Sprzeciw to za mało

Przeciwstawiając nacjonalizm wartościom identyfikowanym z Unią Europejską – otwartości, tolerancji i wielokulturowości – populiści do tej pory zdobywali punkty. Czy właśnie zaczyna się trend odwrotny?

03.04.2017

Czyta się kilka minut

We wrześniu 2008 r. Lehman Brothers, najstarszy bank inwestycyjny w Stanach Zjednoczonych, ogłosił bankructwo. Rozpoczął się międzynarodowy kryzys gospodarczy, który zademonstrował, że globalizacja przynosi nie tylko korzyści i szanse. Od tego czasu Europa wdrożyła politykę „zaciskania pasa” i po wielu latach powróciła na ścieżkę wzrostu. Jednak wielu obywateli państw najbardziej dotkniętych recesją oszczędności zraziły do „bezdusznej” Brukseli.

Nim udało się w pełni przezwyciężyć pierwszy kryzys, w 2011 r. rozpoczęła się wojna w Syrii. Od tamtego czasu prawie 900 tys. Syryjczyków złożyło w Europie wnioski o przyznanie statusu uchodźcy – większość w 2015 r., kiedy każdego dnia do brzegów Grecji i Włoch docierały setki lub tysiące uciekających przed wojną, prześladowaniami i biedą. Kryzys migracyjny ujawnił, że społeczeństwo europejskie wciąż dalekie jest od europejskiej wspólnoty.

Jakby tego było mało, w ostatnich latach Europa doświadczyła kilku poważnych ataków terrorystycznych. Ich ofiarami byli m.in. mieszkańcy Madrytu, Londynu, Berlina i Paryża, ale także siedziby europejskich instytucji: Brukseli. Te trzy kryzysy wpłynęły na poczucie bezpieczeństwa wielu obywateli Unii Europejskiej – przywileju, do którego przez wiele dekad zdążyli się przyzwyczaić, traktując jako oczywistość pokój i dobrobyt, gwarantowane przez wiele lat integracji.

Czego się boimy

Gdy tylko rozpoczęła się zapaść gospodarcza, wydawało się, że to ostatecznie pogrąży partie prawicowe i liberalne, i stanie się trampoliną dla ugrupowań lewicowych. Ale w czasach, kiedy zabrakło pieniędzy, lewica nie miała na siebie pomysłu. Także dwa kolejne kryzysy – migracyjny i bezpieczeństwa – okazały się wodą na młyn dla radykalnie prawicowego populizmu. Na nic zapewnienia, że jednym z priorytetów Unii Europejskiej jest „ujarzmianie” globalizacji i podporządkowanie jej europejskim wartościom – w prawicowym dyskursie wspólna Europa i globalizacja zaczęły funkcjonować jako synonimy.

Według badań niemieckiej Fundacji Bertelsmanna strach przed globalizacją charakteryzuje zdecydowaną większość sympatyków partii skrajnie prawicowych, np. Alternatywy dla Niemiec (78 proc.) czy francuskiego Frontu Narodowego (76 proc.). Wzrost poparcia dla tych partii Isabell Hoffmann z Fundacji tłumaczy obrazowo: aby rozpalić ogień, potrzebujemy powietrza i iskry. Tym pierwszym stało się poczucie wykluczenia ekonomicznego, które zrodziło się w sytuacji kryzysu w wyniku polaryzującej narracji polityków i utrwalania przez media. Iskrą stał się kontakt z „innymi”. Przy tak przygotowanym gruncie populistom pozostało już tylko przejęcie kontroli nad społecznymi obawami i frustracjami, poprzez ich nazwanie i przełożenie na płaszczyznę polityczną. W ten sposób „innego” łatwo zaszufladkowano jako wroga.

