Stopnie bliskości

W socjologii popularnej wciąż ma się dobrze tzw. hipoteza sześciu stopni oddalenia, zakładająca, że każdego człowieka od dowolnego innego człowieka na ziemi dzieli średnio sześciu „znajomych znajomego”.

15.04.2019

Czyta się kilka minut

Znany psycholog społeczny Stanley Milgram w latach 60. XX w. testował ją, rozsyłając do losowo wybranych osób listy skierowane do swojego przyjaciela, prosząc, by otrzymujący przekazali je osobie, która – jak sądzą – mogłaby znać kogoś, kto zna owego przyjaciela. Eksperyment „Świat jest mały” faktycznie pokazał, że list trafiał do adresata przez średnio sześciu pośredników. Tę hipotezę jedni wciąż weryfikują, inni traktują jako prawdę objawioną, jeszcze inni mają za atrakcyjną bzdurkę: kolejny z katalogu tzw. miejskich mitów, pięknie rosnącego w coraz bardziej zabobonnym społeczeństwie XXI wieku.

Craig Brown w swojej znakomitej książce „One on One. 101 True Encounters” to powiązanie nas wszystkich w sieć pokazał w niezwykle oryginalnej formie. Zaczynając od spotkania młodego angielskiego birbanta i arystokraty Johna Scotta-Ellisa z Adolfem Hitlerem na monachijskiej ulicy 22 sierpnia 1931 r. (Scott-Ellis, jadący wówczas czerwonym fiatem, potrącił Hitlera, który wtargnął na jezdnię w zamyśleniu; nikomu nic się nie stało, ale Scott-Ellis wspominał później: „Przez chwilę miałem historię świata w swoich niezgrabnych rękach. Gdybym go wtedy zabił, zmieniłbym losy ludzkości”), idąc dalej przez spotkanie Scotta-Ellisa z Rudyardem Kiplingiem, Kiplinga z Markiem Twainem itd., nurkując w wiek XIX i zaglądając w XXI, pokazuje sztafetę, w której wzięli udział m.in. Madonna, Nikita Chruszczow, Mick Jagger, Zygmunt Freud, Marcel Proust, car Mikołaj II, Salvador Dali, Charlie Chaplin, Elvis Presley. Owa sztafeta zatacza koło, wracając w ostatnim rozdziale do spotkania Wallis Simpson (tej, dla której abdykował Edward VIII) z Adolfem Hitlerem (wypili razem herbatę w Alpach Bawarskich 22 października 1937 r., Simpson opisywała później magnetyzm Hitlera, konstatując jednak, że nie interesuje się on kobietami, i cytując bon moty, m.in. ten, że „niemieckie budowle pozostawią po sobie wspanialsze ruiny niż te greckie”).

To paradoks, że w coraz bardziej ludnym świecie więzi między ludźmi wydają się słabnąć. To kolejny truizm amatorskiej psychologii społecznej, ale jest coś w tym, że gdy sprawy idą dobrze – pędzimy samotnie do przodu, kontemplując poczucie sprawczości, wiatr we włosach i takie tam różne. Szukać innych, współpracować, dbać o relacje zaczynamy wtedy, gdy jest źle. I tu też mamy bieg po okręgu. Wszak gdy jest dobrze, a więc słabnie społeczny klej, dokładnie z tego powodu zaczyna wkrótce być źle.

Z danych Banku Światowego wynika, że w latach 2008-18 prawie wszystkie „wskaźniki globalnego wstydu” (analfabetyzm wśród młodych, śmiertelność dzieci poniżej 5. roku życia, skrajne ubóstwo itd.) spadły o parę procent. Ale trend – mimo trwającej przecież w gospodarce koniunktury i braku nowych wojen – zaczyna się powoli odwracać. Miliony dzieci w Sudanie Południowym, Jemenie i Syrii każdego roku, zanurzone w niewyobrażalnym cierpieniu, umierają z głodu. W ciągu każdych 24 godzin, również tych, gdy my, katolicy, za chwilę świętować będziemy zwycięstwo Życia nad śmiercią, ze świata odejdzie prawie 10 tysięcy dzieci, które nie zdążyły przeżyć na nim miesiąca (większość z powodów, których można byłoby łatwo uniknąć: braku wody, jedzenia, toalety, podstawowych leków). Pisałem już o tym przy okazji Bożego Narodzenia: płaczemy nad własnym wzruszeniem śpiewając, że On wówczas „nie miał poduszeczki”, podczas gdy dziś na skutek takiego, a nie innego podzielenia przez nas między siebie zasobów świata każdej doby średnio 830 kobiet umiera rodząc swoje dziecko, bo nie miały położnej, lekarza, szpitala, który byłby się w stanie właściwie mamą i jej maleństwem zająć.

