Straż tylna

Pamięć o Jacku Kaczmarskim żyje. Są ulice jego imienia i są koncerty ku czci. Ale jego twórczość musi jeszcze czekać na swój czas. Jak zawsze, nie ściga się z nikim.

10.04.2018

Czyta się kilka minut

Zbigniew Łapiński, Jacek Kaczmarski i Przemysław Gintrowski, 1991 r. / PIOTR KŁOSEK / FOTONOVA / EAST NEWS
Zbigniew Łapiński, Jacek Kaczmarski i Przemysław Gintrowski, 1991 r. / PIOTR KŁOSEK / FOTONOVA / EAST NEWS

Stańczyk-Gintrowski śpiewał przed laty w piosence tria Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński: „Czuję, jak blednie moja twarz błazeńska / Właśniem przeczytał o stracie Smoleńska / Ale gdzie Smoleńsk, gdzie Kraków”. Prorocze słowa o katastrofie smoleńskiej? Na pewno prorocze w jednym: losy legendarnej trójki nierozerwalnie łączą się z losem Polski. Data śmierci Kaczmarskiego (10 kwietnia 2004 r.) przepowiedziała, jak na poetę przystało, ważkie dla kraju zdarzenia, a i śmierć Zbigniewa Łapińskiego przed ledwie tygodniem wypadła 2 kwietnia, a więc w 13. rocznicę śmierci Jana Pawła II. Jeśli komuś jeszcze mało tych znaków, to warto zauważyć, że Łapiński umarł w Poniedziałek Wielkanocny, a Kaczmarski – w Wielki Piątek. Tak, mieli wielką słabość do symboli.

Dana nam pamięć

Odbiór jego piosenek miał różne etapy i skale. Pierwszą i największą sławę zyskał Kaczmarski na przełomie lat 70. i 80., grając z Gintrowskim i Łapińskim. Pozycję symbolu i legendy utrwaliły solowe lata 80., kiedy obecny był w Polsce stanu wojennego na przemycanych kasetach i falach Radia Wolna Europa. Później przyszły pierwsze, tryumfalne trasy koncertowe po Polsce początku lat 90. (czasem w duecie z Łapińskim, czasem również z Gintrowskim). Status gwiazdy był jasny i klarowny. Potem obraz zaczął się komplikować. Z jednej strony, Kaczmarski już w III RP wykształcił sobie nowe grono wiernych słuchaczy, którzy czytali i słuchali wszystkiego, co napisał i wyśpiewał. Z drugiej strony, naturalną koleją rzeczy, większość miłośników jego opozycyjno-solidarnościowej legendy tych nowych rzeczy już nie słuchała, zachowując jednak – co bardzo charakterystyczne – sentyment dla jego wcześniejszej twórczości.

Nie jest więc prawdą, że Kaczmarski się w wolnej Polsce skończył (dla wielu ludzi dopiero wtedy się naprawdę zaczął). Ale jest prawdą, że zasięg jego oddziaływania zmalał. Dla bardzo wielu Polek i Polaków średniego i starszego pokolenia Kaczmarski żyje nadal jako autor „Obławy” (z 1974 r.), „Murów” (1978) czy „Naszej klasy” (1983 i 1987), nie istnieje natomiast – i nigdy nie istniał – jako autor „Marcina Lutra” czy „Przepowiedni Jana Chrzciciela”. Te piosenki, napisane po roku 1989, mają swoich wyznawców, ale jest ich wyraźnie mniej.

Miał do tej sytuacji stosunek ambiwalentny. Podkreślał, że woli mniejsze grono wiernych słuchaczy od odbioru szerszego, ale zredukowanego do filtra politycznego. Zarazem jednak rozumiał, że rola dawnego barda opozycji jest w politycznie wolnym kraju specyficzna, a postać barda jako takiego – dwuznaczna w nowych realiach kulturowych. Rozumiał to – i w III RP długo miejsca nie zagrzał. Na dobre nie wrócił do Polski nigdy: ledwie przeprowadził się nad Wisłę z Monachium, a już wyjechał do Australii, ledwie z Australii do Polski wrócił, a już umarł.

Rekonfiguracja

Nie jest tak, że Kaczmarski nie miał o czym śpiewać, skoro mury już runęły, i że zainteresowanie jego twórczością spadło tylko dlatego, że straciła rację bytu walka, do której zagrzewał.

