Sprawcy (do dziś) nieznani

Czy nowe dokumenty pozwolą prokuratorom IPN-u wpaść na trop sprawców niewyjaśnionych śmierci księży katolickich w latach osiemdziesiątych?.

22.01.2007

Czyta się kilka minut

ks. Stefan Niedzielak /
ks. Stefan Niedzielak /

Niedziela 17 kwietnia 1983 r. była słoneczna, a dla ojca Honoriusza - dominikanina, duszpasterza akademickiego z Poznania i twórcy Ośrodka Pomocy Represjonowanym Politycznie - wyjątkowo pracowita. Poranna Msza, spotkanie w duszpasterstwie, kolejna Msza z homilią o 12.30, potem obiad.

Nikt nie pamięta dziś momentu, kiedy zakonnik usiadł za kierownicą "malucha", pożyczonego od współbrata ojca Stanisława Pąka. Zapowiedział wcześniej, że jedzie odwiedzić rodziców i brata, mieszkających w Mławie, położonej kilkaset kilometrów od Poznania. Nikt nie zapamiętał, żeby tego dnia wydarzyło się coś, co zwiastowałoby tragedię.

Wypadek tuż przed zakrętem przed przejazdem kolejowym w Wydartowie. Na pustej drodze, przy niewielkiej prędkości samochodu, przy idealnej pogodzie. Świadkowie - małżeństwo podróżujące z przeciwnej strony - zapamiętali, że fiat 126 p jechał prosto, zjeżdżając z zakrętu i uderzając w przydrożne drzewo. Ich zeznania złożone w 1991 r. znajdują się w pierwszej z pięciu teczek akt sprawy. Ot, nieszczęśliwy drogowy wypadek. Chociaż...

Weronika Gałecka, jedna z uczestniczek prowadzonego przez dominikanina duszpasterstwa zapamiętała, jak tego dnia, po porannej "dziewiątce", ojciec Honoriusz podszedł do niej i wypowiedział zdanie: "Gdybym nie wrócił, to niczego nie odwołujcie, niech wszystko leci tak, jakbym był".

Zdanie, które można przecież różnie tłumaczyć.

Ojciec Honoriusz (Stanisław Kowalczyk) zmarł trzy tygodnie później w szpitalu. Jeden z księży zapamiętał ostatnie zdanie wypowiedziane przez przytomnego jeszcze duchownego: "Proszę modlić się za komunistów, bo to są biedni ludzie".

- Wtedy, w 1983 r., w Poznaniu nikt nie miał wątpliwości, że za śmierć ojca Honoriusza odpowiedzialność ponosi Służba Bezpieczeństwa. Uważam tak do dziś, choć przyjmuję do wiadomości ustalenia prokuratury w tej sprawie - mówi Stanisława Borowczyk, dawna uczestniczka duszpasterstwa przy poznańskim kościele dominikanów, autorka poświęconej mu książki i przewodnicząca fundacji jego imienia. - Doświadczenie ostatnich lat uczy, że jednak nie wszystkie dokumenty udało się zniszczyć. Być może istnieją gdzieś dowody popełnienia innych, mniej znanych komunistycznych zbrodni. Takich jak śmierć ojca Honoriusza.

Grupa specjalna

Zarządzeniem 092/0rg ministra spraw wewnętrznych Stanisława Kowalczyka z 19 listopada 1973 r. w Departamencie IV utworzono Samodzielną Grupę "D" (skrót od: dezintegracja). Podlegała bezpośrednio dyrektorowi departamentu, a jej istnienie w strukturze MSW objęte było tajemnicą nawet dla innych funkcjonariuszy.

Działania dezintegracyjne prowadzono z zachowaniem szczególnej ostrożności. Polecenia dotyczące konkretnych akcji wydawał bezpośrednio dyrektor Departamentu IV. Sprawy operacyjne realizowano nie prowadząc dokumentacji przewidzianej przepisami obowiązującymi w resorcie, a po wykonaniu zadania materiałów nie archiwizowano, lecz po prostu niszczono. Mimo tajnego, zakonspirowanego charakteru zespołu kierownictwo MSW było na bieżąco informowane o planach akcji dezintegracyjnych oraz o ich przebiegu.

