Stan napięcia

Polityka energetyczna obecnej władzy ma więcej sensu, niż władza sama gotowa jest przyznać przed swym najtwardszym elektoratem. Ale to wciąż za mało, by uchronić nas przed co najmniej dekadą bardzo drogiego prądu.

11.08.2018

Czyta się kilka minut

 / FLORIAN GAERTNER / GETTY IMAGES
/ FLORIAN GAERTNER / GETTY IMAGES

Encyklopedyczna definicja energii elektrycznej nie wspomina słowem o jej właściwościach politycznych. W czasach, gdy duża awaria zasilania grozi zatarciem niemal wszystkich mechanizmów codzienności – od oświetlenia klatki schodowej, przez sygnalizację drogową, a kończąc na systemach bankowych i wojskowych instalacjach wywiadowczych – żadne państwo nie może pozwolić sobie na oddanie kontroli nad prądem wolnorynkowym harcownikom. W polskiej polityce energetycznej od lat chodzi rzecz jasna o to samo, lecz, niestety, nie tylko o to. I właśnie owa reszta jest dziś jej największym problemem.

Elektrosuweren

Jednym z najważniejszych celów politycznych każdego rządu jest suwerenność energetyczna, a mniej koturnowo – zdolność do zaopatrzenia Polski wyłącznie w prąd z krajowych źródeł. Bez względu na ideologiczne i partyjne korzenie politycy mówią o tym w każdej kampanii od 1989 r., a zwycięski szef rządu niemal już rytualnie poświęca jej oddzielny ustęp w exposé. Nic dziwnego, że i rząd PiS, który na punkcie suwerenności jest przewrażliwiony, do wyborów stawał z gotową strategią przemeblowania polskiej energetyki w taki sposób, by uwolnić ją od nadmiernej zależności od rosyjskich surowców kopalnych. Wprawdzie mile to brzmiało dla ucha konserwatywnego wyborcy, ale nie miało wiele wspólnego z rzeczywistością, ropa i gaz nie są bowiem głównymi paliwami polskich elektrowni. Na drugim planie tej strategii widać było już więcej konkretów, na czele z ponowną centralizacją polskiej Energii (powstanie Ministerstwa Energetyki), otwarciem parasola ochronnego nad państwowymi firmami o strategicznym znaczeniu dla rynku energii i połączeniem ich z nierentownymi kopalniami, a przede wszystkim – wyhamowaniem wszystkich projektów, które mogłyby zaowocować zmniejszeniem znaczenia węgla w produkcji i dystrybucji prądu.

Gdy mowa o produkcji energii elektrycznej, specjaliści zwykle posługują się terminem miksu energetycznego. W uproszczeniu, to struktura produkcji i konsumpcji energii według jej nośników. Dziś dominuje w niej (80 proc.) węgiel kamienny i brunatny, główne paliwo polskich elektrowni, używających go do produkcji pary wodnej, która następnie obraca turbinami wytwarzającymi prąd. Rząd PiS od początku kadencji zapowiada też, że będzie bronić węgla w polskiej energetyce, choćby Bruksela miała go za to ciągać po unijnych trybunałach i wysłuchaniach. W gruncie rzeczy nie jest to nowa postawa w polskiej polityce. Poprzednie ekipy, z obawy przed gwałtownymi protestami społecznymi, też nie pozwalały ruszyć nieformalnego węglowego parytetu w energetyce i jedynie staranniej tę niemoc maskowały.

Doha z cicha

To, co dzisiaj ukrywa przed swymi wyborcami PiS, to jednak nie kapitulacja przed górnikami, lecz przyznanie, że Polska nie może iść w pojedynkę pod prąd globalnym trendom energetycznym, tak jak przez lata czyniły np. Indie, Chiny czy Brazylia, lekceważąc międzynarodowe porozumienia klimatyczne. Spójność narracji o energetycznej suwerenności wyklucza jakiekolwiek wyjątki, zwłaszcza te, które potwierdzałyby, że w zglobalizowanej gospodarce nie wszystko mieści się w sferze kontroli władz niedużego państwa. Owszem, to truizm. Ale politycznie bardzo niewygodny.

