Suszone lepsze

Świętego Jerzego – i co z tego? Nie przyleciały jeszcze jerzyki, chociaż nazwa powinna je zobowiązywać do pewnej terminowości.

23.04.2018

Czyta się kilka minut

 / BEW
/ BEW

Zuchwałością byłoby roztrząsać ptasie sprawy na łamach, które goszczą regularnie Stanisława Łubieńskiego, jednak raz sobie pozwolę. Jerzyk bowiem to nie tylko fascynująca maszyna do oczyszczania miast z komarów i meszek, a do tego przedziwny stwór, potrafiący miesiące spędzić bez przerwy w powietrzu – piszą uczeni: je, pije, kopuluje i śpi w locie.

Dla mnie jerzyk stanowi niezbędny składnik smaku letnich drinków. Kiedy wieczorem na tarasie słyszę ten ich dziki wrzask, widzę, jak wykonują ostatnią rundę kolacyjną i pikują prosto pod gzymsy sąsiednich bloków, to wiem, że w końcu zaczął się dla mnie rok. To znaczy ta jego lepsza część, której początek zasługuje na świętowanie.

Bez wrzasku jerzyków białe wino wypite na koniec dnia – przed prysznicem zmywającym ze skóry osad stresu i wysiłku – smakuje tylko jak wino, nie jak szczęście. Wino w postaci czystej albo beztrosko rozcieńczone gazowaną wodą i lodem, bez oglądania się na fakt, że dostało złoty medal i 90 punktów, jest strzeliście mineralne i ma kamienne pionowe usta. Cokolwiek by to znaczyło. W przedjerzykowej ciszy pije się łyczek za łyczkiem, rozmowa nawet się klei, ale to wszystko jeszcze takie na niby. Niczym uściski namiętne, ale czynione tak, by nie popsuć fryzury i nie wyduźdać koszuli.

Tak więc, choć jadłem już pierwsze szparagi z polskiej ziemi – sezon wcześnie się zaczął – to na razie nie uważam za stosowne składać noworocznych zobowiązań. W oczekiwaniu na krzykliwych heroldów przemiany obracam w palcach suszone limonki, przywiezione przez przyjaciela z Persji. Osobliwa to przyprawa, drobne, zbite, czarne kulki o skórzastej fakturze, zostawiające na palcach aromat wosku, smolistej żywicy, a dopiero w drugim rzucie spodziewane nuty cytrusowe. Ich twardość jest zwodnicza, starczy raz lekko puknąć trzonkiem noża i kulka rozsypuje się na drobne odłamki, które wzięte na język drażnią kwaskiem, ale i silną goryczką, czymś dymnym i ziemistym, co zmieniło wczoraj mój banalny gulasz z udźca indyka na białym winie z marchewką w danie subtelne, bez mała egzotyczne, niełatwe w odbiorze.

Lubię limonki w pewnych deserach (spróbujcie np. robiąc panna cottę zastąpić część śmietanki mlekiem kokosowym, a do środka zetrzyjcie obficie limonkową skórkę...), ale nigdy bym ich o taką złożoność smaków nie podejrzewał. Suszenie wydobywa z kawałka pożywienia jego cechy pozostające w zwyczajnej postaci na drugim planie. Przecież to samo się tyczy rodzynek: winogrona rozgryzione na surowo są po prostu słodkie, czasem smakują muszkatem. Dopiero w rodzynkach czujemy wyraźnie specyficzną kwaskowość, bez której skoncentrowana wskutek podsuszenia słodycz byłaby nie do zniesienia – a poza tym szereg różnych niuansów, które pozwalają dopiero rozróżniać rozmaite ich rodzaje. W każdym razie dla mnie dopiero wtedy zaczyna się przygoda: biorąc w sklepie winogrona właściwie nigdy się nie zastanawiam, jakiej są odmiany, wszystko jedno, ważny jest najwyżej kolor, a i to z uwagi na to, by ładnie się na stole komponowały z talerzem i resztą owoców.

Jeszcze ostrzejszy kontrast jest z figą. Świeży owoc smakuje mdło, na granicy nieprzyjemności, słodkawo, jest obślizgły i często budzi skojarzenia z zepsuciem. Jest raczej do patrzenia niż do jedzenia – od tej strony rzeczywiście jest pyszny, o czym wiedzieli niderlandzcy malarze igrający na obrazach z erotyczną symboliką. Dopiero w wieku dorosłym, gdym się pozbył skojarzeń nabytych jako dziecko katowane tym „domowym sposobem” na leniwe jelita, doceniłem, ile w suszonej fidze jest prawdziwego, osobliwego smaku, który dopiero czyni zeń dobry kontrapunkt do kozich i owczych serów.

A gdyby tak człowieka ususzyć? Zamiast poznawać go latami, wyłuskując nieliczne konstytutywne impulsy z tysięcy nieistotnych godzin, błahych słów i zapożyczonych gestów, można by wtedy dziabnąć całą jego osobność w jednym kęsie i zlizując ślady z ust zrozumieć, czy nam służy. Bardzo by to było wygodne i korzystne dla stosunków społecznych. Niech idzie precz te 80 czy więcej procent wody, jedzmy istotę.

I tak można by bez końca rozważać, jak i dlaczego lepsze suszone – z tej prostej przyczyny, że świeżego owocu nie uświadczysz.©℗

Suszona limonka może niekiedy zastąpić skórkę cytrynową, jak na przykład w tym przepisie, który zaliczam do ulubionego rodzaju „najłatwiejsze ciasto w świecie”, bo nie wymaga przy robocie niczego prócz miski i widelca. Ale w wersji z normalną cytryną jest pyszne. 300 g ricotty mieszamy z 20 g cukru i skórką otartą z 2 cytryn (jeśli mamy suszoną limonkę, to dajemy jej szczyptę zamiast). Dodajemy sok z 1 cytryny i 2-3 łyżki oliwy. Osobno mocno utrzepujemy 3 jajka z 80 g cukru. Delikatnie, ale starannie łączymy obie części, aż uzyskamy masę o konsystencji gęstego ciasta naleśnikowego. Wylewamy do formy (lub kilku małych) wyłożonej papierem do pieczenia na grubość 1 cm. Pieczemy w 180 stopniach ok. godzinę, aż z lekka się zrumieni. Na gorąco trzeba jeść łyżeczką, po wystudzeniu się kurczy i daje kroić.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018