Strażnicy lasu Mau

Od ludzi wolą drzewa. Choć wygrali prawną batalię z rządem w Nairobi, ich domy nadal płoną. Ogiekowie to jeden z ostatnich ludów zbieracko-łowieckich w Kenii.

17.12.2018

Czyta się kilka minut

Dzieci Ogieków na pogorzelisku. W połowie września 2018 r. nieznani sprawcy  podpalili 179 domów należących do ogieckich rodzin. / AGATA KASPROLEWICZ
Dzieci Ogieków na pogorzelisku. W połowie września 2018 r. nieznani sprawcy podpalili 179 domów należących do ogieckich rodzin. / AGATA KASPROLEWICZ

Kiedy Isaak Rutuh przyszedł na świat, był tu tylko las. Nie było krętej, kurzącej się rdzawo drogi ani pól kukurydzy. Nie było też obcych drzew. Zanim na zboczach lasu Mau pojawili się ludzie z piłami, rosły tu tylko gatunki, które Ogiekowie potrafili nazwać w swoim języku. ­Saptet, epurruet, lelechuet, ­silipuet, ­masaita. Brzmiały jak czarodziejskie zaklęcia i miały magiczną moc. Dawały najsłodszy miód i lekarstwa. Skrywali się w nich bogowie i duchy przodków.

– Nasze życie zaczęło się zmieniać w latach 90., kiedy rząd w Nairobi zapowiedział, że sięgnie po ziemię w Mau – mówi Isaak i wraca pamięcią do dzieciństwa, kiedy po szkole zdejmował mundurek, zakładał ogiecki strój ze skóry, szedł z ojcem zbierać owoce i polować. Tęskni za tymi dniami. Gdyby tylko dawne życie mogło wrócić, znów zrzuciłby bez zastanowienia ubranie i zaszył się w głębokim lesie. Niegdyś las dawał Ogiekom schronienie przed światem, którego nigdy nie byli ciekawi.

Po drzewach tylko przemoc

Ogiek znaczy: „opiekun wszystkich roślin i dzikich zwierząt”. To lud zbieracko-łowiecki zamieszkujący od niepamiętnych czasów las Mau, położony na stromych zboczach centralnej Kenii. Mau to największy las we wschodniej Afryce, a także najważniejszy, jest bowiem źródłem siedmiu rzek, które zasilają m.in. Jezioro Wiktorii, dając wodę milionom ludzi. Ogieków żyje dziś około 50 tysięcy. I prawie nikt o nich nie słyszał.

Zanim wycięto drzewa, Ogiekowie żyli w pokoju. Kiedy zniknęły, pojawiła się przemoc. Jej ostatnie ślady to zwęglone kawałki drewna, wypalone prostokątne plamy kreślące sylwetki domów, które w połowie września zaczęły płonąć. W jednym z nich mieszkał Joel Langata z żoną i siedmiorgiem dzieci. Joel ma 45 lat, ale kiedy opowiada mi o nocy, w której stracił dom, gorycz na twarzy dodaje mu wieku.

– Kiedy pierwsze domy zaczęły się palić, było już ciemno. Zaczęliśmy uciekać. Biegnąc patrzyliśmy za siebie, ale widzieliśmy tylko ogień. Nazajutrz obudziliśmy się pod gołym niebem. Wróciliśmy na miejsce, gdzie stały nasze domy. I oto, co zastaliśmy. Wokół nie było żywej duszy – mówi Joel i prowadzi mnie na rdzawo-czarny kawałek ziemi. Pod stopami kruszą się kawałki węgla. Wokół pogorzeliska odrasta trawa. Niewielki osiołek skubie jej źdźbła i od czasu do czasu ciężko zawodzi.