Wśród metod dezintegracyjnych stosowanych przez zespół były anonimy szkalujące osoby ze środowiska kościelnego czy podsycanie antagonizmów za pośrednictwem tajnych współpracowników. Metody działań specjalnych były już mniej subtelne: pobicia, uszkodzenia mienia, uprowadzenia, groźby, odurzenia, napady na mieszkania, podpalenia.

"Nie można wykluczyć, że w trakcie działań specjalnych miały miejsce przypadki zabójstw" - napisali w konkluzji autorzy przyjętego przez Sejm w 1991 r. Sprawozdania Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do Zbadania Działalności MSW (tzw. raportu Rokity), którzy jako pierwsi dotarli do materiałów wskazujących na istnienie tej grupy.

Czy funkcjonariusze komórki "D" byli odpowiedzialni za śmierć siedmiu księży katolickich, którzy zginęli w niewyjaśnionych do końca okolicznościach w latach 1983-1989? Z raportu Rokity: "Zniszczenie większości materiałów operacyjnych dotyczących działalności całego pionu IV byłej Służby Bezpieczeństwa nie pozwala na jednoznaczne udokumentowanie wszystkich zadań, które były nałożone na komórki »D« w centrali i w terenie".

Rok po śmierci ojca Honoriusza trzech pracowników MSW zakatowało ks. Jerzego Popiełuszkę. W lutym 1985 ks. Stanisław Palimąka, proboszcz z Klimontowa, ginie we własnym garażu przygnieciony przez samochód, który sam stoczył się z podjazdu. Na liście znajduje się też nazwisko zmarłego w niewyjaśnionych okolicznościach ks. Antoniego Kija. Wreszcie, już w 1989 r. giną trzej księża znani z działalności opozycyjnej: Stefan Niedzielak, Stanisław Suchowolec i Sylwester Zych.

"Staszek mnie zastąpi"

21 stycznia 1989 r. ks. Stefan Niedzielak, proboszcz parafii św. Karola Boromeusza na warszawskich Powązkach, nie odprawił porannej Mszy o godzinie 8 i ogóle nie pojawił się w kościele. Zaniepokojony wikary w towarzystwie kościelnego poszli do jego mieszkania. Drzwi były otwarte, w środku bałagan, włączony telewizor. Ks. Niedzielak leżał na podłodze w sutannie i skarpetkach. Na ciele były wyraźne ślady pobicia. Nie żył od kilku godzin.

Ksiądz był znaną postacią. W czasie II wojny światowej kapelan Łódzkiego Okręgu AK, po 1945 r. kapelan antykomunistycznego WiN-u, w latach 80. współtwórca Sanktuarium Poległych i Pomordowanych na Wschodzie, kapelan Rodzin Katyńskich. W środowiskach opozycji od początku uważano, że śmierć kapłana była zaplanowaną zbrodnią, za którą stała SB. Mecenas Jan Olszewski, pełnomocnik metropolitalnej kurii warszawskiej i rodziny, twierdził potem, że złamanie kręgosłupa u zmarłego może być następstwem nieszczęśliwego upadku ze znacznej wysokości na ostre i twarde podłoże. Albo uderzenia zadanego z wielką siłą.

22 stycznia 1989 r. podczas towarzyskiego spotkania (z przyjaciółmi z Niezależnego Ruchu Społecznego im. ks. Jerzego Popiełuszki) inny ksiądz, Stanisław Suchowolec, wikary z parafii Niepokalanego Serca NMP w białostockiej dzielnicy Dojlidy, powiedział: "Pętla wokół mnie zaciska się coraz bardziej (...). Grożą mi, szantażują, starają się, bym odniósł wrażenie, że nie będę miał spokoju ani poczucia bezpieczeństwa, bo oni są wciąż w pobliżu".