Uprawiany przez Kaczmarskiego model sztuki, czyli chanson de texte, śpiewana przy akompaniamencie gitary piosenka o ważkich słowach i nieusuwalnie egzystencjalnym wymiarze, jest z dzisiejszego punktu widzenia zjawiskiem kultury coraz bardziej „wschodniej”. Rzecz jasna, śpiewać pod gitarę można pod każdą szerokością geograficzną, ale zjawisko barda, czyli, nieco przejaskrawiając, brodatego mężczyzny z gitarą, który śpiewa o rzeczach posępnych, a przynajmniej poważnych, jest jednak fenomenem typowym dla Europy Środkowo-Wschodniej. Istnieją oczywiście bardowie francuscy, Brassens czy Brel, a tradycja podobnej pieśni w języku angielskim została nawet półtora roku temu uhonorowana Nagrodą Nobla. Istnieje jednak wyraźna różnica między tymi zachodnimi tradycjami a polskim Kaczmarskim, radzieckim Wysockim czy czeskim Krylem. „To moja droga z piekła do piekła” i „Imagine there’s no ­heaven” to dwa różne światy, mimo że obie wypowiedzi są, formalnie rzecz biorąc, piosenkami.

„Wschodniość” uprawianej przez Kaczmarskiego sztuki była względnie przezroczysta tak długo, jak długo Polska była politycznie i kulturowo zorientowana na Wschód. To jest element, o którym nie wszyscy dzisiaj chcemy pamiętać: PRL obrócony był w stronę Rosji nie tylko odgórnym przymusem. Polscy artyści szeroko czerpali z kultury rosyjskiej, studiowali w Moskwie, wszyscy słuchaliśmy Wysockiego, Okudżawy czy Anny German. Kaczmarski był na tym tle naznaczony dodatkowym paradoksem. Uprawiał wschodnią sztukę... ale był zarazem człowiekiem „z Zachodu”. Całe lata 80. spędził na emigracji (głównie we Francji i w Niemczech).

Zarazem jednak, śpiewając z Zachodu, Kaczmarski nie śpiewał przecież o Zachodzie. Nie ma w jego piosenkach nic o Madonnie czy Nirvanie, nic o Baader-Meinhof czy reformach epoki Thatcher. Kaczmarski był amalgamatem Wschodu i Zachodu. Czy jeszcze inaczej: Wschodem chwilowo autoryzowanym przez Zachód i go udającym – ale udającym tylko trochę.

Obroty powielaczy, kapitału i bioder

Ten obraz znacznie się skomplikował po 1989 r. Bard i jego pieśni stały się nagle tylko jedną możliwością z wielu. W szczególności model „barda w swetrze, z gitarą i ciężkim tekstem” przestał być oczywisty dla ludzi młodych, czyli miłych sercu każdego artysty. 14 lat od śmierci Kaczmarskiego to już jest cała epoka.

Na scenę weszło zupełnie nowe pokolenie, a żeby pokazać różnice w odbiorze, warto zrobić pewien eksperyment myślowy. Weźmy rap. Gatunek muzyki, z którego Kaczmarski podkpiwał sobie na ostatniej płycie („Przyśpiewka bylejaka o europejskości Polaka”). Jest niewyobrażalne, żeby Kaczmarskiego zaczęli masowo słuchać nastolatkowie dzisiejsi, ci, którzy słuchają na co dzień raperów Taco Hemingwaya i Quebonafide’a.

Pokoleniu dorastającemu w latach 80. mogły imponować podmioty liryczne, które „siedzą nad bimbrem”, gdy „wolno się kręci powielacz”. Pokolenie dorastające dzisiaj woli słuchać raczej o szprycerze i „biodrach, które kręcą się jak wosk i przejmują salon” z piosenki Taco.

Różnica jest niezmierzona, estetyczna, ale nie tylko – to już jest zasadnicze przesunięcie wrażliwości. Jest przecież równie niewyobrażalne, żeby w piosenkach Kaczmarskiego, tych, które uczyniły go legendą 40 lat temu, znalazły się dywagacje o tym, ile „siana” czy „koła” zrobiła która płyta, albo by padły tam wersy takie jak „suko, stać mnie”.

Programowa anachroniczność

Jego piosenki są nieaktualne, bo są po prostu stare – Kaczmarski nie miał szansy opisać ostatniego 15-lecia, bo już go po prostu nie było.

Przede wszystkim jednak Kaczmarski był artystą anachronicznym już w punkcie wyjścia. Sam siebie tak zresztą określał. Jego twórczość, jego sposób odwoływania się do kultury od samego początku były zawsze o krok (celowy!) wstecz wobec tego, co aktualnie było dostępne. Nie ma przecież w jego utworach odwołań do kultury współczesnej i popularnej. Najmłodszym artystą obecnym w jego piosenkach był bodajże Bob Dylan. I jedynym do dzisiaj zyjącym.