Joel wgniata popiół w czerwoną glebę i zatrzymuje się w miejscu, gdzie jeszcze niedawno mieszkał. Opowiada dalej, że kiedy przyjechał lokalny zarządca i zaczęła się narada, z sąsiedniej wsi doszły ich krzyki. Tam też ktoś podpalił domy. Do dziś nie udało się odnaleźć sprawcy. Obok domu Joela stał sklep jego sąsiada Stanleya Kwilla. Można było w nim kupić cukier, ubrania, napoje, był też stół bilardowy. Przychodzili tu grać chłopcy z okolicy. Stanley jeszcze niedawno uważał się za bogatego człowieka. Był kimś. Teraz nie ma nic.

Strach i szept

Kilka kilometrów dalej kolejne pogorzelisko. Tu spłonął dom Emily Tangus i jej ośmiorga dzieci. Napastnicy ukradli także zwierzęta. Głowę kobiety zdobią starannie zaplecione warkoczyki, zaczesane do tyłu. Pokazuje łagodne wzgórze, na którym wypasała owce w dniu, kiedy przyszli podpalacze. Widziała sylwetki mężczyzn, którzy weszli do jej domu, a potem już tylko płomienie i gęsty dym. Nie mogła nic zrobić, tylko patrzeć. Opowiada szeptem. Twarz ma nieruchomą.

– Ogiek nigdy nie pójdzie do obozu. To jest wbrew naszej kulturze. Ludzie, którzy stracili domy, zamieszkali na trochę u sąsiadów, teraz na spalonej ziemi budują nowe domy – mówi Joseph Towett, przewodniczący ogieckiej starszyzny. Na podwórku Emily, obok pogorzeliska stoi nowa lepianka z błota i drewna. Mimo strachu rodzina nie chce opuścić ziemi, która należała do ich przodków. Gdzie zresztą mieliby pójść?

W ciągu dwóch dni, 14 i 15 września 2018 r., spłonęło 179 domów należących do Ogieków. Towett nie wierzy, że były to spontaniczne ataki. Twierdzi, że nie udałoby się ich przeprowadzić bez aprobaty rządu. Jego zdaniem władze przy wsparciu posłusznych im bandytów realizują plan wysiedlania Ogieków z ich ziemi.

Czas wysiedleń

Historia prześladowań Ogieków, rdzennych mieszkańców lasu Mau, jest długa i sięga czasów kolonialnych. Pierwszy rozdział zaczyna się w 1911 r., kiedy biali osadnicy zaczęli zajmować żyzne ziemie środkowej Kenii, nazwane potem na pamiątkę ich inwazji White Highlands. Wybudowana za setki milionów funtów kolej, łącząca port Mombasy z Jeziorem Wiktorii, zwana przez miejscowych „żelaznym wężem”, przewoziła w luksusowych wagonach przyszłych posiadaczy ziemskich, plantatorów kawy i herbaty, którzy kenijską ziemię uważali za swoją, bez względu na to, czy ktoś na niej już mieszkał. Tak Brytyjczycy wysiedlili część Masajów do lasu. Wtedy Ogiekowie po raz pierwszy stracili swoją ziemię.

Niepodległość wywalczona przez Kenijczyków w 1963 r. na bardzo krótko przyniosła Ogiekom wytchnienie. Najgorsze przyszło wraz z objęciem władzy przez drugiego prezydenta Kenii Daniela arap Moia. Zaczęła się bandycka eksploatacja zasobów naturalnych, niekontrolowana wycinka drzew, zajmowanie terenów leśnych pod plantacje herbaty, szczególnie te, których właścicielami był prezydent Moi i jego zausznicy, prześmiewczo nazywani w Kenii osobami „politycznie poprawnymi”.

Początek lat 90. to także początek krwawych starć plemiennych, podsycanych przez polityków. Kulminacja nastąpiła w 1992 r., kiedy w wyniku przemocy na tle etnicznym zginęło pół tysiąca ludzi, a 75 tys. straciło dach nad głową. To był 14. rok żelaznej prezydentury Moia, autokraty brutalnie dławiącego opozycję i prodemokratyczne aspiracje rodaków.

