Stan zawieszenia

„Government shutdown”, nieczynny rząd: głoszą napisy na drzwiach zamkniętych urzędów i instytucji w USA. Przyczyna? Republikanie i Demokraci nie uchwalili budżetu. Kością niezgody jest Obamacare: przyjęta przez Kongres w 2010 r. reforma zdrowia.

07.10.2013

Czyta się kilka minut

W Waszyngtonie opustoszały biura, przestała działać Biblioteka Kongresu, zamknięto muzea. W Nowym Jorku rozczarowani turyści Statuę Wolności mogli podziwiać co najwyżej z daleka. Od Kalifornii po Florydę opuszczono szlabany w parkach narodowych.

Republikanie po raz kolejny podejmują próbę unicestwienia Obamacare – znienawidzonej ustawy reformującej ochronę zdrowia. Ponieważ w ciągu minionych lat zawiodły już wszystkie możliwe sposoby – głosowania w Kongresie, kwestionowanie zgodności ustawy z konstytucją w Sądzie Najwyższym, a także przekonywanie wyborców, że gdy przeforsowana przez Obamę reforma wejdzie w życie, szwadrony śmierci zaczną odłączać staruszki od respiratorów – jej przeciwnicy są zdesperowani. Tym razem postanowili uciec się do politycznego szantażu.

COŚ POWINNIŚMY UGRAĆ

Wprawdzie wchodząca właśnie w życie Obamacare nie będzie finansowana z budżetu federalnego – ubezpieczenia pozostają prywatne, jak dotąd, a rządowe subsydia na wykupywanie polis przez najbiedniejszych finansowane będą w ramach tzw. wydatków celowych. Jednak przeciwnicy reformy doszli do wniosku, że budżetowe targi to okazja, której nie wolno zmarnować. „Coś powinniśmy na tym ugrać, nawet jeśli nie potrafię jeszcze powiedzieć, co dokładnie” – miał stwierdzić jeden z kongresmanów.

Budżetowe kłótnie nie są w Waszyngtonie niczym nowym. Jak zauważa tygodnik „Economist”, w ciągu minionych 16 lat amerykańskiemu Kongresowi ani razu nie udało się uchwalić budżetu na czas. Również taki jak dziś paraliż już się zdarzał: do zamknięcia instytucji federalnych doszło m.in. w 1996 r. – wtedy prezydent Bill Clinton, także Demokrata, również nie mógł dojść do porozumienia z Republikanami, kontrolującymi niższą izbę Kongresu.

Oczywiście, zamknięcie licznych instytucji oznacza straty gospodarcze – eksperci mówią, że każdy tydzień postoju to zmniejszenie produktu krajowego brutto o około 0,1 punktu procentowego. Jednak nie musiałoby to oznaczać końca świata. W Stanach Zjednoczonych ogromna liczba instytucji publicznych finansowana jest z budżetów stanowych, a wiele innych (na przykład poczta) i tak nie otrzymuje od państwa znaczących funduszy.

Co nie znaczy, że nie ma problemu.

SKUTKI DLA ŚWIATA

Mimo politycznego impasu, kongresmani sprawnie i zgodnie przyjęli awaryjną ustawę o finansowaniu departamentu obrony – w ciągu zaledwie kilkunastu godzin została podpisana przez prezydenta. Dwa dni potem Kongres przegłosował także, że 800 tys. pracowników służb publicznych, którzy wysłani zostali na przymusowe urlopy, otrzyma zaległe pensje, gdy tylko kryzys zostanie zażegnany.

Nikt nie wątpi, że to nastąpi – w istocie przecież cała awantura jest tylko elementem kiepskiej gry politycznej, nie stoją za nią żadne przesłanki ekonomiczne. Ale kiedy? W 1996 r. udało się wypracować kompromis w ciągu trzech tygodni. A teraz?

Kwestia nabierze szczególnej ważkości 17 października. Tego dnia departament skarbu ma przekroczyć przewidziany ustawą limit długu publicznego – 16,7 bilionów dolarów. Jeśli wcześniej Kongres nie zgodzi się na zwiększenie tego pułapu, amerykański rząd nie będzie mógł emitować nowych obligacji.

Niniejszym kraj utraci płynność finansową: nie będzie wypłacać świadczeń, obsługiwać swego zadłużenia, utrzymywać aparatu państwowego. Ze względu na rolę, którą amerykańskie papiery dłużne i instrumenty finansowe odgrywają na globalnych rynkach finansowych, miałoby to katastrofalne skutki dla całego świata. Amerykański sekretarz skarbu Jack Lew straszy, że reperkusje byłyby groźniejsze niż skutki kryzysu w roku 2008.

MIĘDZY WIETNAMEM I YELLOWSTONE

W zakulisowych rozmowach republikański przewodniczący Izby Reprezentantów John Boehner zapewnia, że nie dopuści do katastrofy. Nieskorzy dotychczas do jakichkolwiek ustępstw Republikanie coraz częściej wspominają o „dialogu” i „kompromisie”.

