Święty przyjaciel

Pisałem już o tym chyba wiele razy: lubię polski początek listopada. Nawet to – tak wyraźnie piętnowane z ambon – tradycyjne utożsamianie uroczystości Wszystkich Świętych z – jak się ciekawie określa Dzień Zaduszny – Świętem Zmarłych.

31.10.2017

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA /
FOT. GRAŻYNA MAKARA /

Święci to w końcu przecież też, jakby nie było, zmarli. Może więc w tej ludowej intuicji jest coś więcej niż skrót myślowy? Może, dałby Bóg, to wyraz jakiejś podprogowej nadziei, że w końcu wszyscy się spotkamy, ba – że już się spotykamy? Czym był wszak wpisany w naszą kulturę obrzęd dziadów jak nie wyrazem pragnienia, by na chwilę podniosły się szlabany na granicy oddzielającej Kościół pielgrzymujący (nas) od Kościoła oczyszczającego się (w czyśćcu) i Kościoła triumfującego (świętych)?

Ilekroć słucham wymienianych w tych dniach hurtowo imion zmarłych, przypominam sobie, że przecież kiedyś ktoś siedzący w tej samej ławce usłyszy prośbę za „świętej pamięci Szymona”. Nie muszę więc wzorem dawnych mnichów oswajać się z tajemnicą własnej śmierci, sypiając w trumnie czy otaczając się czaszkami poprzedników. Wystarczającym memento mori bywa dla mnie mszalna intencja. Każdy wieczór i każda zima. Nic tak dobitnie nie oswaja mnie też z myślą o mojej śmierci, jak przełożenie nieuchwytnej przyszłości na policzalność, uświadomienie sobie, że – jeśli uda mi się jakimś cudem wyrobić statystyczną normę długości życia faceta w Polsce – mam przed sobą dwanaście tysięcy dni, których suma codziennie bezwzględnie zmniejsza się o jeden. A ta świadomość sprawia, że zaczynam się bać. Nie samej śmierci i nie czyśćca rozumianego jako wielka kuchnia, w której w kotłach wytapia się z grzeszników tłuszcz nieprawości. Mój czyściec nie będzie gorący, a wilgotny. Będzie siedzeniem z ręką w nocniku i uświadamianiem sobie, ile szans zmarnowałem, ile intuicji udało mi się „rozchodzić”.

To bardzo dobrze, że Wszystkich Świętych wyprzedza Dzień Zaduszny. Dowód, że da się wygrać, wyprzedza konstatację, iż do tych akurat zawodów wszyscy bez wyjątku staniemy. Nie umiem chyba za bardzo ukryć, że od paru lat po prostu bardzo kocham świętych. Gdy wydawnictwo Znak po raz pierwszy zaproponowało mi napisanie jakiegoś zbioru ich autorskich żywotów, pomyślałem sobie, że chyba spadli z byka. Przecież to pisali już wszyscy. Bo jak tu wejść na rynek, na którym role są już rozdane, więc kiedy komuś wszystko załatwia święta Róża, święty Pio albo święty Szarbel, nie wciśniesz mu w ręce żadnego innego obrazka, bo przecież wtedy byłaby to zdrada. To ta pierwsza książka, dłubanie, odcukrowywanie, wyławianie z hagiograficznej moraliny, próby zbudowania jakiejś relacji z ponad pięćdziesięcioma lokatorami Nieba, na dobre wyjaśniły mi, że święty to nie „cudomat”. Ale to też nie tylko drogowskaz. To naprawdę towarzysz, brat, sąsiad z kościelnej ławki. Gdy on zechce i ja zechcę – potencjalny, już na zawsze, przyjaciel.

