Świat w pokoju

Skupiony na tym, co najważniejsze, tworzył kompozycje, które kunsztem nie ustępowały martwym naturom holenderskich mistrzów.

20.10.2009

Czyta się kilka minut

Mleczarz, 1951. Z serii "Zwykłe zawody", z kolekcji The J. Paul Getty Museum, Los Angeles / fot. Condé Nast Publications, INC. /
Mleczarz, 1951. Z serii "Zwykłe zawody", z kolekcji The J. Paul Getty Museum, Los Angeles / fot. Condé Nast Publications, INC. /

Penn bije rekordy na aukcji Christie’s

Irving Penn był fotografem mody, portrecistą i autorem martwych natur. Przez ponad pół wieku związany ze słynnym magazynem "Vogue", zrewolucjonizował fotografię reklamową, podnosząc ją do rangi sztuki. Jego zdjęcia znajdują się dziś w kolekcjach największych muzeów świata, a reprodukcje sprzedawane są na aukcjach dzieł sztuki za dziesiątki tysięcy dolarów. Podczas sesji w nowojorskim Christie’s, zaledwie kilka dni po śmierci 92-letniego artysty, 8 października 2009 r. pod młotek poszły cztery zdjęcia, które sprzedano za łączną sumę 159 600 dolarów. Prace Penna osiągają tak wysokie ceny m.in. dlatego, że swoje odbitki sporządzał najczęściej własnoręcznie. Uciekał się do skomplikowanego i czasochłonnego procesu, w którym używane przez większość fotografów srebro zastępował platyną i palladem. Uzyskiwał dzięki temu subtelne obrazy, o niezwykłej, przypominającej aksamit fakturze.

Choć fotografował słynnych i możnych tego świata, uważał się za rzemieślnika. Skromny, nieśmiały i powściągliwy, unikał rozgłosu, tłumacząc, że chce, by przemawiały zań jego prace. Ci, którym dane było bliżej go poznać, twierdzili, że pod warstwą subtelności i nienagannych manier krył się charakter ze stali i niezwykła konsekwencja. Niezwykła tym bardziej, jeśli zważy się, jak długo trwała jego kariera; jak ogromne zmiany zaszły w tym czasie w świecie ilustrowanych magazynów, dla których pracował; jak rozległa była gama tematów, którymi się zajmował.

Prostota, elegancja, dbałość o najdrobniejsze szczegóły cechuje wszystkie jego prace - począwszy od ołówkowych szkiców, które na początku lat 40. wykonywał jako praktykant w magazynie "Harper’s Bazaar", po kunsztowne reprodukcje zdjęć, które tworzył niemal do ostatniej chwili jako 92-letni artysta.

Przeszyć na wskroś

Najbardziej lubił studia wypełnione naturalnym światłem z północy. Zimne i intensywne, stanowiło jego zdaniem najdoskonalszy rodzaj oświetlenia. "Przeszywa ono na wskroś z taką wyrazistością, że nawet najzwyklejszy przedmiot znajdujący się w jego zasięgu nabiera wewnętrznego, zmysłowego niemal blasku. (...) Światło elektryczne, jakkolwiek stanowi ułatwienie, pozbawia nas owej trójwymiarowej ostrości, owej absolutnej obecności, z jaką mamy do czynienia, ilekroć w wypełnionym północnym światłem studiu fotografowana osoba staje przed kamerą".

Przed kamerą Penna ustawiały się najsłynniejsze paryskie modelki i ubogie peruwiańskie wieśniaczki; odziani w pióropusze Afrykańczycy dumnie prężący torsy i zachodni intelektualiści wykrzywiający twarze w przedziwnych grymasach.

Trzy mieszkanki Krety - kobiety o pięknych, surowych, pooranych zmarszczkami twarzach, w czarnych chustach - bez wahania patrzą prosto w obiektyw. Coretta Scott King, wdowa po Martinie Lutherze, w czarnym welonie, zamknęła oczy. Rosyjski baletmistrz Rudolf Nuriejew na zdjęciu Penna pojawia się w ciężkim, za dużym płaszczu. Zamiast gibkiego ciała, głównego atutu tancerza, przekorny fotograf pokazuje jego zmysłowe spojrzenie. Dwie Marokanki - ich ciała spowija biała tkanina, twarze i głowy osłonięte zostały czarnymi, ledwie tylko prześwitującymi kapturami - jawią się niczym duchy, abstrakcyjne figury. Co sprawia, że są absolutnie obecni? Pokazani z przeszywającą na wskroś wyrazistością?

