Straszni Bracia

Próba zmarginalizowania islamskiej opozycji jest ostatnią rzeczą, do jakiej powinien dążyć Zachód w Egipcie.

08.02.2011

Czyta się kilka minut

2 lutego cały świat mógł obserwować na żywo dramatyczną walkę o Egipt. Dzięki kamerom rozstawionym wokół kairskiego placu Tahrir ujrzeliśmy, do czego zdolna jest autorytarna władza, gdy traci kontrolę nad poddanymi. 24 godziny, podczas których przeciwnicy Hosniego Mubaraka toczyli heroiczną bitwę o swój bastion, przejdą na zawsze do historii.

Egipski reżim wciąż jest silny, jednak ostatnie wydarzenia zmusiły go do rozpoczęcia negocjacji z opozycją i publicznej obietnicy zrzeczenia się władzy przez Mubaraka. Co prawda mieszkańcy Kairu i Aleksandrii nie byli na tyle silni, by wywrócić cały system, jednak najważniejsze, że dyktator stracił bezwarunkowe poparcie Zachodu. I to na własne życzenie. Kiedy setki uzbrojonych w noże bojówkarzy bezskutecznie szturmowały Tahrir, ludzie na całym świecie nabierali osobistego stosunku do wydarzeń. Trudno było patrzeć spokojnie, jak zwolennicy Mubaraka dokonują krwawej jatki w centrum 20-milionowej metropolii, atakują zagranicznych dziennikarzy, a władze Egiptu udają, że nic się nie dzieje. Wstrząsający widok obrońców placu, rannych, zmęczonych i głodnych, a jednocześnie nieugiętych, przypieczętował los dyktatury. Po wydarzeniach 2 lutego żaden zachodni rząd nie ma już odwagi bronić egipskiego status quo. Nawet w imię strachu przed islamskim fundamentalizmem, którym przez lata rozgrzeszał zbrodnie reżimu.

Casus szacha

Cofnięcie poparcia dla Mubaraka nie oznacza jednak całkowitego odwrócenia się od dyktatora. Bliskość strategicznych źródeł ropy i gazu oraz bezpieczeństwo najważniejszego sojusznika w regionie - Izrael, to kwestie, których nie da się przecenić. Demokracja sama w sobie nigdy nie była w tym regionie priorytetem dla Zachodu. Także dzisiaj prawo Egipcjan do wolności skażone jest obawą, że w próżnię po Mubaraku mógłby po wyborach wskoczyć ktoś, komu z Zachodem nie jest po drodze - wzorem Hamasu w Strefie Gazy. Wyrazem tego strachu są komentarze części mediów (najmocniej lansowane w amerykańskiej telewizji Fox News), że rezygnacja z Mubaraka to prosta droga do powtórki z 1979 r. Wtedy to prezydent Jimmy Carter, w krytycznym momencie irańskiej rewolucji, porzucił szacha Pahlawiego, którego kraj zaledwie dwa lata wcześniej określał mianem "wyspy stabilności w morzu chaosu".

Barack Obama pamięta przykład Cartera, ale patrzy na niego z innej strony. Woli zdystansować się od Mubaraka już teraz, zanim kairska ulica zacznie miotać pod adresem USA takie same przekleństwa, jak opozycja irańska trzy dekady temu. Ameryka nie może sobie pozwolić na utratę kolejnego potężnego sojusznika na Bliskim Wschodzie, w dodatku kontrolującego strategiczny Kanał Sueski.

Rewolucja w Iranie zamieniła dyktaturę świecką na religijną i skrajnie antyzachodnią. Czy to samo może zdarzyć się w Egipcie? Raczej nie. Powoływanie się na przykład sprzed 32 lat jest brnięciem w ślepą uliczkę. Co z tego, że ajatollah Ali Chamenei wsparł egipskich demonstrantów i stwierdził, że ich ruch świadczy o religijnym przebudzeniu Arabów? Oprócz intencji odegrania się na władzach Egiptu, które zaopiekowały się szachem pod koniec jego życia, słowa Chameneiego miały przede wszystkim charakter świadomej manipulacji, skierowanej na rynek wewnętrzny. Chodziło o zniechęcenie milionów Irańczyków do powtórnego wyjścia na ulice, tak jak to było latem 2009 r. po sfałszowanych wyborach prezydenckich.