Skończyłem właśnie tom drugi owych świętych żywotów. Lada dzień trafi do księgarń (wybaczcie Państwo odrobinę nachalnej reklamy i podanie tytułu książki: „Święci pierwszego kontaktu”), a ja po prostu cieszę się z tego jak dziecko. Nie mogę doczekać się chwili, w której moi bracia i siostry dowiedzą się, że po tej samej ziemi chodzili ludzie tacy jak choćby jeden z największych freaków średniowiecza, konstruktor „maszyny logicznej”, poeta i jeden z pierwszych europejskich arabistów, błogosławiony Rajmund Llull. Jak jurodiwa wdowa (chodząca aż do śmierci w mundurze swego zmarłego wcześnie męża) święta Ksenia Petersburska. Nastoletnia męczennica święta Agnieszka, która – zgodnie z inskrypcją zamieszczoną w miejscu jej męczeństwa – uczy, jak „spalać się, a nie spłonąć”. Walczący z nacjonalizmami w powszechnym Kościele błogosławiony Jerzy Matulewicz. Błogosławiący padający deszcz ksiądz Dolindo Ruotolo, który chciał, by dzięki temu jego ukochany Neapol obmywała woda święcona. Jak wielicki braciszek „Herbateczka” Alojzy Kosiba. Jak patron tych, co kochają patrzeć w morze, święty Kutbert. Jestem więcej niż pewien, że w Niebie nie ma osobnych zagród dla wydzielonych przez ludzi wyznań, dlatego wśród moich patronów jest tak wielu świętych prawosławnych (jak Wielka Księżna Elżbieta Fiodorowna czy Jan Kronsztadzki). Są też ludzie, którzy budowali między popękanymi nami Boże mosty, jak choćby odkryty przeze mnie kiedyś w Moskwie doktor Friedrich Joseph Haas, katolik (jego proces beatyfikacyjny trwa), który z dworskiego medyka zmienił się w lekarza bezdomnych i zsyłanych na katorgę więźniów. Tak, niektórzy z nich – jak oprócz paru wymienionych również jedna z najbardziej fascynujących chrześcijanek XX wieku, Catherine de Hueck Doherty, apostołka tokijskich slumsów Satoko Kitahara czy zmarły w ubiegłym roku (od uderzenia pioruna) młody dominikanin i wybitny przyrodnik Antek Marczewski i żyjący w XVI wieku dominikański bibliofil Feliks z Sieradza – nie mają jeszcze oficjalnie przyznanej aureoli. Kto jednak zabroni nam już teraz, prywatnie, wierzyć w świętość tych, którzy tak wyraźnie oświetlają drogę, tak inspirują, wreszcie – tyle wymadlają?

Osłupiająca różnorodność lokatorów Nieba sprawia, że – ze wszystkich miejsc – tam właśnie najbardziej chce się iść. Wiele razy pisałem już o wstrząsających (przynajmniej mną) gobelinach autorstwa Johna Navy, rozwieszonych na ścianach katedry w Los Angeles, przedstawiających świętych idących w stronę ołtarza (stroje mają z epoki, ale twarze współczesnych, z Instagrama, z telewizji, z żurnali). Co może być bardziej ekscytujące, niż już teraz wmieszać się w ten tłum: podsłuchać rozmowy, podłapać myśli, dać się poprowadzić?

Jeśli prawdą jest, że z czyśćca jest tylko jedno wyjście – do nieba, to i pierwszy, i drugi dzień listopada są przecież dniami radości: tej dopełnionej i tej właśnie się dopełniającej. Modlę się więc w te dni, żebym umiał dogonić tę świętą karawanę i nigdy się od niej nie odkleił. I żeby – gdy to już będzie ten dzień, w którym choć będę miał jeszcze ranek, w planach dla mnie nie będzie już wieczora – wyszedł po mnie (co za śmiałość) ostatni bohater tej książczyny: święty Józef. Który – jak w słynnym wierszu Andrzeja Bursy – nic nie powie, tylko poniesie mój najcięższy koszyk. On wie, że człowieka nie ratuje się gadaniem, że – czy lęk przed Herodem, czy przed ostatnią podróżą, przed śmiercią – po prostu trzeba wsadzić go na osła i pójść z nim w tę drogę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2017