Byli. O księdzu Suchowolcu jego bliski przyjaciel ks. Popiełuszko mówił swojej mamie: "Jeśli nie daj Boże mnie coś się stanie, Staszek mnie zastąpi".

A Staszek, kapłan zaprzyjaźniony z działaczami białostockiej "Solidarności", miał powody do obaw. Kilkakrotnie pobili go "nieznani sprawcy", nękano go anonimowymi listami i telefonami, ktoś dokonywał fachowych uszkodzeń jego samochodu. Ksiądz żył ze świadomością zagrożenia. Napisał nawet prośbę do WUSW o zezwolenie na posiadanie osobistego miotacza gazu łzawiącego (nigdy nie otrzymał odpowiedzi).

Tydzień po spotkaniu z przyjaciółmi, w nocy z 29 na 30 stycznia, jego ciało znaleziono w mieszkaniu na plebanii. Leżał przy łóżku, miał twarz czarną od sadzy, obok leżała suka Nika. Jak wykazała sekcja zwłok, śmierć nastąpiła w wyniku zatrucia tlenkiem węgla wskutek pożaru. Związany z "Solidarnością" ekspert pożarnictwa w stopniu pułkownika powiedział potem: "Pożar mógł zaistnieć z najrozmaitszych przyczyn. Jedno tylko wiem na pewno: spowodowała go fachowa ręka".

Z mieszkania księdza nic nie zginęło, choć na wierzchu leżała koperta z pieniędzmi. Ubranie księdza zostało wcześniej oblane cuchnącą substancją, taką samą substancją oblano znajdujący się w mieszkaniu krzyż. Do dziś nie wiadomo, jaki był jej skład chemiczny. Jeden ze świadków zapamiętał, że późnym popołudniem 29 stycznia księdza odwiedził szpakowaty, krótko ostrzyżony mężczyzna, którego nikt wcześniej na plebanii nie widział. Rozmowa trwała około godziny i była burzliwa.

We wrześniu 1992 r. białostocka prokuratura ogłosiła komunikat, że rzeczywistą przyczyną pożaru w mieszkaniu księdza, a w konsekwencji śmierci kapłana, było podpalenie. Choć tropy prowadzą w kierunku MSW, dowodów pozwalających na postawienie komukolwiek zarzutów nie znaleziono. Dziś wiemy tylko tyle, że w najbliższym otoczeniu księdza Suchowolca SB miała agenta.

Upalna noc w Krynicy

Noc 11 lipca 1989 r. była upalna. Dyspozytorka sezonowej stacji pogotowia ratunkowego w Krynicy Morskiej przyjęła zgłoszenie ok. 2.30. Przy bocznej, niewidocznej od głównej ulicy ścianie dworca PKS leżał nieruchomy mężczyzna. Wyglądał, jakby osunął się na betonowy chodnik. Lewą rękę miał uniesioną, opartą na występie muru, na ustach ślady piany. Mimo braku akcji serca i braku reakcji źrenic na światło lekarka z ekipy pogotowia przystąpiła do reanimacji. Bez skutku. Kwadrans przed trzecią karetka wróciła do bazy, a dyspozytorka zawiadomiła posterunek MO o znalezieniu ciała.

Sekcja zwłok, przeprowadzona 30 godzin później, ujawnia podbiegnięcia krwawe na czole i bardzo silną woń alkoholu z organów wewnętrznych (sekcja wykazała, że stężenie alkoholu we krwi zmarłego wyniosło ponad trzy promile). Ciało zidentyfikował wikary z kościoła św. Katarzyny w Braniewie, gdzie mężczyzna spędzał urlop. Zmarły nazywał się Sylwester Zych i był katolickim księdzem. Prokurator Antoni Dykowski z prokuratury wojewódzkiej w Elblągu postawił tezę, że denat zapił się na śmierć, choć według powszechnej opinii wszystkich osób znających księdza, nie używał on alkoholu.