Brak logiki w porównywaniu Egiptu do Iranu widać na każdym kroku. Iran mógł sobie pozwolić na odwrócenie się od Zachodu, gdyż potencjalnie jest jednym z najbogatszych krajów na ziemi, posiadającym gigantyczne złoża ropy i gazu. Tymczasem największym skarbem Egiptu jest, oprócz Kanału Sueskiego, kilkanaście milionów turystów, odwiedzających co roku piramidy. Każda władza, która przez nadmierny radykalizm odstraszyłaby biura podróży, tak naprawdę kopałaby sobie grób. Egipt, z milionami ludzi niepiśmiennych, bezdomnych i żyjących w nędzy, jest za biedny na taki "luksus".

Jeszcze ważniejsze wydaje się to, że Egipt jest krajem sunnickim, a Iran to państwo szyickie, na dodatek niearabskie. Chamenei ma tak samo nikły wpływ na sunnitów, jak tybetański Dalajlama na buddystów szkoły zen w Korei albo papież Benedykt XVI na protestantów. Niektórzy Egipcjanie mogą podzielać wrogość ajatollaha do USA i Izraela, ale to za mało, by uznali go za duchowego przywódcę. Nie widać też, by na horyzoncie pojawił się jakikolwiek egipski duchowny, mogący choć trochę nawiązać do roli, jaką w irańskiej rewolucji odegrał Ruhollah Chomeini. Istotną różnicą między sunnizmem i szyizmem jest m.in. to, że perski szyizm wykształcił przez wieki dość niezależną i cieszącą się ogromnym autorytetem kastę charyzmatycznych duchownych. W arabskim sunnizmie nie ma scentralizowanej władzy religijnej z wyraźnym ośrodkiem decyzyjnym, który zapewniałby posłuch tłumów.

Antidotum na Al-Kaidę

Egipska władza gra dziś wyraźnie na czas. Wie, że Zachód jest nieco przerażony tempem wydarzeń, a wewnętrzna opozycja rozdrobniona i pozbawiona klarownego przywództwa. Mubarak i generałowie nie doceniają jednak jej determinacji, przypieczętowanej krwią demonstrantów z Tahriru. Najbardziej wpływowe osoby, jak laureat Pokojowej Nagrody Nobla Mohamed ElBaradei czy kandydat opozycji na prezydenta w ostatnich sfałszowanych wyborach Ajman Nur, raczej nie zgodzą się podczas planowanych negocjacji na żadne warunki ograniczające wolność Egipcjan czy też umożliwiające kolejne "cuda nad urną".

Kluczem do przyszłości Egiptu będzie postawa Bractwa Muzułmańskiego, najsilniejszego ugrupowania opozycyjnego, które w pierwszych dniach rewolty organizowało sąsiedzkie milicje chroniące osiedla przez szabrownikami. Dziś ruch ten z jednej strony deklaruje, że nie pozwoli na amnestię dla skorumpowanych elit i sprawców morderstw politycznych, na czele z Mubarakiem, z drugiej - twierdzi, że apetyt na władzę ma umiarkowany. Kilka dni temu Bractwo oświadczyło nawet, że nie wystawi własnego kandydata na prezydenta. Chciało w ten sposób udowodnić Zachodowi swe intencje, przedkładając dobro Egiptu nad idee, które 80 lat temu stały u podstaw ruchu: utworzenie kalifatu obejmującego wszystkie państwa arabskie, ustanowienie prawa opartego na szariacie i bezwzględną walkę z zachodnim kolonializmem.

Zwolennicy teorii spiskowych są zdania, że nielegalne 300-tysięczne Bractwo ukrywa swe prawdziwe intencje. Oznaczałoby to jednak, że spisek kultywuje od lat 60., kiedy to zaprzestało zamachów. Od tego czasu swoje wpływy opiera na działalności społecznej, niosąc pomoc wdowom i sierotom, prowadząc szkolenia zawodowe dla bezrobotnych, zakładając firmy, szkoły czy szpitale.

Ta zasadnicza zmiana metod, wraz z uważnym obserwowaniem świata i sporym pluralizmem wewnętrznym, doprowadziła do sytuacji, w której Bractwo jest wewnętrznie bardzo niejednolite. Istnieje w jego ramach zarówno skrzydło radykalne, zapatrzone w konserwatywne wzorce saudyjskie, jak również frakcja modernistyczna, dla której przykładem najskuteczniejszego islamskiego polityka jest turecki premier Recep Erdo?an. On też po dojściu do władzy ukazywany był w światowych mediach jako fundamentalista. Minęło siedem lat i żadna z czarnych wizji się nie sprawdziła. Ankarze wciąż daleko do bycia krynicą demokracji, jednak faktem jest, że Turcy nigdy nie czuli się tak wolni jak dzisiaj.

