Strategia Gandhiego

Przyszłość i przeszłość nie istnieją. Wspomnienia, obawy czy marzenia to rzeczywistość wirtualna – film wyświetlany dla jednoosobowej widowni w mojej głowie.

06.02.2018

Czyta się kilka minut

Jednym z ważnych etapów na drodze mojego wątłego jak sik pająka życia duchowego (przepraszam, nie mogę uwolnić się od tej malowniczej młodzieżowej metafory) było odkrycie, że wolę moją biedę, w której ma szansę zadziałać Siła ode mnie Wyższa, od snów o spełnieniu i bogactwie, w których działam tylko sam. Przyszłość i przeszłość nie istnieją. Wspomnienia, obawy czy marzenia to rzeczywistość wirtualna – film wyświetlany dla jednoosobowej widowni w mojej głowie. Próby wypracowania prywatnej polityki historycznej wobec Bitwy pod Grunwaldem (a nie jest to wyzwanie błahe dla kogoś, kto miał przodków po obu jej stronach) albo snucia wizji, co będę robił za pół wieku jako emerytowany zbawca czegoś tam, mają uzasadnienie tylko o tyle, o ile robią ze mnie lepszego człowieka w decyzjach, które podejmuję dziś. Owo „dziś” nie jest proste. Przeżyłem bowiem już połowę życia, lecz takiego bajzlu w wewnętrznych relacjach Polaków i ich stosunkach ze światem, jak słowo daję, nie widziałem.

Co mogę z tym zrobić? Nikim przecież nie jestem, by pchać się za chwilę między Dudę, Tuska, Biedronia. Nie moja liga. Gdzie mi, prostaczkowi, do pałaców? Jedyne przyjęcia u ambasadora, jakie znam, to te z reklamy czekoladowych pralinek. A jednak wysiedzieć mi na tyłku coraz trudniej. Coś bym robił. Do jakiegoś pieca powrzucał brykiety ludzkiego, obywatelskiego oburzenia. Na razie zmajstrowałem sobie taki piecyk à la Gandhi. Nie powiem, żeby szło mi to łatwo, ale staram się w relacji ze wszystkim, co widzę, poczuć – uwaga – wdzięczność.

Gdy więc patrzę na swastyki z wafelków, na profanowanie Jasnej Góry kibolstwem, na „parchów” na profilu Ziemkiewicza, na antyuchodźcze obsesje władzy, na całe to ideologiczne szambo, które wybiło na Facebookach rodaków (przekonujących, że to nie szambo, lecz źródło) – czuję coraz większą wdzięczność.

To wdzięczność dla moich szkolnych wychowawców. Traktowałem ich jak belfrów. Ale to oni na polskim, na historii, WOS-ie i na szkolnych apelach wdrukowywali mi w DNA, że polskość to coś najpiękniejszego na świecie, gdy jest otwarta, wyrozumiała i gościnna. I że – co wielokrotnie w ciągu dziejów było widać – zmienia się w toksynę, gdy władzę nad duszami biorą u nas ludzie mylący dumę z butą, integralność postawy z narcyzmem i kreowanie własnej tożsamości z odbieraniem praw do niej innym. Wychowany na gruzach wielokulturowych Kresów, dziś, gdy oddychamy ksenofobią, tym bardziej dziękuję za każdego Żyda, Turka, Niemca, Rosjanina, Litwina, Ukraińca, Syryjczyka, który zechciał dawać nam swój świat i wrastać w nasz dobrą pracą, troskami, dziećmi, wzruszeniami, cierpieniem.