Dwa lata wcześniej, 13 października 1987 r. 37-letni wówczas kapłan spisał i nagrał na taśmie magnetofonowej testament. "Czuję, że zbliża się mój dzień, czas spotkania z Panem (...). Do nikogo nie czuję nienawiści (...). Solidarnym sercem jestem ze wszystkimi, którzy jeszcze walczą, którzy dążą do Polski wolnej i niepodległej".

Rok wcześniej opuścił więzienie po odsiedzeniu 4 lat i 7 miesięcy z 6-letniego wyroku "za przynależność do nielegalnej organizacji zbrojnej i posiadanie broni bez zezwolenia". Z tej broni w lutym 1982 r. dwóch młodych ludzi, podopiecznych księdza Zycha, w wyniku nieszczęśliwego wypadku śmiertelnie raniło starszego sierżanta MO Zdzisława Karosa w tramwaju na warszawskiej Woli.

- W tej sprawie od początku zaczęły pojawiać się pęknięcia w wersji lansowanej przez MSW i prokuraturę - wspomina dziś Jerzy Jachowicz, wówczas dziennikarz "Gazety Wyborczej" i autor kilkunastu tekstów na ten temat. - Świadkowie, dwaj barmani, którzy mieli widzieć kompletnie pijanego księdza w towarzystwie nieznanego mężczyzny w młodzieżowej dyskotece Riviera, podawali zbyt gładką wersję, by mogła być prawdziwa. Później okazało się, że byli mało wiarygodni, jeden z nich był hochsztaplerem i oszustem mającym kłopoty z prawem, a drugi nakłonił pracującą w Rivierze barmankę do złożenia zeznań zgodnych z tym, co sami mówili. Zataili też pewne istotne fakty. Na każdym kroku pojawiały się pytania, na które prokuratura nie potrafiła bądź nie chciała znaleźć odpowiedzi: jak to się stało, że człowiek znany z tego, iż w ogóle nie bierze alkoholu do ust, pije na umór z nieznajomym kompanem w miejscu, w którym hałas wyklucza możliwość rozmowy, a średnia wieku uczestników dyskoteki nie przekracza 20 lat? Dlaczego znalezione zwłoki były już zimne, choć przy tej temperaturze stygnięcie ciała trwa kilka godzin? Dlaczego ksiądz miał na sobie koszulę, w którą nie był ubrany, wychodząc rano z plebanii? W tej sprawie z daleka było czuć SB.

Mecenas Jacek Taylor, pełnomocnik rodziny zmarłego, był pewien tylko jednego: "Nic nie wiemy, co działo się z księdzem od południa 10 lipca do znalezienia ciała o godzinie 2.15 w nocy 11 lipca".

Prokuratura umorzyła śledztwo w 1993 r.

Być może było tak, jak zapamiętał jeden z mieszkańców domu niedaleko dworca PKS w Krynicy, odtwarzając krzyki, które słyszał tej nocy, gdy zginął ksiądz ("Wal go po żebrach!"). Tyle że nie wiadomo, kim był ten, który krzyczał.

Część działań operacyjnych stosowanych wobec księdza dałoby się odtworzyć na podstawie jego Teczki Ewidencyjno-Operacyjnej (SB zakładała taką teczkę każdemu księdzu od 1963 r.). Jednak wszystkie teczki zostały zniszczone późnym latem i jesienią 1989 r., już w czasie, kiedy premierem był Tadeusz Mazowiecki, a szefem MSW jeszcze gen. Czesław Kiszczak. Teczkę ks. Zycha zniszczono komisyjnie 19 września 1989 r. w Wydziale IV Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych.

"Nie widzę przełomu"

Doświadczeni prokuratorzy czytający akta czują, że we wszystkich tych sprawach jest pewien wspólny zespół cech, pozwalający postawić hipotezę, iż stali za nimi funkcjonariusze SB. Tropy prowadzące w ich stronę są ukryte w aktach. Żeby je odnaleźć, trzeba szukać. I wciąż stawiać pytania. Czy zostały wykonane wszystkie czynności na miejscu zdarzenia? Czy zabezpieczono ślady? Jak prowadzono przesłuchanie? Dlaczego nie zadano kilku pytań? Dlaczego nie przesłuchano ważnego świadka?

