Stłumiony głos krytyków

Marian Stala /fot. D. Węgiel

06.11.2006

Czyta się kilka minut

ANDRZEJ FRANASZEK: - Na łamach "Dziennika" toczy się dyskusja na temat stanu polskiej krytyki literackiej. Głównym zarzutem, jaki krytykom postawili jej organizatorzy, jest brak niezależności...

MARIAN STALA: - Mitologia niezależności jest bardzo atrakcyjna i łatwo jej ulec. Jeśli się powie, że ktoś jest "zależny", brzmi to źle, jeśli "niezależny" - dobrze; na tym opiera się otwierający dyskusję wywód Magdaleny Miecznickiej. Jego autorka jednak zapomina, że istnieją różne stopnie niezależności i zależności. Na pewno nie jest zależnością np. odwoływanie się do własnego systemu wartości, sposobu myślenia czy światopoglądu, jak to dalej próbował powiedzieć Michał Paweł Markowski. Rozpoznanie Miecznickiej wiązało się zresztą raczej ze środowiskami, koteriami, które - jej zdaniem - miałyby rządzić polskim życiem intelektualnym. Oczywiście jest bardzo źle, jeżeli ktoś, kto nie ma własnego zdania, sposobu myślenia o świecie i literaturze, zastępuje je zdaniem środowiska. Krytyk winien mówić we własnym imieniu, dopracowawszy się wyraźnego stanowiska estetycznego czy pozaestetycznego - trudno z tym oczekiwaniem dyskutować. Ale ludzi, którzy dopracowali się takiego stanowiska, jest znacznie więcej niż tylko przywoływany w "Dzienniku" Andrzej Kijowski.

Zaskakuje zresztą, że nikt wstępnie nie określił, co się ma na myśli, mówiąc "krytyka". Mam wrażenie, że tezy Miecznickiej, z którymi polemizują uczestnicy dyskusji, dotyczą jakiegoś modelowego przeciętnego autora recenzji, który adaptuje się do języka czasopisma, w którym pisze. Znaczna część zarzutów jest dostosowana właśnie do poziomu dziennikarzy czy szeregowych recenzentów. Za tym kryje się kwestia następna. Gdybyś zapytał, czy są wybitni krytycy, którzy postępują w taki sam sposób, Miecznicka odpowiedziałaby zapewne, że wybitnych krytyków dziś w ogóle nie ma...

W niszach

- A są?

- Oczywiście są, aczkolwiek stworzenie absolutnej ich hierarchii musimy pozostawić przyszłości. Z bieżącej perspektywy możemy jedynie wskazywać, że są krytycy wybitniejsi i mniej wybitni. Zauważmy zresztą, że poza nazwiskiem Tomasza Burka uczestnicy dyskusji prawie nie wymieniają krytyków żyjących. Chcąc wskazać postaci wybitne, uciekają w przeszłość, zapominając przy okazji, że wielkie talenty krytyczne są rzadkie, że ci już nieżyjący wybitni krytycy działali wśród dziesiątków krytyków przeciętnych i słabych. Co więcej, także ci, których dziś wskazuje się jako swego rodzaju ikony - np. niezależności myślenia, odwagi formułowania sądów - w rzeczywistości byli postaciami bardziej skomplikowanymi, o ich prawdziwych poglądach nieraz wręcz się nie pamięta. Często wymieniając duże nazwisko, myli się dzisiejsze wyobrażenie o pozycji tego nazwiska z tym, co krytyk ów znaczył w określonym momencie, pisząc określony tekst, skierowany do określonej publiczności.

Zwracam też uwagę na coś zastanawiającego: z oddalenia największymi krytykami okazują się ci, którzy są bardzo dalecy od bycia wyłącznie krytykami. Stanisław Brzozowski był filozofem kultury, wybitnym publicystą, prozaikiem, myślicielem i dopiero na końcu krytykiem literackim. W trochę innym sensie można by to powiedzieć także o Karolu Irzykowskim czy Kazimierzu Wyce.

