Sukienka z mikrofali

Dzielnica mody, krawiecka enklawa. Legenda Nowego Jorku. Niczym w soczewce można się tu przyjrzeć gospodarczej historii miasta i kraju.

03.01.2012

Czyta się kilka minut

Modelka Simone D'Aillencourt na dolnym Manhattanie podczas sesji dla magazynu "Harper's Bazaar", lata 50. / fot. William Helburn, Corbis /
Modelka Simone D'Aillencourt na dolnym Manhattanie podczas sesji dla magazynu "Harper's Bazaar", lata 50. / fot. William Helburn, Corbis /

Oto zakurzony fragment Manhattanu, kilka zaledwie kroków od błyszczącego, pełnego świateł Times Square. W żadnym kraju rozwiniętym, na całej zachodniej półkuli nie istnieje dziś nic podobnego.

Zakurzone okna, kłęby pary, fragmenty starej instalacji, kawałek dykty albo skrzypiący wiatrak zamiast klimatyzacji. Proste, pozbawione wdzięku budynki wznoszą się na wysokość kilkunastu pięter, sprawiając, że wąskie ulice w dole są ciemne i ciasne. Ci, którzy zadzierają głowy, widzą fragment spoconej maszyny, belę jedwabiu, kolorowe szpule nici.

W dole wszechobecne wózki, zawieszone turkusowymi bluzeczkami i różowymi spódniczkami, owiniętymi w plastik sukienkami z tiulu i koronek, na metalowych drążkach. Mężczyźni pchają je szybko i zdecydowanie, wymijając uwięzione w korku taksówki i ciężarówki, składnice koralików i imperia guzików, pałace nitki i światy koronek. Z fabryki do magazynu, do krojczego, do szwaczki, do hurtowni. Bez oglądania się na boki, bo pieniądze nikomu tu nie spadają z nieba.

Od szmat do bogactwa

Przybywający do Nowego Jorku bez grosza przy duszy imigranci - Irlandczycy, Włosi, wschodnioeuropejscy Żydzi - tu właśnie od stu lat rozpoczynali swą podróż od szmat do bogactwa, from rags to riches (etymologia wyrażenia tłumaczonego na polski "od pucybuta do milionera" związana jest właśnie z tą dzielnicą). W czasach świetności w warsztatach pracowało ponad 250 tys. ludzi. Produkowali 90 proc. sprzedawanych w Stanach Zjednoczonych ubrań.

Leżący na skrzyżowaniu handlowych szlaków, nad brzegiem głębokiej, osłoniętej od wiatrów zatoki, Nowy Jork posiadał jeden z najatrakcyjniejszych portów świata i od pierwszych chwil istnienia był komunikacyjno-transportowym węzłem. Tanie surowce (przede wszystkim pochodząca z południowych plantacji bawełna) i tania siła robocza sprawiły, że pod koniec XIX wieku miasto miało się stać centrum odzieżowej produkcji.

Przyczyniła się do tego m.in. wojna secesyjna, podczas której nowojorscy krawcy zaczęli na masową skalę produkować żołnierskie mundury. Pomysł, by przeznaczone dla "anonimowych" użytkowników ubrania szyć w wielu różnych rozmiarach, szybko się przyjął. Wraz z końcem wojny, zamiast mundurów zaczęto w ten sposób produkować ubrania cywilne - najpierw męskie, potem także damskie.

I tak Nowy Jork stał się kolebką produkcji pr?t-?-porter.

Mniej więcej w tym samym czasie w Ameryce pojawiły się maszyny do szycia. Za wynalazcę urządzenia, które miało zrewolucjonizować odzieżową produkcję, uważany jest Issac Singer - niemiecki imigrant, który kilkanaście lat wcześniej przybył do Nowego Jorku, nie mając niczego oprócz marzeń o wielkiej fortunie.

W istocie Singer usprawnił jedynie, a potem opatentował wcześniejsze pomysły innych konstruktorów, z którymi potem przez pół życia się procesował. Zatroszczył się również o marketing, wprowadzając m.in. niezwykle nowatorskie rozwiązanie: możliwość dokonywania zakupu na raty. Dzięki Singerowi maszyna do szycia - niewielkie, łatwe do przenoszenia urządzenie - trafiła pod strzechy, czyli do suteren, poddaszy i klitek dolnego Manhattanu. W czynszówkach Lower East Side - ciemnych, zatłoczonych, pozbawionych kanalizacji kamienicach zamieszkiwanych przez najuboższych emigrantów - powstawały pierwsze odzieżowe "manufaktury". Maszyna Singera sprawiła, że pracować mogły we własnych domach całe rodziny, łącznie z dziećmi.