Jedni mówili, że prezydent inspirował konflikty plemienne, by usprawiedliwić swoje dyktatorskie aspiracje. Podsycając etniczne walki chciał dowieść, że Kenii potrzebne są rządy silnej ręki, a odejście od modelu jednopartyjnego pogłębi tylko kryzys w skłóconym już wewnętrznie kraju. Inni podkreślali, że Moi był Kalendżinem i jego prezydentura oznaczała przełamanie politycznej dominacji Kikujów – największego plemienia w Kenii, z którego wywodził się pierwszy prezydent Jomo Kenyatta. Moi wiedział, jak przynależność plemienna dyktuje wybory polityczne Kenijczyków. Rozumiał etniczną arytmetykę wyborczą i znał skuteczność strategii rozdawania ziemi za głosy. Wkrótce stało się to jedną z najbardziej śmiertelnych chorób kenijskiej polityki, z której kraj nie wyleczył się do dziś.

Moi sprowadził do lasu Mau Kalendżinów. Tak zaczęła się kolejna fala wysiedlania Ogieków. Ruszył nielegalny handel drewnem i karczowanie lasu Mau na przemysłową skalę. W miejscu drzew wyrosły pola kukurydzy, ziemniaków czy fasoli. Pojawiły się też obce gatunki drzew, które rosły szybciej od tych rdzennych. Sadzili je na żyznych zboczach Mau właściciele tartaków. Szacuje się, że od 1976 r. las Mau skurczył się o jedną czwartą.

Miłość po przodkach

I tak nastał czas, który Isaak Rutuh nazywa końcem dzieciństwa, a starsi Ogiekowie – końcem świata. Drzewa zatraciły swoją magiczną moc, stały się źródłem zarobku, drewnem na sprzedaż. Ogiekowie zaś stali się ofiarami wszystkich grzechów głównych Kenii: grabienia ziemi, podsycania walk plemiennych, korupcji, chciwości i żądzy władzy za wszelką cenę. Pozbawieni praw i politycznego głosu, nie potrafili się bronić. Tysiące rodzin zostało wysiedlonych. Płonęły ich domy i mało kogo to obchodziło.

– To jest część lasu, którą Ogiekowie opiekowali się od zarania dziejów – mówi mi Christopher Kipkones, aktywista Ogiek. Opowiada o drzewach nazywanych saptet, których nikt bez pozwolenia starszyzny nie miał prawa tknąć. Były najważniejszym elementem rytuału przejścia, kiedy chłopiec zmieniał się w mężczyznę. Tuż przed obrzezaniem chłopiec przy wsparciu dorosłych mężczyzn musiał wyrwać drzewo z ziemi. To był dowód męstwa. Zwierzęta i rośliny, drzewa i ludzie byli częścią tego samego leśnego krwiobiegu. Las gwarantował im przetrwanie, był źródłem tożsamości i kultury.

Joseph Towett: – Miłość do lasu zapisana jest w naszej historii. Odziedziczyliśmy ją po naszych przodkach. Poza tym las był naszą twierdzą, chronił nas przed niebezpieczeństwem z zewnątrz. Mieliśmy swoje zwierzęta, dzikie owoce, pszczoły i ule na drzewach. Zniszczenie tego lasu naraziło Ogieków na przemoc ze strony innych społeczności. My nie lubimy kontaktu z innymi ludźmi. Nie lubimy rywalizacji ani konfliktów. Zawsze od nich stroniliśmy.

Przełomowy wyrok

Ogiekowie postanowili walczyć. Rozpoczęła się batalia prawna przeciwko władzom w Nairobi, która miała swój finał w ubiegłym roku w Aruszy, w sąsiedniej Tanzanii, gdzie znajduje się siedziba Afrykańskiego Trybunału Praw Człowieka i Ludów. Sędziowie uznali, że rząd kenijski wysiedlając tysiące rodzin z ziemi ich przodków pogwałcił prawo Ogieków do ziemi, religii, kultury i rozwoju.