- Zacząłeś jednak mówić o stopniach zależności...

- Nie jesteśmy w stanie do końca zdiagnozować własnej zależności od czasu, w którym się znajdujemy, od stylu myślenia, w którym tkwimy. Istnienie w pewnym środowisku wcale nie musi być zresztą czymś złym, środowisko to jeszcze nie "koteria". Andrzej Skrendo mówi, że krytyka dzisiaj świetnie się czuje w niszach, czyli de facto w środowiskach posługujących się podobnym językiem i systemem wartości. Życie intelektualne nie toczy się tak samo jak np. życie społeczne czy polityczne, m.in. dlatego, że aktywnych jego uczestników jest niewielu. Od mniej więcej stu lat teksty krytycznoliterackie mogą się ukazywać w czytanych masowo dziennikach. Ale przecież nie wszystkich nabywców "Robotnika" interesowały zamieszczane tam teksty Irzykowskiego. On także tkwił w jakiejś niszy i porozumiewał się tak naprawdę tylko z tymi, którzy go chcieli słuchać.

Wierzymy, że istniała wtedy możliwość docenienia czyjejś wybitności niezależnie od światopoglądu. Wielkość Irzykowskiego można uznać bez względu na to, czy i co się myśli o jego sympatiach prosocjalistycznych. Miecznicka zakłada natomiast, że dzisiaj mamy już do czynienia z takim okopaniem się w obozach politycznych, iż nie sposób przyznać, że istnieje pisarz albo krytyk, który ma inne niż my stanowisko polityczne, należy do innego towarzystwa, ale mimo to jest ważnym twórcą.

Nie da się tego uogólnić. Ja w każdym razie uważam, że nadal możemy uniknąć zjawiska, które się zaczęło w latach 90., czyli rozdziału: ci na prawo, ci na lewo, i wciąż jeszcze jest szansa, by sympatyk lewicy uznał wielkość Jarosława Marka Rymkiewicza, sympatyk prawicy - wielkość Czesława Miłosza. Bardzo źle będzie, jeśli to się okaże niemożliwe. Dla niektórych rzeczywiście już jest niemożliwe. Na tyle, na ile kontroluję własne myślenie i wypowiedzi, mogę powiedzieć, że staram się nie uzależniać sądu o wielkości twórczej osobowości od poglądów tej osobowości, a zwłaszcza od tego, czy poglądy te zgadzają się z moimi poglądami. Jeśli krytyk nie jest w stanie wniknąć w świat inny od własnego - ponosi klęskę.

PiS, Miłosz, Szymborska...

- Gdy jednak Magdalena Miecznicka skrytykowała książkę Olgi Tokarczuk oraz sposób pisania o niej Przemysława Czaplińskiego, została szybko uznana przez Kingę Dunin za kogoś w rodzaju wykonawcy zleceń PiS-u...

- Jest to przykład znamienny. Jak sądzę, Czapliński przesadził z zachwytem dla ostatniej książki Tokarczuk, zwłaszcza jeśli sam przyznawał, że największe znaczenie ma dlań obecność w niej myślenia feministycznego. Przyznam, że nie podoba mi się używanie najwyższych pochwał estetycznych dla wyboru de facto ideowego. Recenzja Miecznickiej była niezwykle złośliwa, autorka wypunktowała wszystkie słabe (czyli motywowane ideologicznie) strony rozumowania Czaplińskiego i - jak sądzę - nie popełniła niczego, co nie było uprawnione. Natomiast wypowiedź Kingi Dunin była skandaliczna, kompletnie nie merytoryczna, czysto światopoglądowa, jako główny zarzut stawiającą Miecznickiej niechęć do feminizmu. Ciąg dalszy, czyli posądzenia o to, że ta niechęć jest związana z pracą w "Dzienniku", wydaje mi się argumentacją niesłychanie słabą, bo przy okazji odsłania postawę samej Dunin. To z kolei umożliwiło kontratak Cezarego Michalskiego... Ale spór Dunin z Michalskim nie należy już do krytyki literackiej. To spór natury ideowej i politycznej.

