imigrantom, którzy są członkami grup zawodowych, oraz imigrantom, którzy z racji posiadania wyjątkowych uzdolnień naukowych lub artystycznych mogą przynieść znaczną korzyść gospodarce narodowej, kulturze lub interesom Stanów Zjednoczonych", a także tym, którzy "potrafią wykonywać określone prace, wymagające bądź niewymagające kwalifikacji [...], szczególnie w tych sektorach, w których brakuje chętnych i zdatnych do zatrudnienia obywateli Stanów Zjednoczonych". Innymi słowy, w ustawie z 1965 roku kryteria rasowe zostały zastąpione przez kryteria ekonomiczne, rasa przez klasę.

Jeśli jeszcze raz przyjrzymy się imigracji azjatyckiej, zorientujemy się, że - jak ujął to pewien ekonomista - "znacząca liczba imigrantów z Azji to wykształcone osoby należące do klasy średniej lub wyższej średniej". Jeśli weźmiemy pod uwagę nie liczbę imigrantów, lecz inne liczby istotne dla naszych rozważań, a mianowicie wysokość dochodów, będziemy mogli powiązać klasowe (nie zaś rasowe) uprzedzenia z innymi faktami: współcześnie najlepiej zarabiająca część populacji amerykańskiej to Azjaci (drudzy są biali, trzecie Azjatki), tymczasem Meksykanie, przeważnie pochodzący z niższych klas, mają jedne z najniższych dochodów.

Przywołanie kilku innych wskaźników ekonomicznych pozwoli nam dostrzec charakterystyczne zarysy tego, co można by nazwać ekonomią polityczną multikulturalizmu lub - bardziej ogólnie - ekonomią różnorodności. Chodzi o dane dotyczące zwiększenia nierówności ekonomicznych, do którego doszło wraz ze wzrostem imigracji. Jeśli bowiem wzmożona imigracja sprzyja zaangażowaniu w rozwój wolnych rynków, to zwiększenie nierówności dochodów jest - jak widzieliśmy - charakterystycznym rezultatem tego zaangażowania. W 1982 roku dochody 20 proc. najlepiej zarabiających Amerykanów stanowiły około 51 proc. wszystkich pieniędzy zarobionych w USA, a w 2007 roku nieco ponad 61 proc. Osobom, które znajdują się wśród 1 proc. najlepiej zarabiających, poszło jeszcze lepiej: niemal podwoiły swój udział w dochodzie narodowym, zarabiając 21,3 proc.

Dwie cechy wyróżniające społeczeństwo neoliberalne (albo przynajmniej neoliberalizm amerykański, choć wcale nie jest tak, że brytyjska czy polska wersja neoliberalizmu jakoś szczególnie się od niego różni) to coraz większa różnorodność etniczna i rosnące rozwarstwienie klasowe. Multikulturalizm lub, bardziej ogólnie, zobowiązanie do poszanowania różnych tożsamości oraz równego statusu wszystkich tożsamości - nie tylko rasowych, lecz także płciowych, gejów i hetero - jest doskonałą technologią zarządzania zarówno różnicą etniczną, jak i ekonomiczną.

Dlaczego? Ano dlatego, że w sytuacji ekonomicznej, w której pogłębia się przepaść między bogatymi a biednymi, poparcie dla różnorodności umożliwia nie tyle krytykę tych warunków, ile ich usprawiedliwienie. Weźmy np. narzekania, że czarni cierpią z powodu braku zatrudnienia nieproporcjonalnie bardziej niż biali czy Azjaci (rzeczywiście cierpią). W owych skargach nie chodzi jednak o to, że bezrobotnych jest więcej wśród czarnych niż białych (prawdę mówiąc, jest dokładnie odwrotnie, co jest pewnie nieuchronne w społeczeństwie, którego dwie trzecie stanowią biali). Rzecz w tym, że byłoby lepiej, gdyby bezrobocie wśród czarnoskórych było proporcjonalne w stosunku do bezrobocia wśród białych - choć nie miałoby to oczywiście żadnego wpływu na rzeczywiste zmniejszenie całkowitego bezrobocia. Dokładnie tyle samo osób pozostałoby bez pracy. Jedyna różnica polegałaby na tym, że więcej bezrobotnych byłoby wśród białych i Azjatów, a więcej zatrudnionych wśród czarnych i Latynosów. Założone tu szczęśliwe zakończenie nie ma więc nic wspólnego ze wskaźnikiem bezrobocia; dotyczy wyłącznie tego, czym spowodowane jest bezrobocie. Prawdziwa krzywda nie polega na tym, że jest się bezrobotnym - to bycie bezrobotnym sprawia, że dana osoba pada ofiarą dyskryminacji.