W slumsach dolnego Manhattanu produkowano więcej ubrań niż łącznie w czterech największych ośrodkach przemysłu odzieżowego w Ameryce.

Zagrożony gatunek

- To jest piękny proces - mówi o projektowaniu ubrań dla kobiet pochodzący z Meksyku Bernardo Aguayo. Od kilkunastu lat pracuje w dzielnicy krawieckiej jako konstruktor - osoba, która na podstawie szkiców projektanta mody przygotowuje wzór-szablon, wykorzystywany potem przez krojczego. Konstrukcja uważana jest za najtrudniejszy, a zarazem najważniejszy etap produkcji. Wyzwanie polega na tym, by płaski, nieruchomy szkic zamienić (kilka razy słyszałam słowo "przetłumaczyć") w trójwymiarową konstrukcję, która rusza się, faluje, marszczy, i która stanie się drugą skórą noszącej ubranie osoby.

Bernardo przyjechał do Ameryki jako 24-latek, rezygnując z kariery tancerza. Krawiecki biznes zupełnie go na początku nie pociągał. Podobnie jak rzesze imigrantów, którzy przybywali do Nowego Jorku przed nim, był bez grosza, nie miał papierów i nie mówił po angielsku. W latach 80. dzielnica krawiecka - nie były to już slumsy, ale industrialna enklawa, z przestronnymi, nowoczesnymi loftami - nadal tętniła życiem, więc pracę łatwo było znaleźć.

Aguayo zatrudniał się jako pomagier. Po kilku latach trafił do pracowni słynnego nowojorskiego projektanta Isaaca Mizrahiego.

- Tam zrozumiałem, że projektowanie sukienek ma wiele wspólnego z tańcem - mówi. - Tak jak w tańcu, chodzi o harmonię i równowagę, o piękne linie. No i oczywiście o ruch, który ma cieszyć oko: sukienka musi się ruszać, bez tego nigdy nie będzie piękna.

Bernardo rozkłada na ogromnym stole ogromną sukienkę z kremowego jedwabiu. Ręcznie malowane kwiaty, jaskrawe kolory, mocno nasycone - jest w nich radość życia i jakaś przedziwna intensywność. Eden i Alhambra, baśnie z "Tysiąca i jednej nocy", Meksyk i Hawaje, rozbuchany tropik - cała ta zmysłowa botanika skondensowana na kawałku materiału, z którego ma powstać sukienka, przepustka do tajemniczego ogrodu, do lepszego świata.

Uszycie tak okazałej sukienki zabiera około sześciu miesięcy, opowiada Aguayo. Klientka, która złożyła zamówienie, ma zapłacić 25 tys. dolarów. Pracował nad nią sztab ludzi - począwszy od projektanta i konstruktora, po krojczych, szwaczy, specjalistów zajmujących się plisowaniem, marszczeniem, haftem, a skończywszy na tych, którzy na drugim końcu świata (albo na drugim końcu ulicy) potrafią znaleźć srebrzysty guzik, błękitny koralik albo jedyną w swoim rodzaju koronkę.

- Wszystkim się wydaje, że moda to blichtr: słynne modelki na wybiegu, flesze i reflektory, celebryci i błyszczące magazyny. Ale w rzeczywistości - mówi Bernardo - to ciężka, żmudna praca.

Siedzimy w jego własnej, otwartej kilka lat temu pracowni. Zatrudnia siedem osób. Przyjmują zlecenia od mniej lub bardziej znanych designerów, czasem, jak w przypadku tej sukienki, pracują nad własnymi projektami.

Rzesze projektantów zaczynało podobnie jak on: pojawiali się w Nowym Jorku bez grosza przy duszy; najpierw pchali wózki i zamiatali podłogi, potem uczyli się haftu, awansowali na krojczego, próbowali sił przy konstrukcji. Pewnego dnia projektowali swoją pierwszą sukienkę. Ktoś w dzielnicy pomagał im zrobić wykrój; ktoś inny szył, wykańczał; ktoś mógł doradzić, jakich użyć guzików. Z drżeniem serca zanosili swoje arcydzieło do któregoś z pobliskich domów towarowych. Jeśli komuś w Bloomingdales albo Bergdorfie Goodmanie wpadło w oko, proszono ich o uszycie tuzina. Jeśli ów tuzin szybko się sprzedał, dostawali większe zamówienia. Do tego, by wypłynąć na szerokie wody, niekonieczny był ogromny kapitał, potężny sponsor ani nawet papier ze szkoły. Wszystko, co było potrzebne do realizacji nawet najbardziej szalonych pomysłów, można było znaleźć w obrębie kilkunastu przecznic.