Wyprane płótna

Urodził się w 1917 r. w Plainfield pod Nowym Jorkiem. Matka Sonia była pielęgniarką, ojciec Harry zegarmistrzem. Rozpoczął studia w szkole sztuk pięknych w Filadelfii, bo jak twierdził, łatwo było się tam dostać. To właśnie tam poznał Alexeya Brodovitcha - rosyjskiego imigranta i słynnego potem dyrektora artystycznego magazynów mody, który stać się miał mistrzem i przyjacielem Penna. To Brodovitch, wykładowca designu, namówił go na wakacyjny staż w "Harper’s Bazaar". Wykonywał tam między innymi szkice butów, za które płacono mu 5 dolarów. Za zarobione pieniądze kupił wtedy swój pierwszy aparat - Rolleiflex, którym zaczął fotografować witryny nowojorskich sklepów. Chciał jednak zostać malarzem. Po roku pracy w domu towarowym Saks Fifth Avenue - atrakcyjną posadę dyrektora reklamy tuż po skończeniu studiów załatwił mu tam Brodovitch - wyjechał do Meksyku. Wrócił rok później, przekonany, że nie ma talentu. Płótna, na których malował, postanowił wyprać. Był niezadowolony z rezultatów swych poczynań, zachwycało go jednak piękno tkaniny. Myślał, że jej kawałki będzie można wykorzystać na obrusy.  Kilka lat później znalazły zupełnie inne zastosowanie - jako ascetyczne tło w studiu, w którym zaczął robić portrety.

Zanim to jednak nastąpiło, w 1943 r., Alexander Liberman, przyjaciel Brodovitcha, także rosyjski imigrant, który objął właśnie stanowisko dyrektora artystycznego w magazynie "Vogue", zaproponował mu posadę asystenta. Penn miał się zająć przygotowywaniem okładek. Ilustracje, których dostarczali mu graficy i fotografowie, rzadko go jednak zadowalały. Liberman zaproponował, by sam zaczął fotografować. Po latach wspominał, że "nieskażony europejskimi manieryzmami" Penn jawił mu się jako kwintesencja amerykańskiego pragmatyzmu: "Chodził w sportowych butach, bez krawata. Byłem pod wrażeniem jego bezpośredniości, pełnej ciekawości prostoty, tego, jak jasno sprecyzowane miał cele i z jaką swobodą podejmował decyzje. Coś, co nazywam amerykańskim instynktem Penna, sprawiało, że skupiał się wyłącznie na rzeczach najważniejszych".

Pierwsza spośród ponad 150 okładek, które w ciągu pół wieku Penn zaprojektuje dla "Vogue’a", ukazała się 1 października 1943 r. w numerze poświęconym męskim dodatkom. Kolorowa kompozycja przedstawiała rękawiczki, paski, męski neseser, skórzane pudło na kapelusze oraz rycinę z cytrynami.

Coś wyjątkowego

Zielone liście sałaty umieszczone na szarej powierzchni z kamienia obok dwóch srebrnych łyżeczek z żółtawą oliwą i czerwonym octem winnym, obok połówka cytryny, ząbek czosnku, szara sól, kilka ziaren pieprzu, kminek, szczypta przypraw - minimalistyczna kompozycja w subtelnych, pastelowych kolorach powstała jako ilustracja tematu "składniki sałatek". Biała mozarella w towarzystwie czerwonego pomidora i czarnej oliwki to włoska martwa natura. Nadgryziony croissant, dwa śledzie z kartoflami i koprem, zestaw plastrów do pielęgnacji stóp, słoiczek kremu, szampon, pomadka, rękaw bluzki, szyfonowa chusteczka - na reklamowych fotografiach Penna proste przedmioty codziennego użytku jawiły się jako coś przepięknego, niezwykłego. Nawet tak prozaiczna czynność jak zmiana szkieł kontaktowych urastała do rangi misterium. Skupiony na tym, co najważniejsze, fotograf tworzył kompozycje, które kunsztem nie ustępowały martwym naturom holenderskich mistrzów.

O jego perfekcjonizmie krążyły legendy. Przygotowując reklamę drogiego kryształu Baccarat, miał sfotografować spadający na ziemię kieliszek. Zazwyczaj podczas takich sesji drogocenny kryształ zastępuje się tańszym szkłem. Penn nie chciał o tym słyszeć. Nie miało większego znaczenia, że zanim udało mu się zrobić ujęcie, które go zadowoliło, owych kryształowych kieliszków stłuczono kilkadziesiąt. Był przekonany, że na kartach magazynu mody nie ma miejsca na niedoskonałość. Tworzył świat, w którym - jak mawiał - "kobiety nie mają zmarszczek, nawet gdy się starzeją, owoce się nie psują, dzieci nie płaczą". Swoje czytelniczki - przysłowiowe kobiety z Kansas - chciał inspirować i intrygować. Podarować im coś wyjątkowego.

Mimo tych ambicji, w odróżnieniu od większości mu współczesnych (największym rywalem był Richard Avedon, który fotografię mody traktował po trosze jak teatr) Penn dążył do maksymalnej prostoty, a jego prace cechowała ogromna powściągliwość. Nawet najbardziej okazałe kreacje - fotografował między innymi stroje Balenciagi, Diora, Schiaparelli - pokazywał w sposób niezwykle oszczędny, niemal ascetyczny. Nie korzystał z jakichkolwiek dodatków czy rekwizytów. Pojawiające się na tle neutralnego tła modelki miały być niczym ikony.