Innymi słowy, podstawowe założenie przedstawionej tu argumentacji polega na tym, że problem stanowią wyłącznie nierówności spowodowane przez rasizm lub seksizm. Natomiast w nierównościach wywołanych przez kapitalizm nie ma nic złego. Wymyślona przez Amerykanów idea sprawiedliwości społecznej nie ma nic wspólnego z redukcją nierówności ekonomicznych, lecz z ich oczyszczeniem - nie chodzi o wyrównanie przepaści między bogatymi a biednymi, lecz o to, by nie wszyscy bogaci byli białymi mężczyznami. Bardzo wyraźnie widać tę różnicę w reakcjach na niespotykany wzrost wynagrodzeń dyrektorów największych amerykańskich korporacji. Czy należy martwić się tym, że przeciętny prezes zarządu zarabia dziennie tyle samo, ile rocznie zarabia jego pracownik? Czy też tym, że na stanowisku prezesa zarządu jest za mało czarnoskórych lub kobiet? Popieranie różnorodności wymaga wyłącznie tego, by zajmować się tym drugim przypadkiem. Pierwszy natomiast jest zazwyczaj całkowicie ignorowany.

Prawdziwe ofiary

Dyskusja o zapewne najsłynniejszej amerykańskiej inicjatywie na rzecz różnorodności - akcji afirmatywnej na elitarnych uniwersytetach - stanowi doskonały przykład naszej obojętności na problemy klasowe. Zwolennicy akcji afirmatywnej dowodzą, że system rekrutacji, który premiuje białych studentów, jest rasistowski. Przeciwnicy dowodzą tymczasem, że system rekrutacji, który umożliwia przyjęcie większej liczby studentów kolorowych, nawet jeśli biali wydają się bardziej odpowiedni (na przykład mają lepsze wyniki), to odwrócony rasizm. Dyskutujemy na ten temat już czterdzieści lat, ignorując fakt, że cechą wyróżniającą dany rocznik studentów 146 elitarnych amerykańskich uniwersytetów jest to, że trzy czwarte z nich "należy do 25 proc. społeczeństwa znajdujących się w najlepszej sytuacji społeczno-ekonomicznej, a tylko 3 proc. do najbiedniejszych 25 proc., co w przybliżeniu daje proporcję 25:1". Amerykanie zażarcie spierają się o to, kto jest prawdziwą ofiarą dyskryminacji rasowej, podczas gdy współczesna technologia wykluczenia nie ma zupełnie nic wspólnego z rasą. Prawdziwymi ofiarami jest ogromna rzesza Amerykanów, którzy nie mają wstępu do elitarnych szkół nie dlatego, że są czarni czy biali, lecz dlatego, że są biedni.

Pełne pasji zainteresowanie kwestiami równości, rozpatrywanymi w oderwaniu od redystrybucji majątku, wykracza daleko poza problemy rasy bądź płci. Sędzia federalny wydał ostatnio orzeczenie, zgodnie z którym prawo stanu Kalifornia, zabraniające małżeństw homoseksualnych, jest niezgodne z konstytucją. Tym samym przyznał rację stronie wnoszącej sprawę przeciwko regulacjom prawnym, stwierdzając, że "dyskryminują one gejów i lesbijki zarówno pod względem orientacji seksualnej, jak i płci". Gdy w 1969 roku powstawał w USA ruch obrony praw gejów, nikt nawet nie marzył o małżeństwach osób tej samej płci. Dziś - jeśli postanowienie sądu zostanie podtrzymane - staną się one rzeczywistością w sześciu stanach.

