Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na początku lutego siły Asada przy wsparciu firmy militarnej z Rosji (Grupy Wagnera) zaatakowały pod Dair az-Zaur Syryjskie Siły Demokratyczne, popierane przez USA. Amerykanie powiadomili Rosjan o zamiarze odparcia ataku. Rosyjscy doradcy mieli odpowiedzieć, że nie ma tam rosyjskich wojsk. Przez kilka godzin Amerykanie bombardowali atakujących. Zginęło kilkunastu, kilkudziesięciu lub nawet kilkuset „wagnerowców”. Po czym zapadło milczenie.
Rosyjskie czynniki oficjalne zaraz zastrzegły, że rosyjska armia nie miała z tym nic wspólnego. W ruch poszły narzędzia dezinformacyjne. Ale w sieci, a potem w prasie z USA zaczęły się pojawiać wieści o stratach Grupy Wagnera. Moskwa zachowała spokój: nawet jeśli ktoś zginął, był tam na własne życzenie. „Ich-tam-niet” (ich tam nie ma): to klasyczny komunikat Kremla, gdy na jaw wychodzi obecność Rosjan tam, gdzie nie powinno ich być. Putin dla potrzeb kampanii wyborczej ogłosił, że rosyjska armia w Syrii już zwyciężyła i się wycofuje. Jatka pod Dair az-Zaur podważa ten przekaz i godzi w wizerunek prezydenta.
Incydent ten jeszcze zaognia napięte stosunki Rosja–USA. Choć na jaw wychodzą nowe niewygodne szczegóły, Kreml próbuje przeczekać i przed wyborami zamieść sprawę pod dywan. Tylko czy to się uda? ℗©
Czytaj także: Marcin Żyła: Tragedia Ghuty