- Innym zarzutem jest panowanie w życiu literackim środowiskowego konformizmu. Z tego punktu widzenia można by zadać, dla nas samych nieco przewrotne, pytanie: czy w "Tygodniku Powszechnym" mógłby się ukazać artykuł zdecydowanie krytyczny wobec, powiedzmy, Czesława Miłosza lub Wisławy Szymborskiej?

- Miecznicka pisze, że jakiś profesor uniwersytecki wyznał jej, iż jego zdaniem Miłosz pisał nierówne wiersze, ostatni tom Szymborskiej zaś jest słaby, ale zastrzegł, iż może to powiedzieć jedynie prywatnie. Jeśli ów profesor rzeczywiście nie ma odwagi powiedzenia publicznie tego, co myśli - to ja o nim myślę równie źle jak Miecznicka. Doprawdy: nikt nie zostanie ukarany za to, że mu się nie podobają Miłosz albo Szymborska. Przeciwnie - w gruncie rzeczy istnieje też konformizm krytykowania zjawisk, które jeszcze do niedawna wydawały się niepodważalne. Takie krytyczne oceny łatwo jest wypowiedzieć. Sam myślę na ten temat inaczej, ale jeśli ktoś potrafi swój negatywny sąd uzasadnić - proszę bardzo.

Czy taki tekst ukazałby się w "Tygodniku Powszechnym"? Podejrzewam, że pewnie by się nie ukazał, bo akurat środowisko "Tygodnika" patrzy i na Miłosza, i na Szymborską w dość szczególny sposób. Ale też nie widzę powodów, dla których mielibyśmy się podporządkowywać krążącym w rozmaitych miejscach przekonaniom. Jeśli środowisku bliski jest pewien pogląd, to ma ono prawo ów pogląd utrzymywać. W pewnych uzasadnionych przypadkach można trwać przy swoim stanowisku, nawet jeżeli rozmaitym ludziom się wydaje, że nie jest to potrzebne.

- Michał Paweł Markowski zwracał już uwagę w "Dziennikowej" dyskusji, że nierealne jest całkowite oderwanie się od środowiska, prywatnych uwarunkowań etc.

- Absolutnie izolowana osobowość krytycznoliteracka jest tylko pewnym konstruktem, każącym jednak zastanowić się nad granicami niezależności sądów. Od czasu do czasu powinniśmy weryfikować podstawy swoich opinii na temat literatury, zadawać pytanie, czy nie są one efektem za daleko posuniętych kompromisów, czy to, co piszemy, nie jest wyrazem prywatnej sympatii albo też prywatnej niechęci do zranienia kogoś. To trzeba sprawdzać. I jeśli się zauważy, że wszystkie te gesty rezygnacji z niezależności są daleko posunięte, należy zacząć wyraźniej dbać o niezależność.

Krytycy kontestujący wszelkie możliwe układy są przydatni, żeby uzmysłowić innym, w jakim znajdują się miejscu. Pojawiają się jednak bardzo rzadko. Taki ktoś, o kim mówi Markowski, musiałby się de facto sprzeciwiać wszystkim, ale krytyk negujący wszystko, co jest przez innych akceptowane, byłby tylko dziwakiem. Inna rzecz, że atakować jest łatwiej niż bronić, o wiele bardziej widać krytyków atakujących.

Nie aż tak źle

- A jednak w najbardziej widocznej krytyce literackiej, tej z wysokonakładowych gazet, mało jest artykułów rzetelnie uzasadniających negatywne oceny.

- Tutaj dotykamy problemu usytuowania krytyki w dzisiejszej kulturze, granic tego, co się da napisać np. w gazecie codziennej albo tygodniku. Mam wrażenie, że redagujący gazety nie przyjęliby tekstu bardzo solidnie opisującego np. stronę artystyczną jakiegoś dzieła. Uchodzi to bowiem za przejaw myślenia akademickiego, uznawanego za obciążenie, a nie zaletę. Jak ktoś zaczyna mówić językiem polonistycznym, to się go przeważnie karci, w związku z czym mnóstwo osób z języka takiego zrezygnowało, choć mogłoby dokładniej uzasadniać zarówno swoje zachwyty, jak i reakcje negatywne.