Co więcej, sędzia, który wydał orzeczenie, jest Republikaninem mianowanym przez konserwatywnego prezydenta Ronalda Reagana. Tymczasem prawnikami pary gejowskiej, która wytoczyła proces, byli: znany liberał (który reprezentował Ala Gore’a w procesie "Bush contra Gore", mającym przesądzić o wyniku wyborów w 2000 roku) i znany konserwatysta (który w tym samym procesie reprezentował Busha).

Gary Becker i najbardziej neoliberalni ekonomiści popierają małżeństwa homoseksualne. Dlaczego? Dlatego, że podobnie jak sędziowie i prawnicy, odróżniają od siebie (niedopuszczalne) nierówności, które powoduje dyskryminacja (rasizm, seksizm, homofobia), oraz (dopuszczalne i w gruncie rzeczy nieuchronne) nierówności spowodowane przez wolne rynki. Odczuwają wstręt wobec tych pierwszych, ale z drugimi nie mają żadnego problemu.

To właśnie ów konsensus stanowi fundament ideologii społeczeństw neoliberalnych. Jego kształtowanie się można dostrzec nawet w takich miejscach jak Polska, gdzie neoliberalizm wciąż nabiera rozpędu. W kwestii praw gejów jest jeszcze wiele do zrobienia, ale największa jak dotąd parada LGBT (skrót od "Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders" - Lesbijki, Geje, Biseksualiści i Osoby Transgenderyczne) "Europride" odbyła się w lipcu tego roku w Warszawie.

Uderzające i istotne dla naszych rozważań jest to, że Polska, która od 1989 roku stanowiła główne źródło imigrantów do Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej, może się stać również celem imigracji. Najnowszy raport autorstwa Agaty Górny, Izabeli Grabowskiej-Lusińskiej, Magdaleny Lesińskiej i Marka Okólskiego (o znamiennym tytule: "Polska staje się krajem nieprzerwanej imigracji") przewiduje "większy napływ" imigrantów, o ile polska gospodarka będzie nadal funkcjonować stosunkowo dobrze. W tym celu zliberalizowano wcześniejsze restrykcyjne prawo imigracyjne, by lepiej odpowiadało na "potrzeby [polskiej] gospodarki". Jeśli prawdą jest, że - jak przewiduje raport - poza obecną populacją wietnamską "największego napływu imigrantów należy się spodziewać z Ukrainy i Białorusi, a w dalszej kolejności z Chin", to można słusznie przypuszczać, że Polska stanie się w znaczącym stopniu krajem wielokulturowym. Jeżeli w nowej Polsce Ukraińcy, Chińczycy, Białorusini i Wietnamczycy będą pracować obok siebie, to poszanowanie różnic kulturowych będzie na porządku dziennym.

Podobnie jak zwiększenie nierówności ekonomicznych. Warunki, które umożliwiły polski wzrost gospodarczy, przyczyniły się także do "gwałtownego wzrostu nierówności płac w Polsce", jak piszą Andrew Newell i Mieczysław W. Socha w swojej ekspertyzie przygotowanej dla Instytutu Badań Pracy w Bonn. Newell i Socha pokazują, że "nierówność polskich wynagrodzeń za godzinę pracy zwiększyła się w okresie 1993--2004 o 10-20 proc.". Utożsamiają zaś ten wzrost przede wszystkim z najważniejszym czynnikiem wpływającym na polską gospodarkę, a mianowicie "prywatyzacją istniejących przedsiębiorstw i tworzeniem nowych firm". "Firmy należące do sektora prywatnego", w porównaniu z sektorem publicznym, "płacą mniej w obszarze najniższych wynagrodzeń i więcej w obszarze najwyższych". Właśnie dlatego w grę wchodzą tu multikulturalizm i różnorodność, które są technologiami służącymi nie tylko zarządzaniu różnicą etniczną, lecz także rosnącym rozwarstwieniem społecznym.