To było święto. Do Aruszy pojechało ponad 70 Ogieków, wszyscy ubrani w tradycyjne stroje. Po ogłoszeniu werdyktu wykonali zwycięski taniec, śpiewali triumfalne pieśni. Rząd w Nairobi miał uznać istnienie Ogieków jako ludu autochtonicznego zamieszkującego las Mau i wypłacić odszkodowania rodzinom, które ucierpiały w poprzednich latach. Wyrok w Tanzanii miał być też dobrą nowiną dla wszystkich rdzennych ludów, których prawa są łamane przez rządy, szczególnie ludów zbieracko-łowieckich uznanych przez ONZ za najbardziej zmarginalizowaną grupę społeczną na świecie.

Szybko okazało się jednak, że władze nie mają zamiaru uszanować postanowień z Aruszy. Christopher Kipkones uważa, że wrześniowa fala przemocy, która pozbawiła 179 ogieckich rodzin domów, przyczyniła się do śmierci 10 osób i wielu okaleczeń, jest brutalnym komunikatem rządu w Nairobi, który chce w ten sposób powiedzieć, że i tak usunie Ogieków z lasu Mau.

– Władze sprowadziły w te strony podpalaczy, którzy na nas napadli – mówi, dodając, że Ogiekowie nie mają zamiaru się poddać. Kipkones poleciał do Gambii, by przed Afrykańską Komisją Praw Człowieka i Ludów odczytać oświadczenie skarżące władze Kenii o nierespektowanie postanowień sędziów Trybunału.

Jezus pił naszą wodę

Mijamy niewielką osadę Marioshoni. To kilka drewnianych baraków pomalowanych niebieską farbą, ich dachy pokrywa blacha falista. W ziemię wbity jest znak z napisem „Centrum kultury społeczności Ogieków”, który kryje w sobie bolesną sprzeczność. Bo przecież od niepamiętnych czasów źródłem kultury ogieckiej był las. Drzewa opowiadały legendy, były częścią rytuałów, skrywały bogów. A tu zostały dawno wycięte, w miejscu, gdzie niegdyś rosły, rozciąga się teraz zielona polana. Ogiekowie znaleźli się w próżni. Świat, w którym żyli od zarania dziejów, przestaje istnieć, w nowym nie ma dla nich miejsca. Na ławkach zbitych z kilku desek siedzą młodzi mężczyźni i zabijają czas. Nie mają pracy.

Jednym z nich jest Isaak Rutuh. Choć tęskni za czasami, kiedy Ogieków chronił gęsty las, to nie żyje przeszłością. Mówi, że dziś najważniejsza jest edukacja. Tylko że nikt nie chce zbudować tu szkoły.

Nikt nie chce też zatrudniać Ogieków. Nawet kenijskie lasy państwowe, choć Ogiekowie nazywają siebie strażnikami lasu.

– Dlatego nie lubimy przemysłu ekologicznego. Zbieranina ludzi, którzy udają, że zależy im na przyrodzie, a tak naprawdę szukają sposobu na zarobienie pieniędzy – mówi Joseph Towett z wyrzutem. Wierzy, że uczciwy sposób ochrony środowiska w Kenii musi polegać na wzmocnieniu roli rdzennych społeczności zamieszkujących lasy, Ogieków i innych ludów. – My nie damy skrzywdzić lasu, bo las to nasz dom – dopowiada.

Na koniec podzielił się ze mną pewną myślą. I choć opowiadając śmiał się, nie jestem pewna, czy żartował: – Te mokradła w lesie Mau są źródłem siedmiu rzek, które dają wodę dziesięciu milionom Kenijczyków. Zasilają też Jezioro Wiktorii, źródło Nilu Białego, który potem łącząc się z Nilem Błękitnym wpływa do Egiptu. Słyszałem, że Święta Rodzina uciekła do Egiptu przed Herodem, co znaczy, że Jezus pił naszą wodę z Mau, kiedy Ogiekowie już tu byli i opiekowali się lasem. Jestem pewien, że kiedy Jezus wróci na ziemię, przyjmie naszą petycję i wybaczy nam nasze grzechy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52/2018