Energia i optymizm, choć na pewno jeszcze w dzielnicy istnieją, nie są już towarami łatwo dostępnymi. Jeszcze w latach 70. minionego wieku przy produkcji odzieży w Garment District pracowało ponad 200 tys. osób; dziś pozostało ich mniej niż 9 tys. W ciągu minionych stu lat koszty transportu towarów zmniejszyły się o 95 proc. Do amerykańskich portów, zamiast statków wiozących tanie surowce lub zdesperowanych imigrantów, zawijają dziś ogromne kontenerowce z gotowymi wyrobami - z Chin, Korei, Wietnamu czy Bangladeszu. Ponad 95 proc. sprzedawanych w USA ubrań pochodzi dzisiaj z importu.

Pracownia Aguayo świeci pustkami. Od dłuższego już czasu nie dostaje nowych zleceń. - Kiedyś liczyli się projektanci. To oni byli w tej dzielnicy najważniejsi. Dziś wszystko w ręku trzymają specjaliści od marketingu. W Chinach robi się wszystko przy pomocy komputera. Taniej i szybciej - opowiada.

Niespodzianki

Fabryka R&C Apparel mieści się na ósmym piętrze niczym niewyróżniającego się budynku z cegły, na zachodnim krańcu krawieckiej dzielnicy. W oświetlonym jarzeniowymi lampami pomieszczeniu, pochyleni nad maszynami pracują imigranci - przede wszystkim Azjaci i Latynosi: kroją, plisują, szyją, haftują, prasują. Tuż przy wejściu do "fabrycznej hali" - w rzeczywistości podobnych rozmiarów lofty często przerabia się dziś w Nowym Jorku na luksusowe mieszkania - na sięgającym sufitu regale stoją wysłużone maszyny do szycia.

Zdezelowane singery i juki, pokryte warstwą czasu i brudu, ludzkich trosk i marzeń, zdają się być pogrążone w jakimś smutnym letargu, jak gdyby czekały na spokojną śmierć. Ale Ramdat Harihar, właściciel manufaktury, który sprowadza tu te staruszki, ilekroć w okolicy likwiduje się kolejny krawiecki warsztat, wierzy, że można w nie jeszcze tchnąć nowe życie. Do każdej przyczepiony jest wystrzępiony kawałek materiału z próbką ściegu - coś w rodzaju wizytówki, na której można zobaczyć, do czego maszyna jest zdolna. Harihar rozbiera je na części, przerabia, kombinuje. - Nigdy nie wiadomo, co do czego może się przydać. W naszej branży często zdarzają się niespodzianki - tłumaczy.

Pochodzący z Gujany Harihar otworzył swoją fabrykę w 1996 r., po wielu latach ciężkiej pracy i wyrzeczeń: - Jestem ilustracją, trudno o lepszą, tego, jak dawniej ludzie realizowali amerykańskie marzenie - mówi. On także zaczynał od pchania wózków i zamiatania podłóg.

Fabryka, w której zatrudnia około 60 osób, przyjmuje zlecenia od pracujących w dzielnicy projektantów - zarówno tych znanych (do klientów R&C należy m.in. Anna Sui czy Donna Karan), jak i tych, którzy stawiają dopiero pierwsze kroki. - Nie możemy siedzieć z założonymi rękoma - mówi Harihar, gdy pytam o przyszłość R&C Apparel i całej dzielnicy. - Musimy kombinować, wymyślać nowe rzeczy. Przetrwają ci, którzy będą potrafili dostosować się do rynku, wyjść naprzeciw jego potrzebom.

Harihar oprowadza mnie po swojej sali produkcyjnej. Przy wielkim stole grupa kobiet z Dominikany haftuje. Obok dwaj starsi mężczyźni wkładają do pieca tkaninę, którą pieczołowicie naciągnęli na przypominający wachlarz szablon. To plisowanie. Bucha obłok gęstej, białej pary. Obok ktoś posypuje talkiem kawałek jedwabiu.