Neoliberalne "cnoty"

Jak widzieliśmy, sprawiedliwość społeczna w multikulturalizmie oznacza bowiem nie tyle wyrównywanie przepaści między najniższym i najwyższym przedziałem wynagrodzeń, ile różnicowanie najwyższych pensji (i ignorowanie najniższego przedziału). Jeśli zatem wielu niewykształconych Wietnamczyków wykonuje najgorzej płatne prace, to sprawiedliwość społeczna polega na upewnieniu się, że niektórzy Wietnamczycy są zatrudnieni w najlepiej płatnych sektorach. Takie rozwarstwienie klasowe staje się widoczne, gdy weźmiemy pod uwagę różnicę między pierwszą grupą wietnamskich imigrantów, którzy przyjechali do kraju jeszcze w czasach komunizmu, a dzisiejszymi, mniej wykształconymi imigrantami z wietnamskiej wsi. Nie chodzi o to, żeby panowała większa równość między pracownikami (przepaść między najlepiej i najgorzej zarabiającymi Wietnamczykami może się pogłębiać), lecz o to, żeby panowała większa równość między Wietnamczykami a przedstawicielami innych nacji. Neoliberalny sen polega na tym, że jeśli pewnego dnia Polska szczęśliwie osiągnie poziom USA - gdzie niemal połowa całkowitego dochodu idzie w ręce najbogatszych 10 proc. społeczeństwa - to wśród tych szczęśliwych 10 proc. zostanie zachowana właściwa proporcja między Wietnamczykami, Ukraińcami, Chińczykami i rzecz jasna Polakami.

Czy powinniśmy pragnąć, by to marzenie się spełniło, czy nie - to zupełnie inna kwestia. Nie chodzi bowiem o to, że cnoty neoliberalne nie są tak naprawdę cnotami - niektóre rzecz jasna są. Antyrasizm jest dużo lepszy od rasizmu. W społeczeństwie, w którym prawo uznaje związki osób tej samej płci, panuje większa wolność i równość niż w społeczeństwie, w którym nie ma takiego prawa. Ale nie panuje w nim większa równość gospodarcza. Wyznawcy neoliberalnych cnót nie przywiązują żadnej wagi do fundamentalnej niesprawiedliwości kapitalistycznych społeczeństw - pogłębiającej się przepaści między bogatymi a biednymi. Wprost przeciwnie - o ile sprzeciw wobec dyskryminacji wraz z ochroną własności staje się filarem sprawiedliwości, o ile nie można zostać uznanym za poszkodowanego, jeśli nie jest się ofiarą dyskryminacji bądź kradzieży, o tyle cnoty neoliberalne umożliwiają i uzasadniają powstawanie ekonomicznej przepaści. Uczą nas wszystkich, że bogaci zasługują na swoje bogactwo, a biedni (pod warunkiem, że to nie rasizm, lecz kapitalizm sprawił, iż są biedni) na swoją biedę.

Oczywiście nawet u Conrada cnota wyznawana przez szajkę nie jest wyłącznie maską, pod którą kryje się pazerność i chciwość. Marlow jest lepszym człowiekiem niż jego poprzednicy. Ale cnota nie stanowi też przeszkody dla jego pazerności. I to samo odnosi się do nas. Nasz "cel moralny" - sprzeciw wobec dyskryminacji i żywe zainteresowanie różnorodnością - nie jest wyłącznie maską, pod którą kryje się chęć zaakceptowania nowej, antyegalitarnej formy kapitalizmu. Ale nie stanowi też dla niej przeszkody. Jest językiem, za pomocą którego dajemy tej formie kapitalizmu przyzwolenie.

Walter Benn Michaels (ur. 1948) jest profesorem amerykanistyki Uniwersytetu Illinois w Chicago. Autor książek: "The Gold Standard and the Logic of Naturalism" (1987), "Our America: Nativism, Modernism and Pluralism" (1995), "The Shape of the Signifier: 1967 to the End of History" (2004) oraz "The Trouble with Diversity: How We Learned to Love Identity and Ignore Inequality" (2006).

Przełożył Jan Burzyński

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 03 (38/2010)