Święty mundur

Prof. Tomasz Szlendak, socjolog: Agresję gdzieś trzeba wyładować. Dzisiaj harcerstwo znajduje przedłużenie w ruchu rekonstrukcyjnym, a nie w wojsku.

18.06.2012

Czyta się kilka minut

MICHAŁ OLSZEWSKI: Przez rok kierował Pan zespołem zajmującym się badaniem fenomenu rekonstrukcji. Jakie są motywacje uczestników takich widowisk? TOMASZ SZLENDAK: Część z nich może się wydawać zaskakująca. Po pierwsze, rekonstruktorzy opowiadają, że przestrzeń, po której poruszają się na co dzień, jest nieestetyczna. Udział w takim widowisku oznacza powrót do pewnego porządku. Obcowanie z ręcznie wykonanymi przedmiotami, bardzo atrakcyjnymi, z prawdziwej skóry, drewna czy stali, jest dla nich przyjemnością. Duża część rekonstruktorów kształciła się w miejscach, gdzie ceni się estetykę. Albo precyzję wykonania, jak w przypadku pasjonatów broni niemieckiej. Te akurat motywacje są ukrywane, ale wcześniej czy później wychodzą. Powiedzmy wprost: niemiecka maszyneria wojenna jest pociągająca estetycznie. To już nawet rodzaj pewnego fetyszyzmu, związanego z urządzeniami, bronią, mundurami, ale przyjmijmy, że zawiera się on w tęsknocie za ładem estetycznym. Są też motywacje o charakterze moralnym – rekonstruktorzy postrzegają dzisiejszy świat jako kompletnie relatywistyczny. Ruch rekonstrukcyjny pozwala przez cztery letnie miesiące przebywać w rzeczywistości, która ma jasne reguły: jestem rycerzem, mam kodeks rycerski, istnieje porządek o charakterze etycznym. Ludzie wybierają powrót do przeszłości właśnie z takich powodów. To już coś znacznie więcej niż zabawa. Są w końcu motywacje historyczne. Ludzie decydują się na powrót do przeszłości z zamiłowania do miejsca zamieszkania, z chęci odtwarzania historii miejsca. Wielu warszawiaków angażujących się w rekonstrukcję powstania warszawskiego kieruje się motywacją o charakterze patriotycznym, tzn. uważa, że warto tę akcję wesprzeć z uwagi na identyfikację narodową. To chyba nie wszystko. Od jednego z rekonstruktorów usłyszałem: „Nasze zabawki rosną z nami”. Wątek militarystyczny jest bardzo istotny. Duża część mężczyzn mówi wprost, że rekonstrukcja to zabawa w dużego chłopca w skonwencjonalizowanej, aprobowanej społecznie subkulturze. Nareszcie nikt nie patrzy na mnie jak na wariata, mogę wziąć do ręki granat, mauzera, przebrać się w mundur. Miałem też wrażenie, że te spotkania, biwaki, kilkudniowe obozy, wypełniają jakąś potrzebę wspólnoty. To, że mężczyźni mogą wyjechać na kilka dni, pogadać, napić się piwa, zapalić ognisko, wziąć się za łby – wypełnia jakąś ważną potrzebę. Ja bym ją nazwał potrzebą harcersko-hierarchiczną. Duża część faktycznie chce się wyrwać z codzienności, gdzie panuje wyścig szczurów: z korporacji, z pracy... Ciekawe zresztą, że wielu rekonstruktorów rekrutuje się z klasy średniej. Może nie jest to aż wspólnota, ale rzeczywiste bycie razem, wzmacniane motywacją sportową, fizyczną rywalizacją. Słyszał pan o lidze bohurtowej? Tak, walka rycerzy bez zasad albo z bardzo ograniczonymi zasadami, np. z zakazem zadawania sztychów. Po prostu bijatyka w zbrojach. Tak, istnieje liga bohurtowa w ramach środowiska rycerzy średniowiecznych, która ma opracowane zasady sportowego naparzania się za pomocą mieczy i innych narzędzi. Kojarzą mi się te walki z ustawkami pseudokibiców. Podobna dynamika. Agresję gdzieś trzeba wyładować. Dzisiaj harcerstwo znajduje przedłużenie w ruchu rekonstrukcyjnym, a nie w wojsku. Brak wojska, męskiej przygody jest wyraźnie odczuwalny, a popularność rekonstrukcji, szczególnie z czasów rycerskich, to dowód, że mężczyźni szukają możliwości wyładowania. Choć