Najważniejszą wśród nich była przepiękna Lisa Fonssagrives, którą w 1950 r. Penn poślubił. W ciągu 42 lat ich małżeństwa - kres położyła jej śmierć w 1992 r. - Francuzka była najważniejszą muzą, a niejednokrotnie także współpracowniczką fotografa (sama, zakończywszy karierę modelki, zajęła się rzeźbą). Pełna blasku twarz pewnej siebie kobiety, którą posiadający amerykański instynkt fotograf pokazywał w tak odmienny niż dotychczas sposób, rzeczywiście stała się ikoną - nie tylko świata haute couture, ale także epoki, która ów świat miała dramatycznie odmienić.

Małe sprawy

Dostawca sera w czarnym berecie, z przewieszoną przez ramię drewnianą skrzynką; uliczny fotograf z cygarem; wąsaty fryzjer w białym fartuchu; dwie węglarki z wiadrami; sprzedawcy ryb, kasztanów, gazet i baloników; mleczarze, piekarze, masarze, palacze, tragarze, kominiarze, hydraulicy, zamiatacze - wiosną 1950 r. jeden po drugim zaczęli przychodzić do kamienicy przy rue Vaugirard. Penn, który przyjechał do Paryża fotografować nowe kolekcje, postanowił spróbować czegoś nowego.

Dwaj znający miasto na wylot współpracownicy - poeta i fotograf - chodzili po ulicach dzielnicy Mouffetard, wyszukując ludzi zajętych pracą. Oferowali im drobną zapłatę i przyprowadzali do urządzonego na strychu studia z oszklonym dachem (ku uciesze Penna pozostałe okna wychodziły na północ). Fotograf portretował tam tych, którzy na co dzień rzadko bywają zauważani - rzemieślników, wyrobników, robotników, właścicieli biznesów i czeladników, wykonawców najrozmaitszych zawodów, które już wówczas często nie miały nazwy i z których wiele, jak słusznie przeczuwał, miało wkrótce odejść w zapomnienie.

Dzierżąc w dłoniach beczki, szczotki, dłuta, pędzle, łopaty i drabiny, w roboczych ubraniach, lekko nieufni, ale jednocześni zachwyceni niecodziennym zainteresowaniem, pokonywali strome schody, spotykając w przejściu najsłynniejsze paryskie modelki. Penn, który wszystkim okazywał jednakowy szacunek, twierdził, że praca z ludźmi z rozmaitych środowisk i warstw społecznych jest niczym urozmaicony posiłek. Stanowiła dlań ważne doświadczenie. "Są dumni ze swoich rąk i palców, bo niczego innego nie mają. Są dumni, bo mają swoje petit métiers".

Zatytułowaną tak właśnie serię (petit métiers to "zwykłe zawody"), Penn kontynuował potem w Londynie oraz Nowym Jorku. W odróżnieniu od poprzedników - portretami ludzi wykonujących najrozmaitsze zawody zajmował się w przeszłości m.in. słynny paryski fotograf Eug?ne Atget oraz Niemiec August Sander - Penn nie chciał pokazywać swoich bohaterów w miejscu pracy.

Zależało mu, by znaleźli się z nim sam na sam w jego studiu, wyzuci z jakiegokolwiek tła czy kontekstu. "Polubiłem i czułem się bezpiecznie w sztucznych warunkach, jakie oferuje studio" - pisał po latach.

"Mając do czynienia z samą tylko osobą, bez przypadkowych okoliczności codziennego życia, mogłem wydestylować obraz, o który mi chodziło, a zimne naturalne światło utrwalało go na kliszy".

W przenikającym na wskroś świetle północy wszyscy stawali się równi. Przemawiały za nich jedynie twarze i sylwetki, stroje i najpotrzebniejsze narzędzia.

Dialog bez słów

Ten sposób pracy - utrwalanie wydestylowanych obrazów, w pozbawionym kontekstu i okoliczności studiu - kontynuować będzie także podczas egzotycznych podróży: od Peru i Meksyku, przez Dahoe w zachodniej Afryce, po Nepal i Nową Gwineę. Do niewielkich miast i wiosek, w których fotografował przypadkowo napotkanych mieszkańców, wyruszał wraz z niewielkim przenośnym studiem. Wierzył, że przekraczając jego progi, ludzie, którzy odważyli się opuścić na chwilę to, do czego są przyzwyczajeni, doświadczali transformacji. "Dla każdego z nas studio stanowiło swojego rodzaju neutralne terytorium. Nie było ich domem, bo to ja wniosłem tę dziwną przestrzeń do ich życia; nie było też moim domem, bo oczywiście przybyłem tam z daleka. W tym zawieszeniu powstawała możliwość kontaktu, która nie tylko była objawieniem dla mnie, ale także, na tyle, na ile potrafiłem to zaobserwować, doświadczeniem, które i ich głęboko poruszało".

Bariera językowa sprawiała, że nierzadko Penn musiał porozumiewać się z nimi uciekając się do gestów i dotyku. Wspominał, że na początku ciała modeli i modelek często paraliżował strach. Były sztywne, stawiały opór. Mimo to następnego dnia wracali. Studio umożliwiało koncentrację, dzięki której mogli nawiązać dialog bez słów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2009