Gdy patrzę na to, jak – po obrażeniu się już z Europą, Ukrainą, Rosją, Izraelem – płynnie zmierzamy w stronę tej dyplomatycznej ligi, w której grają Abchazja lub Naddniestrze, Bogu dziękuję za to, że zdążyłem w życiu zobaczyć paru mężów stanu. Im zawdzięczam ciągotę do wspólnotowej tożsamości typu „nieplemiennego”. Doskonale wiem, jak to jest wstydzić się za ludzi przy władzy; nigdy nie wstydzę się jednak tego, że jestem Polakiem. Wiem dobrze, że żołnierze wyklęci i ludzie z Solidarności nie walczyli wcale o to, by Polską mógł dziś rządzić PiS (ani PO, ani SLD). I dlatego żaden politruk nie zrobi sobie z Polski logo na swojej ulotce, nie sprywatyzuje jej, dopóki ona jest też moja. Nikt nie odbierze mi też tożsamości europejskiej, i tej idącej jeszcze dalej. Ból świata – zalewanego przez oceany, żyjącego za dolara dziennie – pali mnie dziś dużo mocniej niż krokodyle łzy tych rodaków, którym ich gazetki skutecznie wmówiły, że 7 miliardów ludzi od rana do zmierzchu nie pasjonuje się niczym innym jak tylko dybaniem na ich cześć i cnotę. Dziękuję, że dane było mi naocznie przekonać się, iż Polacy – w dziedzinie myśli, nauki, biznesu czy pomocy rozwojowej – mogą zaoferować dziś poranionej Ziemi dużo więcej niż publicystyczne bąki Ryszarda Czarneckiego.

Dziękuję współczesnym ciemiężcom polskiej przyrody: pewnym ministrom, niektórym łowczym, ich wyjętym żywcem z XVIII w. duszpasterzom, okrutnym hodowcom norek. To chyba dopiero dzięki nim zacząłem patrzeć na przyrodę nie jak na tło mojego życia, lecz jak na powierzony mi w troskliwy zarząd wspólny skarb. Od wielu z nich odebrałem też przestrogę: jak sprawnie człowiek jest w stanie manipulować Ewangelią, by uzasadnić swoje prywatne światopoglądowe aberracje.

Dziękuję niektórym moim kolegom z prasy, którzy z każdym paskiem, okładką i wpisem na Twitterze trzymają mnie w ryzach, zmuszając do rachunku sumienia: czy w drodze do swojego celu nie zapomniałem, że nie jestem Bogiem? Że to nie ja mam monopol na prawdę? I że cel nie uświęca środków? Mam wrażenie, że wielu z nich wciąż jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że człowiek, którego uczy się wierzyć w „dobre” kłamstwo, uwierzy też w końcu w kłamstwo, którym ktoś kiedyś uderzy w jego dzisiejszych mentorów. Że padająca dziś po każdym bluzgu fraza „mam prawo do własnej opinii”, gdy tylko zmieni się wiatr, padnie też po hejcie wymierzonym w dzisiejszych władców wyobraźni. A że wiatr się zmieni – to pewne. Choćby nawet i za trzy kadencje (co to jest 12 lat?).

Co chwila mam komu dziękować. Himalaistom – przypominają mi, że chciałbym, aby moje dzieci zapamiętały mnie jako człowieka, któremu chodziło w życiu o coś więcej niż o to, by być najmądrzejszym na całym Facebooku. W social mediach zalajkowałem setki organizacji i osób działających na rzecz innych, tak by codziennie wyświetlały mi się ich posty, bym co chwila miał szansę budzić w sobie wdzięczność za znających inne odruchy niż zagarnianie pod siebie jeszcze więcej hajsu, dumy i co tam jeszcze kogo dzisiaj podnieca.

Dziękuję więc, ale przyznaję: wciąż jestem za głupi, by połączyć w sobie ten prywatny altruizm i wspólnotowy egotyzm Polaków. Tę szczodrość okazywaną w cztery oczy z wyrażanym przez naszą zbiorową politykę przekonaniem, że powinniśmy dbać tylko o siebie, że wszyscy – czy chodzi o historię, problemy migracyjne, czy o jedność Europy – zasadniczo mogą nam skoczyć. Wiem tylko, że ten system (i to niezależnie od tego, ile pieniędzy rząd wpompuje jeszcze w budowanie wewnętrznej spójności elektoratu) musi strzelić. Czysta fizyka: ciśnienie z zewnątrz pokona w końcu rosnące w wolniejszym tempie (bo skala mniejsza) krajowe, wewnętrzne. Receptą na uniknięcie katastrofy mogłoby być nauczenie się życia w relacji z otoczeniem, nie pomimo niego. Odkrycie przez pępek świata, że skończy marnie, jeśli wypnie się na mózg, płuca, nerki i serce. Że naprawdę śmiertelny (i to w krótkiej perspektywie) jest promowany dziś jako optymalny strategiczny sojusz dwóch tylko narządów: pępek, który ma wszystko w nosie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2018