z drugiej strony na takie walki jeżdżą całe rodziny, małżeństwa z dziećmi. To ciekawe, co Pan powiedział o wojsku. Większość rekonstruktorów, z którymi rozmawiałem, nie zaznała służby. Nie do końca. Z całą pewnością ustaliliśmy, że rekonstruktorzy to głównie klasa średnia, która ma duże zasoby, bo to po prostu sporo kosztuje. Więc, powiedzmy, od studenta wzwyż. Część nie była w wojsku, chociaż część była w ruchu harcerskim, zwłaszcza ci, którzy odtwarzają II wojnę światową, powstańców warszawskich. Ale jest też dużo żołnierzy i policjantów. Spotkał Pan rekonstruktorów z misją? „Przywdziewam mundur esesmana, bo trzeba pokazać kolejnym pokoleniom, jakie były trudy wojny”... Takie zdania pojawiają się często. Jestem wobec takich deklaracji nieufny. Jeżeli zapytamy liderów ruchu, np. z grupy Festung Breslau, która ma kilka uniformów (każdy może być esesmanem i żołnierzem Wermachtu albo może być żołnierzem radzieckim), to rzeczywiście, najpierw pojawiają się motywacje edukacyjno-historyczne i przekonanie, że trzeba pokazać widzom, jak II wojna wyglądała od strony praktycznej. Kiedy głębiej się wejdzie w to zjawisko, widać jednak fetyszyzację munduru i działań wojennych. Bądźmy uczciwi: wszystkie grupy rekonstruujące żołnierzy niemieckich odżegnują się od związków z nazizmem. Tak, większość rekonstruktorów boi się niecnych skojarzeń i szybko eliminuje osoby nakręcone na faszystowską symbolikę. Podczas rekonstrukcji w Gierłoży, w szańcu Hitlera, pojawiły się osoby, które założyły opaski z Hakenkreuzem. Natychmiast zostały wyłapane z tłumu: rekonstruktorzy nie chcą być kojarzeni z tego rodzaju ideologią. Nabór do grup rekonstrukcyjnych jest prowadzony tak, by przez sito selekcji nie przedostał się nikt, kogo fascynuje faszyzm. Myślą więc z jednej strony o tej łacie, ale z drugiej strony przebierają się nie bez przyjemności. To dla nich przede wszystkim świetna zabawa, a nie misja edukacyjna. I w związku z tym dzieci wychodzą z tych pokazów przekonane, że wojna to fajna zabawa, a nie spektakl okrucieństwa. W ramach naszych badań zrobiliśmy ponad 15 tys. zdjęć. Na bardzo dużej części z nich widać dzieci z karabinami. Jeden z naszych badaczy w raporcie napisał wprost, że jest to uczenie dzieci radości zabijania. Jeśli tak jest, to edukacyjne przesłanki, jakimi się kierują niektórzy rekonstruktorzy, zawodzą. Tatusiowie z dumą fotografują synów z karabinami. Ma to i pozytywne strony, bo promuje pewne wartości, które dzisiaj giną, trzeba wprost powiedzieć: honor, dyscyplinę, wierność. Ale z drugiej strony umacnia mit wojny jako męskiej zabawy. Największe emocje do niedawna wywoływały formacje w mundurach niemieckich. Czy ich obecność rani Polaków, którzy pamiętają wojnę? Wchodzimy na dziwny teren, bo w dużej mierze pyta Pan o siłę narzuconych przez media obrazów, filmów, opowieści. W naszych badaniach braliśmy pod uwagę odbiór, emocje i odczucia oglądających. Proszę sobie wyobrazić, że spotykaliśmy ludzi 60-letnich, młodszych nawet, którzy mówili z pełnym przekonaniem badaczom, że pamiętają te mundury, tę broń. Oczywiście, jest to niemożliwe, bo byli wtedy dziećmi, ale klisze siedzą mocno w człowieku, wpływają na podświadomość, wywołują nostalgię za nieprzeżytym. Dlatego to takie kłopotliwe do przyjęcia. Widzowie w trakcie rekonstrukcji odczuwają realne emocje. Pamiętam, że kiedyś rekonstruktor, oficer Wehrmachtu, wypił za dużo piwa, postanowił stanąć przy drodze z karabinem i haltować samochody. Ludzie automatycznie wpadali w konsternację, nie byli przekonani, czy to dowcip. Co się dzieje w sytuacji, kiedy rekonstruktor napotyka prawdziwego