Dlatego pod koniec marca Andrzej Duda podpisał – zupełnie się tym nie chwaląc – ustawę, która pozwoli mu przyjąć w końcu tzw. poprawkę dauhańską (uchwaloną w Dosze) w sprawie redukcji emisji dwutlenku węgla. W 2015 r., tuż po zaprzysiężeniu, prezydent odmówił ratyfikacji tego dokumentu, przekonując głośno, że nie może na to przystać, nie znając potencjalnych konsekwencji ratyfikacji dla polskiej gospodarki. W ten sposób Polska zablokowała też proces przyjęcia tego ważnego dokumentu przez Unię. Dziś rząd już bez rozterek kwituje ustalenia, które nakładają na Polskę obowiązek dalszej redukcji emisji CO2, mimo że gospodarczy kontekst tej decyzji jest właściwie taki sam, jak przed trzema laty. Nie słychać też, by protesty strony rządowej budziły unijne propozycje nowego miksu energetycznego dla Polski, z których wynika, że do 2050 r. Polska będzie musiała ograniczyć udział węgla w produkcji energii nawet do 50 proc. Na spotkaniach z górnikami i związkowcami szef resortu energii Krzysztof Tchórzewski chętnie podkreśla natomiast, że informacje, jakoby Bruksela wyznaczyła Warszawie nieprzekraczalny termin porzucenia węgla w produkcji prądu, są wyssane z palca.

Już nie w zielone gramy

I choć na pierwszy rzut oka wygląda to na kapitulację Warszawy przed proekologicznym frontem Brukseli, w rzeczywistości jest raczej próbą slalomu pomiędzy tym, czego od Polski oczekuje się w ramach wspólnotowej polityki klimatycznej, tym, w co próbują „ubrać” przy tej okazji Polskę unijni partnerzy, a tym, czego w danym momencie wymaga sytuacja rodzimej gospodarki.

Polska energetyka jest bowiem nadal w stanie przedzawałowym, a zapaść może nastąpić praktycznie w każdej chwili, bo produkujemy już mniej energii, niż zużywamy. Sytuację ratuje jedynie import prądu z krajów ościennych.

W 2017 r. produkcja energii elektrycznej w Polsce wyniosła 165 852 gigawatogodzin (GWh) i była większa niż w 2016 r. o 1,98 proc., a jej zużycie wyniosło 168 139 GWh i podskoczyło rok do roku o 2,13 proc. – wynika z danych opublikowanych przez firmę Polskie Sieci Elektroenergetyczne, państwowego monopolistę zajmującego się przesyłem całej wytworzonej w Polsce energii. Udział źródeł odnawialnych w tym bilansie rósł wprawdzie w ostatnich latach w tempie dwucyfrowym, ale wciąż jest relatywnie zbyt niski, by zielona energia mogła teraz wziąć na siebie ciężar transformacji. Przykładowo, elektrownie wiatrowe, odpowiadające za blisko połowę „zielonych” mocy wytwórczych polskiego sektora energetycznego, zanotowały wzrost produkcji o 19,2 proc. w porównaniu z 2016 r., ale ich udział w krajowej produkcji energii elektrycznej ogółem sięgnął ledwie 8,4 proc. Zresztą w 2017 r. po raz pierwszy od 13 lat produkcja „zielonej” energii w Polsce była niższa niż rok wcześniej.

PiS zabił wszystkie duże programy rozwoju energetyki alternatywnej, od wiatrowej po słoneczną, jako tako trzyma się jedynie produkcja biopaliw dla rolnictwa – to głos, którym wspólnie mówią wszyscy przedstawiciele tej branży. Powód? Wyjaśnienia padają rozmaite. Od ideologicznego zacietrzewienia, przez strach przed górnikami, aż po anachroniczną wizję energetyki opartej na wielkich państwowych dostawcach, z którą nie umie się rozstać pewien szeregowy poseł.