Największym błędem, jaki może popełnić dziś Zachód, byłaby próba "ogrania" Bractwa i jego marginalizacja. Ruch ten ma ogromne doświadczenie w walce o przetrwanie w czasach dyktatury, więc zapewne poradziłby sobie i teraz. Jeszcze gorszy scenariusz mógłby się ziścić w przypadku powodzenia akcji neutralizacji Bractwa, bo jego miejsce mogliby zająć ludzie, dla których podkładanie bomb to chleb powszedni. Historia Bractwa to m.in. stały proces odpływu działaczy, którzy uważali, że łagodna twarz ruchu jest prostą drogą do jego porażki. Rozczarowani, tworzyli w przeszłości własne bojówki terrorystyczne, jak Al-Gama’a.

Najbardziej spektakularnym przykładem jest historia działacza Bractwa, Ajmana al-Zawahiriego, który postanowił pod koniec lat 70. pójść własną drogą i stworzyć radykalny Islamski Dżihad, po czym nawiązał sojusz z Al-Kaidą i stał się de facto zastępcą Osamy bin Ladena. Notabene, kiedy ten ostatni zaatakował w 2001 r. USA, Bractwo natychmiast potępiło zamachy.

Bractwo Muzułmańskie jest dziś nie tyle zagrożeniem, co dowodem na to, że radykalizm muzułmański potrafi się stępić i zyskać twarz rozsądną i przewidywalną. Nawet jeśli sojusz z Hamasem zaburza ten obraz, warto zadać pytanie: czy walka z Bractwem nie skończy się antyzachodnim wybuchem, którego - ku zaskoczeniu wielu komentatorów - udało nam się dotychczas uniknąć?

Przedwiośnie

Przyszłość Egiptu nie jest przesądzona. Biorąc pod uwagę, że Egipcjanie są jednym z najbardziej religijnych narodów na świecie, a bardzo wielu uważa, że za odejście od islamu należy karać śmiercią - nie można wykluczyć zagrożenia fundamentalizmem. Nie da się również odrzucić wersji, że egipcy wojskowi utrzymają władzę przez najbliższe miesiące, po czym wraz z opadającymi nastrojami w społeczeństwie, zaczną z powrotem szykanować opozycję. Są przecież uwikłani w ogromne interesy ekonomiczne i zapewne niechętnie się ich wyrzekną.

Ich opór może jednak tylko przedłużyć agonię reżimu. Bardziej prawdopodobne jest, że w dłuższej perspektywie nie tylko egipski, ale cały arabski autokratyzm zacznie się kruszyć. W Tunezji już niemal zupełnie się zawalił, w Jordanii cieszący się dużym autorytetem król zdymisjonował właśnie rząd (choć trzeba przyznać, że nowy premier nie budzi zaufania obywateli). W Jemenie demonstracje dziesiątek tysięcy ludzi wymogły na prezydencie obniżenie podatków i deklarację rezygnacji z planów reelekcji. Młody król Maroka Mohamed VI już dawno pozwolił opozycji formować legalne partie, a kobietom nauczać religii. W Kuwejcie istnieje normalnie funkcjonujący parlament. Z kolei absolutny władca Kataru ma opinię człowieka niezwykle otwartego na świat, czego dowodem jest choćby szacunek, którym cieszy się na całym świecie wspierana przez niego telewizja Al-Dżazira. Nawet w Algierii, gdzie udało się stłumić ostatnie zamieszki, władze ogłosiły, że rozpoczną reformy polityczne.

Trudno już teraz ogłaszać, że w krajach arabskich nastała przemiana na wzór tej, z 1989 r. w Europie Wschodniej, nazywanej Wiosną Ludów. Takie porównanie jest nieuprawnione choćby dlatego, że nie towarzyszy temu proces upadku hegemona, trzymającego w szachu cały region, jak to było w przypadku ZSRR. Dyktatorzy arabscy zdali sobie jednak sprawę, że tłumiąc krwawo zamieszki, tylko pogorszą swój los. Jeśli chcą jakoś przetrwać, muszą dać ludziom choć trochę wolności. Młodzi Arabowie obserwują uważnie turystów, oglądają telewizję. Wiedzą, jak żyje się w Europie i chcą tego samego. To najbardziej banalna prawda o arabskiej "Wiośnie Ludów".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2011