- Czy tłem tej konieczności upraszczania nie jest po prostu nikłe zainteresowanie, jakie żywi dzisiejszy czytelnik wobec działań krytyków?

- Przypuszczam, że oddziaływanie krytyki nigdy nie było nadmiernie duże, dzisiejsza zaś słabość jest związana przede wszystkim z fundamentalną przemianą znaczenia kultury masowej, która nigdy nie była taką potęgą jak w tej chwili. Wieszczono jej nadejście poczynając od początku XX wieku, obserwowano stopniowe pojawianie się, ale tak naprawdę w Polsce rewolucyjne pod tym względem procesy zaszły dopiero w ostatnich kilkunastu latach. Cały czas mówimy o kulturze wysokiej, o krytykach związanych z literaturą wysoką, ulegając przeświadczeniu, że kiedyś było niesłychanie dobrze, a teraz się nagle zrobiło niesłychanie źle. Zrobiło się źle głównie dlatego, że głos krytyka jest natychmiast tłumiony, poddany mechanizmom przedtem kompletnie nieznanym. Jeżeli ktoś chce mówić o kulturze wysokiej, ma świadomość, że musi się schronić w jakiejś niszy, że tylko w niej będzie słyszalny. Ale - jak już mówiłem - także to, co mówił Irzykowski, było kierowane do niewielkiego kręgu. Nie chcę jednak w ten sposób usprawiedliwiać wszystkich braków, bronić dzisiejszego stanu krytyki.

- Odpowiesz wprost na pytanie, jaki ten stan Twoim zdaniem jest?

- Nie mam ochoty tworzyć ad hoc mapy krytyki, a zwłaszcza mówić, kto jest dobry, kto zły. Przypominam jednak, że np. w roku 1999 Michał Głowiński napisał entuzjastyczny tekst o tym, iż kończąca się wtedy dekada była niesłychanie dobrym okresem dla krytyki literackiej, która rozpoznała nowe zjawiska i potrafiła tym zjawiskom towarzyszyć. Mnie też się nie wydaje, by stan krytyki był tak zły, jak chce Miecznicka. Nie sądzę, by dominowała wyłącznie postawa zależności, konformizmu i tchórzostwa. Niewątpliwie można skompletować grono kilkunastu osób piszących o literaturze współczesnej na bardzo dobrym poziomie. Czy to jest dużo, czy mało? W końcu lista wielkich krytyków z przeszłości ogranicza się do kilku nazwisk.

- Czy jednak głos tych kilkunastu osób nie jest słyszalny coraz słabiej?

- Należy odróżnić możliwość oddziaływania krytyka, wielkość przestrzeni, w której oddziałuje, od jego wybitności. Mogą być chyba wybitni krytycy w zamkniętych środowiskach, oddziałujący w niewielkim stopniu. Intensywna obecność w życiu gazetowym znaczy tylko tyle, że ktoś kontroluje nowości wydawnicze. Czy krytyk to jest ktoś, kto panuje nad nowościami wydawniczymi, czy ktoś, kto realizuje własny plan czytania literatury? Stawiałbym raczej na indywidualny plan niż na to, by nadążać za nowościami. Mnie się wciąż wydaje sensowne czytanie literatury podporządkowane budowaniu własnej biografii intelektualnej. Przeświadczenie, że możliwe jest odnajdywanie wartości, które są człowiekowi bliskie, i słuchanie ich głosu. Wierzę w indywidualne spotkanie z dziełem bez oczekiwania, że pokaże ono od razu coś ważnego w perspektywie społecznej.

MARIAN STALA (ur. 1952) jest historykiem literatury i krytykiem, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i członkiem redakcji "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2006