świadka? Oni się w takich sytuacjach bardzo mocno krygują. To częste zdarzenia. Ale są też dziwne emocje, kiedy granica między teatrem a rzeczywistością się rozmywa. Podam przykład z rekonstrukcji bitwy nad Bzurą. Wśród ułanów znalazł się ksiądz, który zresztą był księdzem w prawdziwym życiu, i rekonstruował kapelana z tamtych lat. Ludzie stali za barierką, on udzielał ułanom błogosławieństwa przed walką. Widzowie, jak na komendę, buchnęli na kolana, traktując sytuację jako realną. Lider grupy nakazał zachowanie śmiertelnej powagi, bo ludzie odebrali to zdarzenie poważnie. I co w takiej sytuacji zrobić? Kilka tygodni temu na rekonstrukcję do Warszawy przyjechali zaproszeni przez Polaków rekonstruktorzy z Niemiec, około 30 mężczyzn. Była tam też grupa żołnierzy AK, pytałem, czy takie zdarzenia nie otwierają w nich dawno zagojonych ran. Odpowiedzieli, że to jedyna droga do nauczania historii. Że młodzi ludzie nie chcą już słuchać suchych opowieści. To nie jest prawda. Młodzi ludzie odbierają rekonstrukcje jako coś w rodzaju filmu w 3D, żadna historia nie zostaje w głowach. Szefostwo bitwy pod Grunwaldem opowiadało nam, że widzowie po bitwie nie potrafią rozpoznać rycerzy poszczególnych armii. Skąd się bierze widoczne w rekonstrukcjach rozmycie między teatrem a rzeczywistością? Rozmawiałem z szefem Departamentu Zdrowia w Urzędzie Marszałkowskim województwa kujawsko-pomorskiego i jednocześnie spiritus movens grupy rekonstrukcyjnej Viking. Wśród odznaczeń na mundurze ma jedno za rany odniesione w boju. Okazało się, że w trakcie inscenizacji nabawił się poważnej kontuzji. Rekonstruktorzy przyznają sobie autentyczne odznaczenia niemieckie. Cóż, rany cięte i złamania zdarzają się często. Oni rzeczywiście się męczą. Jest np. grupa z Tarnowa, odtwarzająca brytyjskie oddziały komandosów, które lądują w Iraku itd. Żeby się dostać do tego grona, trzeba przejść trzymiesięczny staż, zakończony biegiem na kilkadziesiąt kilometrów, z pełnym plecakiem i ciężką bronią. To ogromny wysiłek fizyczny. Nie dziwię się, że są na wzór harcerstwa przyznawane odznaki. Oni rzeczywiście na jakiś czas przeobrażają się w tych rycerzy czy esesmanów. Z wielkim przekonaniem podkreślają w badaniach, że to nie jest żadna gra ani aktorstwo, oni są żołnierzami i rycerzami naprawdę. A gdzie przebiegają granice? Część rekonstruktorów twierdzi, że przekroczeniem była inscenizacja z Będzina, gdzie miejscowi miłośnicy historii postanowili zaprezentować, jak znikało tamtejsze getto. Inni twierdzą, że jedynym przekroczeniem jest przeinaczenie prawdy historycznej. Jedną z najważniejszych wewnętrznych regulacji ruchu rekonstrukcyjnego jest zasada, że odtwarzamy tylko to, co było. Dlatego rekonstruktorzy nabijają się z tzw. „czeskich rekonstrukcji”, bo niektóre przedstawiają wydarzenia wymyślone, np. walkę wojsk czeskich z niemieckimi przed wkroczeniem faszystów do Czechosłowacji. Moim zdaniem nie wszystko da się zrekonstruować, z powodów etyczno-estetycznych. Gwałty czy samosądy, sceny tortur – dla kogo i po co mielibyśmy to robić? Tu zauważam pewien paradoks. Widz jest rekonstruktorom niepotrzebny, oni robią to dla siebie, ale bez widzów nic by się nie odbyło. Wszystkie imprezy rekonstrukcyjne są dla publiczności. Jest to rodzaj działalności o charakterze estradowym. A na estradzie konieczne są ograniczenia.
Prof. TOMASZ SZLENDAK (ur. 1974 r.) jest socjologiem, wykładowcą Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Specjalizuje się w badaniach przemian obyczajowych, które nastąpiły w Polsce w ostatnich dekadach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2012