Kaczmarski reprezentował „stary, dobry świat”, w którym nawiązania kulturowe robiło się do obrazów Boscha (piosenka „Mistrz Hieronimus”), pieśni Villona („Testament ’95”) i filmów Andrieja Tarkowskiego. To dla Kaczmarskiego niezwykle charakterystyczne: jego piosenki, owszem, są naładowane po brzegi aluzjami i odwołaniami do innych tekstów kultury, ale zaw­sze jest to kultura choć trochę „dawna” i „wyższa”, wzięta z czasów, kiedy podział na wyższą i niższą miał jeszcze jakiś sens. Ironia, śmieszkowanie, trolling, od których aż kipi kultura współczesna, są mu najzupełniej obce. Twardo stoi po stronie swoiście rozumianego decorum, które z dzisiejszej perspektywy wydaje się coraz bardziej arbitralne.

Nie przypadkiem więc może się wydawać artystą znacznie bardziej dawnym, niż na to wskazuje data śmierci. To prosta konsekwencja jego artystycznych założeń.

Przeciwko władzy, przeciwko mainstreamowi

Kaczmarskiego pamiętają wszyscy ci, którzy pamiętają czasy Solidarności. Potrafi nawet łączyć najjaskrawsze podziały polityczne, czego przykładem jest artykuł wspomnieniowy z 2014 r., ­napisany wspólnie przez braci Jacka i Jarosława Kurskich.

Odbywają się też coraz to nowe koncerty i festiwale mu poświęcone (lubelskie Metamorfozy Sentymentalne, bydgoskie Źródło Wciąż Bije, kołobrzeska Nadzieja czy podkrakowski Kaczmarski Underground). Wychodzą nowe wydania jego poezji i prozy, wychodzą książki o nim, wychodzą wciąż nowe kombinacje starych nagrań. Piosenki w wersji reggae nagrał zespół Habakuk, a Strachy na Lachy, bardziej udanie, w swoim klimacie miejskiego folk punka.

Istnieje też zjawisko zupełnie szczególne, a mianowicie są zespoły i wykonawcy, którzy specjalizują się wyłącznie, lub niemal wyłącznie, w repertuarze Kaczmarskiego. Taki model realizował przez długie lata Kwartet Pro Forma, występujący dzisiaj z Kazikiem. Trio Łódzko-Chojnowskie, Triada Poetica czy ­Mateusz ­Nagórski zamieniają w piosenki te wiersze Kaczmarskiego, do których muzyki nie napisał sam autor. Są też wykonawcy tacy jak Piotr Kajetan Matczuk czy Eliza Banasik oraz duety Wilgocki-Gąsior i Leszkiewicz-Śledziecka. Wszyscy oni regularnie występują i mają swoją publiczność – naprawdę trudno jest powiedzieć, że twórczość Kaczmarskiego jest zapomniana. Zwłaszcza że nazwano właśnie jego nazwiskiem ulicę w warszawskim korporacyjnym Mordorze.

Żywa pamięć i pasja do Kaczmarskiego jest zarazem niezbywalnie tradycyjna. Koncerty jego piosenek mają często walor dźwiękowo-wizualnej rekonstrukcji historycznej. Miłość do tej poezji okazuje się często elementem konserwującym, zaczyna być skansenem lat minionych. Nie jest przypadkiem, że jeden ze wspomnianych festiwali nazywa się Kaczmarski Underground, że koncerty te odbywają się czasem w kościołach, na zamku w Liwie albo przy okazji jakiejś szacownej rocznicy. I nie jest też przypadkiem, że dzisiejsi wykonawcy jego piosenek drobiazgowo, niekiedy aż do dalekiej przesady, kopiują jego zachowanie sceniczne, wygląd, strój gitary i głosu, manierę śpiewania i ton mówienia. Ta pamięć niewątpliwie żyje, ale bez aktualizacji.

Warto jednak pamiętać, że rzeczy stają się dziś retro dużo szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Jest więc absolutnie do pomyślenia, że za dekadę będzie wielka moda na takie piosenki, a ich staromodność okaże się najwyższym atutem. Kaczmarski, artysta anachroniczny z założenia, będzie nieuchronnie przegrywał z bieżącą produkcją kulturalną, szczególnie z tą, która jest tylko aktualna, to znaczy której sens sprowadza się do tego, że trafia w swój czas. Nic nie starzeje się jednak szybciej niż nowoczesność: sporo z olśnień dzisiejszych straci swój blask za zaledwie kilka lat, a Kaczmarskiemu przez te lata nic przecież nie ubędzie. Wyjściowa anachroniczność sztuki, jaką uprawiał, skazuje go na defensywę na froncie krótko- i średnioterminowym, ale daje szansę obrony w perspektywie dekad. Na YouTubie jego piosenki są i będą dostępne, jak były.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof, pisarz, opublikował m.in. „Sztukę życia według stoików”, a ostatnio „21 polskich grzechów głównych”. Prowadzi blog myslnikstankiewicza.pl. Kontakt z autorem: mikolaj.piotr@gmail.com więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2018