Ale w pojęciu Republikanów miałby on polegać na przyjmowaniu mini-ustaw, finansujących wybrane części administracji – np. miejsce pamięci weteranów II wojny światowej, szpital dla dzieci chorych na białaczkę lub park narodowy Yellowstone. Demokraci stanowczo odrzucają takie propozycje – bo, pytają, czemuż by nie uczcić bohaterów wojny wietnamskiej, a co z chorymi na raka i dlaczego Yellowstone, a nie Yosemite? „Z jakiego niby powodu mielibyście mieć prawo do samodzielnego decydowania o tym, które agendy rządowe należy finansować, a które nie?” – pyta Republikanów oburzony senator Harry Reid, przywódca demokratycznej większości w Senacie.

Również skłonny zwykle do negocjacji Barack Obama tym razem zapowiedział, że nie podejmie żadnych rozmów, dopóki Kongres nie przegłosuje budżetu – całego budżetu, a nie wybranych ad hoc jego fragmentów.

Czy są zatem szanse na jakikolwiek kompromis? W Partii Republikańskiej nie brak pragmatyków, którzy coraz wyraźniej zdają sobie sprawę, że ich ugrupowanie stało się zakładnikiem kongresmanów związanych z Tea Party (Partią Herbacianą). To stosunkowo nieliczna, acz bardzo aktywna grupa pozbawionych politycznego obycia ignorantów; obrana przez nich strategia nie jest w istocie żadną strategią – przypomina raczej politykę spalonej ziemi, która dla Partii Republikańskiej jest tak naprawdę samobójcza. Ale czy pragmatycy zdołają zapanować nad politycznymi „zamachowcami-samobójcami”?

OBAMACARE

Tymczasem wchodząca właśnie w życie Obamacare wywołuje w Ameryce mieszane uczucia. Jeśli wierzyć sondażom, społeczeństwo jest podzielone po połowie między jej zwolenników i przeciwników. Mimo to 1 października, w dniu, w którym ruszyły zapisy do nowego programu, telefoniczne infolinie i strony internetowe przeżywały oblężenie. Ponad 47 mln Amerykanów nie ma dziś ubezpieczenia medycznego – często dlatego, że nie stać ich na jego wykupienie albo dlatego, że firmy ubezpieczeniowe odmawiają im usług ze względu na zły stan zdrowia. Od tej pory nie będą już mogły tak postępować.

Jak wynika z badań Instytutu Gallupa, aż dwie trzecie nieubezpieczonych zamierza wykupić polisę. Ci, którzy nie uczynią tego do końca marca 2014 r., będą musieli zapłacić karę. Choć w pierwszym roku ma być ona symboliczna (95 dolarów; to mniej niż kosztuje niewielki flakonik popularnego antybiotyku), w kolejnych latach będzie wzrastać.

Przeciwnicy reformy twierdzą, że nakładanie na obywateli takiego obowiązku to zamach na wolność jednostki. Administracja przekonuje, że reforma nie może się powieść bez społecznej solidarności. Na razie wielu Amerykanów czuje się zagubionych – nie do końca rozumieją, na czym skomplikowane zmiany będą polegać. Niektórzy nie są nawet świadomi, że nowa ustawa wchodzi właśnie w życie.

DEFICYT I DEMOKRACJA

Ale mimo niepewności i ambiwalencji, blisko trzy czwarte badanych – 72 proc. – krytykuje Republikanów za próby blokowania Obamacare przy pomocy budżetowego weta. W przeprowadzonym pod koniec września sondażu Quinnipiac University republikańscy kongresmani uzyskali aprobatę zaledwie 17 proc. badanych; ich poczynania krytykowało 74 proc. respondentów. Demokratów popierało 32 proc. badanych.

Choć nieznacznie, spadło też poparcie dla prezydenta – 49 proc. wyborców było niezadowolonych z jego działań, aprobowało je 45 proc.; jego notowania nadal są daleko lepsze niż polityków w Kongresie. Tyle tylko że kończący za trzy lata kadencję Obama nie musi się już tak bardzo przejmować sondażami. Ma w tej chwili inne priorytety.

Przedmiotem sporu, który trawi dziś Stany, nie jest ani budżet, ani nawet reforma zdrowia, ale tworzenie pewnych precedensów – przyszłość demokracji. Kondycja gospodarcza kraju nie jest najgorsza: bezrobocie spada, PKB rośnie, deficyt budżetowy udało się ograniczyć. Ale wszystko wskazuje, że towarem mocno deficytowym stała się w tym kraju – a w każdym razie wśród jego klasy politycznej – odpowiedzialność za państwo. Czy uciekająca się do szantażu grupa frustratów może bezkarnie podważać decyzje wyborców i przyjęte w demokratycznym procesie prawa?

Obama, rozmiłowany w niuansach i analizach, tym razem wychodzi chyba z założenia, że nie ma się nad czym zastanawiać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2013