Ludzie wykonują pracę, która dawno już miała zostać oddelegowana do Trzeciego Świata. A jednak takie jak R&C fabryki czy manufaktury ciągle na Manhattanie istnieją. Odzieżowa produkcja nadal stanowi ważny sektor gospodarki Nowego Jorku. W mieście działa ponad 800 związanych z modą firm - dwukrotnie więcej niż w Paryżu. Aż dziewięć z nich to spółki wymieniane przez magazyn "Forbes" na liście tysiąca najważniejszych amerykańskich firm. Ich łączne dochody wynoszą 31 mld dolarów rocznie.

W Nowym Jorku co czwarta zatrudniona w sektorze wytwórczości osoba jest związana z produkcją odzieży. W mieście funkcjonuje ponad 5 tys. showroomów i około 6 tys. współpracujących z projektantami mody hurtowni. W 2009 r. wartość sprzedawanych przez nie towarów wyniosła prawie 37 mld dolarów.

- Nie ma rzeczy niemożliwych - Harihar z dumą pokazuje mi skrawek czarnej tkaniny, w którą w finezyjny sposób zostały wszyte elastyczne gumki. Tworzą ozdobny wzór, jednocześnie sprawiając, że materiał marszczy się i układa. Było to możliwe dzięki przeróbce którejś z tych stojących na regale stuletnich maszyn. Zwiewne sukienki zawisną na wieszakach butiku Theory w Soho. - To nie jest coś, co można oddelegować do Chin. Takiego ściegu nie dałoby się wykonać na żadnej z nowoczesnych maszyn - tłumaczy Harihar, który do nowoczesnych urządzeń również ma smykałkę. Jakiś czas temu wpadł na pomysł, by plisowaną tkaninę podgrzać w mikrofalowej kuchence. Dzięki temu materiał zyskał niecodzienną fakturę. Donna Karan, od której zlecenie pochodziło, była zachwycona.

- Musimy kombinować, wymyślać nowe rzeczy. Przetrwają ci, którzy będą potrafili dostosować się do rynku, wyjść naprzeciw jego potrzebom - opowiadając o swoich doświadczeniach, Harihar kilkakrotnie używa słowa reinvent, które oznacza przeobrażenie, wymyślanie czegoś od nowa.

Owo reinvent często pojawia się na ustach ludzi, z którymi rozmawiam o przyszłości manufaktur na Manhattanie. Większość z nich zdaje się być pogodzona z tym, że przemysłowa produkcja na masową skalę nigdy już do Nowego Jorku nie wróci. Wierzą jednak, że dzielnica - ów przedziwny ekosystem - może i powinna przetrwać: z  industrialnej enklawy przeobrazić się w inkubator pomysłów.

Alchemia miasta

"Co nowego?" - pytają klientki, które wybrały się na poszukiwania niepowtarzalnej sukienki do ukochanego butiku we włoskiej dzielnicy. "Co nowego?" - powtarzają zaopatrzeniowcy domów towarowych, gdy przychodzą na rekonesans do salonu projektanta. Bez ciągłej tęsknoty i pożądania, bez pragnienia, by odnaleźć coś nowego, moda nie mogłaby istnieć.

Wielu ludziom wydaje się, że to projektanci dyktują trendy, decydują o tym, co staje się modne. W rzeczywistości projektantów inspiruje ulica. Zawadiacki uśmiech bezdomnego, strzępy zasłyszanej w metrze rozmowy, smutna piosenka ulicznego grajka, podarta okładka starej książki na ulicznym stoisku bukinistów - nikt nie jest w stanie przewidzieć, co i kiedy może poruszyć ich wyobraźnię. Dla tych, którzy projektują ubrania, pulsująca energią ulica Manhattanu, Brooklynu czy Bronxu to niepowtarzalne laboratorium.

- Moja wizja zawsze zanurzona jest w kontekście kulturowym - mówi projektantka Yeohlee Teng, której inspiracji często dostarcza dwudziestowieczna architektura, m.in. Gaudi i europejski modernizm - Mondrian oraz Malewicz. Pochodzi z Malezji, do Nowego Jorku przyjechała w latach 80. na studia w prestiżowej Parson School of Design. Modą interesowała się już jako mała dziewczynka - szyła kostiumy na przedstawienia w szkolnym teatrze. Dziś jest jedną z najbardziej cenionych amerykańskich projektantek. Do niedawna swoje projekty sprzedawała w eleganckich domach towarowych - od nowojorskiego Bergdorfa Goodmana po tokijską Takashimayę. Jesienią 2010 r., na przekór wszystkiemu, postanowiła otworzyć swoją pracownię, show-room i niewielki butik w dzielnicy, z której wielu znanych designerów dziś ucieka.