Nasza droga emisja

W wizji bezpieczeństwa energetycznego, jaką prezentuje dziś obóz władzy, na pewno nie ma wiele miejsca na partnerstwo publiczno-prywatne. Nie wolno jednak zapominać, że PiS odziedziczył po poprzednich ekipach sektor energetyczny w stanie nadal dużego niedoinwestowania. Eksperci od lat powtarzali politykom, że dla uniknięcia niemal pewnych black­outów, czyli zawałów przeciążonej sieci energetycznej, polskie elektrownie trzeba zmodernizować kosztem 40-50 mld zł lub dobudować do nich jeszcze jedną, atomową, za jakieś 75-100 mld zł. Rzecz jasna wszystkie te projekty odkładano następnie ad Kalendas Graecas, w obawie przed reakcją wyborców na nieuniknione podwyżki cen energii elektrycznej.

W efekcie dotarliśmy do ściany. Zużycie energii elektrycznej rośnie szybciej od wzrostu mocy produkcyjnych. Do 2030 r. konsumpcja prądu w Polsce wzrośnie zapewne o ponad 25 proc., a przez te lata trzeba będzie wyłączyć kilka bloków energetycznych o mocy między 12 a 15 GW, niedostosowanych technologicznie do regulacji środowiskowych Unii Europejskiej. Ponad 60 proc. instalacji prądotwórczych liczy ponad 30 lat i ich awarie są tylko kwestią czasu. Całe szczęście, że udało się wyremontować bloki w należących do PGE elektrowniach Turów i Bełchatów.

Sytuacja, z jaką zmaga się dziś rząd w energetyce, przypomina więc trochę położenie chirurga wojennego, który ratuje życie kosztem wszystkiego, co pacjenta nie zabije. Za racjonalną w tych warunkach decyzję o podtrzymywaniu znaczenia węgla w produkcji prądu przyjdzie nam jednak srogo zapłacić. Nie tylko wysokie koszty środowiskowe.

Uprawnienia do emisji CO<sub>2</sub> są dziś najdroższe od siedmiu lat i wciąż drożeją – to w głównej mierze efekt niedawnej decyzji UE, by zwiększyć górne limity emisji, co miało pomóc europejskiej gospodarce, ale przy okazji znacznie ożywiło popyt na certyfikaty. Swoje robi też niepewność co do przyszłości systemu uprawnień po brexicie. Jeśli dodać do tego coraz wyższe ceny węgla, wzrost cen energii elektrycznej w najbliższych latach wydaje się przesądzony. Rządowi i pozarządowi eksperci zgadzają się, że do 2030 r. podwyżki cen sięgną ok. 20-30 proc. Łączna wartość wsparcia z budżetu, jakie w tym czasie trafi do kopalń połączonych z producentami energii oraz rozmaitych rent monopolowych, na które zrzucą się górnictwu klienci elektrowni, sięgnie w tym czasie średnio 11 mld zł rocznie. Te pieniądze moglibyśmy zainwestować mądrzej niż w górnictwo.

Dla pełnego obrazu trzeba jednak wspomnieć, że osłabienie zainteresowania „zieloną” energią notuje ostatnio nie tylko Polska. Na projekty związane z energią odnawialną pięć największych firm wydobywczych świata przeznaczyło w ubiegłym roku zaledwie 3 proc. swych budżetów badawczo-rozwojowych – najmniej od ponad dekady. BP, Chevron, Exxon Mobil, Royal Dutch Shell i Total wolą inwestować w rozwój bardziej ekologicznych technologii związanych z wierceniami oraz przetwarzaniem ropy i gazu, najwyraźniej obstawiając, że ten kierunek rozwoju branży energetycznej będzie dominować w kolejnych latach.

Czy polskie „tak” dla prądu z węgla to również projekt na dłużej niż perspektywa kolejnych wyborów parlamentarnych? Pewne jest niestety tylko jedno: zasobów węgla, które opłaca się dziś wydobywać, wystarczy Polsce na jakieś 29 lat. W życiu gospodarczym kraju to tyle, co mrugnięcie okiem. Ale w polityce 29 lat to wieczność. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2018