Wybory egzystencjalne

Kłopot w tym, że w narracji wielu polityków jako wróg numer jeden przedstawiona została Unia Europejska – jako kosmopolityczny, wyzuty z tradycyjnych wartości twór, który – posługując się językiem holenderskiego populisty Geerta Wildersa czy niedoszłego prezydenta Austrii Norberta Hofera – „rozmywa” tradycje i społeczeństwa państw europejskich. W ten sposób nacjonalizm etniczny, definiujący naród jako etniczno-kulturowy monolit, został przeciwstawiony identyfikowanym z Unią Europejską postawom obywatelskim, którym przyświecają otwartość, tolerancja i wielokulturowość. To obecnie jedno z większych wyzwań przed Europą.
W minionym roku swoimi antyimigranckimi i antyunijnymi hasłami zwolennicy Brexitu przekonali Brytyjczyków, by powiedzieli integracji europejskiej „nie”. Następnie, po drugiej stronie Atlantyku, prezydentem został Donald Trump, przekonując z kolei Amerykanów retoryką antyestablishmentową. Część Europejczyków patrzy więc z przestrachem na kolejne wybory w Europie, obawiając się kolejnych triumfów populistów. Jednak po tym, gdy wywodzący się z tzw. zielonej lewicy Alexander Van der Bellen ostatecznie wygrał austriackie wybory prezydenckie, a teraz – 15 marca – w holenderskich wyborach parlamentarnych Wilders ostatecznie przegrał z Partią Ludową na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) Marka Ruttego – wielu europejskich przywódców odetchnęło z ulgą.

Nadzieją napawają ich też sondaże przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi we Francji. Poparcie kandydatki Frontu Narodowego Marine Le Pen spadło, zaś jej główny kontrkandydat, centrowy euroentuzjasta Emmanuel Macron, ma coraz większe szanse uzyskać od niej lepszy wynik także w pierwszej turze. Z kolei w Niemczech, od kiedy socjaldemokrata Martin Schulz (SPD) zapowiedział start w wyborach, prawicowo-populistyczna Alternatywa dla Niemiec prawie przestała się liczyć.

Mark Rutte określił holenderski wynik wyborczy jako „koniec złego populizmu”. Jednak niezależnie od tego, czy w polityce rzeczywiście rozpoczyna się właśnie powolny odwrót od takich haseł, problemem pozostaje to, że tzw. partie głównego nurtu pozwoliły skrajnej prawicy kształtować debatę publiczną. Nawet gdyby partia Wildersa zdobyła największą liczbę miejsc w parlamencie, i tak nie znalazłaby partnera koalicyjnego, a co za tym idzie – nie sięgnęłaby po władzę. Szef Partii Wolności wygrał jednak kontrolę nad holenderską polityką głównego nurtu. Zmusił nawet Ruttego do zaadaptowania niektórych radykalnych postulatów względem imigrantów. Rutte przejął też język i postawę – widać to było wyraźnie w czasie ostatniego kryzysu w stosunkach Holandii i Turcji – dzięki czemu odebrał część wyborców Wildersowi. Ten sam trend widoczny jest w całej Europie. To, co jeszcze kilka lat temu stanowiło kuriozum, dziś jest często uznawane za normę – i to taką, do której opłaca się dostosować.
Oto największy problem polityki państw europejskich: populiści są obecnie w stanie zaskarbić sobie poparcie wyborców przy pomocy programów objętości jednej strony, na której każdy kolejny punkt to „sprzeciw” – wobec migracji, muzułmanów, strefy euro, NATO, Unii Europejskiej, establishmentowi, globalizacji. Ich sukces obnażył słabość elit wielu krajów, które nie wypracowały własnej pozytywnej agendy albo boją się zaryzykować jej wdrożenie. W dniach, kiedy obchodzimy 60. rocznicę podpisania traktatów rzymskich, przezwyciężenie tego trendu i przekonanie Europejczyków, że „pozytywna” polityka jest możliwa, pozostaje wciąż dla Unii Europejskiej najbardziej pilnym wyzwaniem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2017