Nowoczesne, pięknie oświetlone wnętrze nawiązuje do industrialnego charakteru tej części Manhattanu. Sufit podtrzymują solidne galwanizowane belki; stojaki, na których wiszą minimalistyczne ubrania, wykonano z metalowych rur używanych zwykle do konstrukcji rusztowań. Mikroskopijną, wyłożoną lustrami przymierzalnię od butiku i showroomu oddziela tafla matowego, falistego szkła i kotara z czarnej, plisowanej tektury. Surowe wnętrze, choć jasne i eleganckie, przywodzi na myśl przemysłowe hurtownie lub magazyny.

- Moda to sztuka, która musi być funkcjonalna. Jej sukces zależy od tego, na ile jest praktyczna. Pracę nad każdą kolekcją zaczynam od obserwacji, jak żyją ludzie. Jak porusza się kobieta, która będzie nosić moją pelerynę? Czego potrzebuje? Jaki prowadzi tryb życia? Muszę znaleźć w jej codzienności trochę magii, a potem osnuć wokół niej jakąś historię - mówi Teng.

Tak właśnie było w przypadku jednej z najsłynniejszych jej kolekcji, Urban Nomads (Miejscy nomadzi). - Wyglądając któregoś dnia przez okno, zwróciłam uwagę na to, jak wielu ludzi idzie po ulicy z jakimś bagażem. Zaczęłam myśleć o tym, jak często się przemieszczamy. Wsiadają wieczorem do samolotu na JFK, a następnego dnia rano wysiadają w Kuala Lumpur i prosto z lotniska idą na ważne spotkanie - opowiada Teng. - To są właśnie miejscy nomadzi. Chciałam zapełnić ich szafy ubraniami, które będą eleganckie, a jednocześnie praktyczne, niegniotące się, wyglądające świeżo nawet po nocy spędzonej w samolocie.

Krytycy chwalili ją za eleganckie, "geometryczne" linie, użytkownicy (m.in. Valerie Steel, dziekan Fashion Institute of Technology) za to, że ubrania są nie do zdarcia. Teng wykorzystuje najrozmaitsze materiały - od alpaki, kaszmiru, lnu, jedwabnej satyny czy mongolskich wełen, po plastik, gumę, ceratę, a nawet teflon. Wiele jej projektów - np. słynna peleryna, którą prezentowała na pierwszej wystawie w Massachusetts Institute of Technology, to ubrania uszyte z pojedynczego kawałka materiału.

Kryzys

- Przeżywamy kryzys. Ale nie jest to li tylko kryzys gospodarczy. To kryzys wartości. Staliśmy się miastem, które zajmuje się wyłącznie produkcją przeżyć i wrażeń, ale które niczego już nie wytwarza. Czy ten stan rzeczy da się utrzymać? Wśród tych, którzy kończą w Stanach Zjednoczonych szkołę średnią, niewiele ponad połowa idzie na studia. A co z pozostałymi? Wszyscy mają zostać kelnerami? Czyż nie lepiej by było, gdyby mogli coś produkować? Praca ludzkich rąk - jest w niej tyle godności. Na dodatek można na tym przyzwoicie zarabiać - mówi Teng.

Czy ta dzielnica ma szansę przetrwać? - To zależy. Co będzie, jeśli ceny ropy nadal będą rosnąć? A co by się stało, gdyby na przykład doszło do wojny z Chinami? Kto będzie szył mundury dla naszych żołnierzy? - Teng nie ma wątpliwości, że przyszłość krawieckiej dzielnicy Manhattanu waży znacznie więcej niż tylko przyszłość kilkuset warsztatów czy manufaktur.

- My Amerykanie - mówi Teng - jesteśmy przede wszystkim przyzwyczajani i uczeni, by konsumować. Szybko i byle jak. Wszystko jest temu podporządkowane. Otworzyłam sklep w tej dzielnicy. Wszystko, co w nim sprzedaję, jest produkowane na miejscu. Ludzie coraz bardziej doceniają lokalnie produkowaną żywność. Może z czasem przekonają się do lokalnie produkowanych ubrań? Chodzi przecież o to samo - o zmianę naszego podejścia do konsumpcji. Moje ubrania nie są tanie. Ale zawsze się staram, by były jak najbardziej funkcjonalne, uniwersalne, by można je było nosić przez wiele, wiele lat. To, w co i jak się ubierasz, mówi coś o tobie, o twoim systemie wartości. Przyszłość tej dzielnicy zależy między innymi od tego, czy ludzie to zrozumieją i jakich będą dokonywać wyborów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2012