I to właśnie o tym będę myślał w Wielki Czwartek. Wspomnienie ustanowienia Eucharystii to bowiem dla mnie, odkąd zacząłem pracować z potrzebującymi, nie żaden „Dzień Księdza” – to dzień szczególnego uświadomienia sobie, jak ściśle połączony jestem z milionami ludzi na całym świecie, którzy każdego dnia przyjmują to samo Ciało i tę samą Krew. A nawet jeśli nie przyjmują jej w katolickim Kościele – z tego samego Ciała i Krwi co ja przecież pochodzą. W dzieciństwie zaczytywaliśmy się wszyscy (przynajmniej jeszcze w moim pokoleniu) opowieściami o Indianach wypalających fajkę pokoju z obcymi na znak bliskości, włączenia do wspólnoty i gwarancji bezpieczeństwa. My tu mamy coś o całe niebo większego: chleb, w którym jest nasz Bóg, i który po spożyciu staje się – jak każdy pokarm – de facto nami, zamienia się w energię, którą zmieniamy ten świat. Jezus tego dnia w Wieczerniku bezwzględnie robi z nas braci: z tych, co grali pierwsze skrzypce, i z tych, którzy chowali się w cieniu, z „umiłowanych uczniów” i ze zdrajców, z karierowiczów i z mistyków.

W Kościele katolickim celebrans przed komunią wypowiada (szkoda, że cicho) prośbę: „Niech przyjęcie Ciała i Krwi Twojej nie ściągnie na mnie wyroku potępienia, lecz dzięki Twemu miłosierdziu niech mnie strzeże i skutecznie leczy moją duszę i ciało”. Powtarzam ją za nim (choć to nie dla mnie napisana rola). Nie tego się bojąc, że jeśli źle zważyłem i wziąłem grzech ciężki za lekki, to gdy przyjmę komunię, spadnie z nieba piorun i wypali nawet popiół po miejscu, gdzie stałem. Nie Boga się boję, ale tego, że przyjmując Go nie przyjmę tych wszystkich, którzy z Nim do mnie przychodzą: tych, co płaczą, co się cieszą, tych którzy tak jak ja komunikują rutynowo i bezmyślnie, tych którzy dziś umrą. Nie sześciu ludzi dzieli mnie od dowolnego człowieka na ziemi – jest Jeden, który mnie z każdym człowiekiem łączy.

Pewien prawosławny ksiądz (którego córka bardzo choruje, co ma wielki wpływ także i na jego kapłaństwo) powiedział mi kiedyś, że biada mu, jeśli miałby Boską Liturgię (czyli mszę świętą) służyć (czyli odprawiać) „na sucho” – bez choć jednej łzy padającej na ołtarz. Mnie biada, jeśli Eucharystię zredukuję do magicznego obrzędu mającego zapewnić mi pomyślność. Jeśli z tego, że przyjmuję Życie nie będzie – już dziś, natychmiast – życia dla kogoś jeszcze. W każdym komunikancie, w każdej hostii jest krzyk, są łzy, jest szept. Eucharystia woła, płacze, skacze z radości w tym, kto ją świadomie przyjmuje. Wielki Czwartek jest o tym, że z żadnym z prawie ośmiu miliardów nie mogę być już ani o milimetr bliżej. A jeśli tę prawdę potrafię dziś przyjąć bez łzy – faktycznie, wymagam politowania. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2019