Czasem wątki pojawiają się w czasie kolejnej lektury. Niepozorna, wpięta do akt odręczna notatka. Zestawienie dwóch okoliczności. Szczegół. Czasem to on prowadzi do zaskakujących hipotez, idących wbrew oficjalnej czy milicyjno-prokuratorskiej wersji zdarzenia. Na przykład, dlaczego marynarka, którą miał na sobie kierowca ks. Jerzego Popiełuszki, Waldemar Chrostowski, nie była rozerwana przez funkcjonariusza SB w czasie ucieczki z samochodu w nocy 16 października 1984 r., lecz starannie rozcięta? Dlaczego kajdanki, którymi był skuty, miały spiłowane ząbki? Drobne, pozornie błahe szczegóły, które mogą mieć znaczenie.

Prokurator Marek Klimczak z warszawskiego Oddziału IPN od kilku miesięcy kieruje pracą zespołu, badającego hipotezę o istnieniu w MSW w latach 1986-89 związku przestępczego. Zespół ten składa się z trzech prokuratorów (łącznie z Klimczakiem). Podzielili się pracą, bo inaczej sama lektura akt zajęłaby im kilka miesięcy. W zakresie ich zainteresowań znalazło się ostatecznie 48 spraw, głównie z lat 80. Niektóre rozległe. Tylko sprawa ks. Popiełuszki w kontekście interesującym IPN-owskich prokuratorów (czyli z pominięciem bezpośrednich sprawców, skazanych w 1985 r.) liczy 107 tomów akt. Leżą one wszędzie. Na półkach i biurkach. Na wierzchu tom V akt sprawy ks. Suchowolca (jest ich 10), sygnatura I Ds. 45/91 data: 22 październik 1991. Protokoły, sprawozdania, ekspertyzy.

Prokurator Klimczak nie spodziewa się przełomu. - Raczej - zaznacza w swym jasnym pokoju na parterze gmachu sądu przy placu Krasińskich w Warszawie. Bo przecież całkowicie wykluczyć tego się nie da. - Nasi archiwiści od czasu do czasu wyławiają jakiś dokument potwierdzający podejmowanie bezprawnych działań przez struktury MSW - mówi. - To dotyczy spraw już znanych, jak też nowych. Być może dokumenty, jakie otrzymaliśmy od ABW, pozwolą na ustalenie czegokolwiek nowego, naprowadzą na nowy ślad, będą miały wartość dowodową. A może nie.

Na relacje skruszonych funkcjonariuszy SB trudno liczyć. Mówią tylko tyle, ile wymaga protokół. Są sprytni, czujni, uważnie słuchają pytań, wnioskują, jaką wiedzę ma przesłuchujący ich prokurator. Prowadzą swoją grę. I za każdym razem jest to konfrontacja nie z jednym czy drugim świadkiem lub pracownikiem resortu, lecz z całą machiną SB. Zresztą prokuratorzy IPN nie przesłuchują ich ponownie. Wiedzą, że w tej grze są na przegranej pozycji. Nie mają atutów, nie są w stanie przycisnąć do muru, zaskoczyć. Może w ogóle nie wierzą, że po tylu latach jest to jeszcze możliwe?

Nie istnieją Teczki Ewidencyjno-Operacyjne księży, brak dokumentacji obserwacji. Działania i niektóre fakty ustala się w oparciu o odpisy. To żmudna, rzemieślnicza praca, którą przed prokuratorami IPN wykonało kilku innych prokuratorów. Jak dotąd, bez rezultatów.

Choć prokurator Klimczak przyznaje, że kilka szczegółów z akt go niepokoi. Niepokojący jest - przykładowo - fakt wywołania pożaru, w którym zginął ks. Suchowolec, za zamkniętymi drzwiami (w decyzji o umorzeniu sprawy przyjęto tezę, że sprawca użył dopasowanego klucza). Do kogo należał zegarek marki poliot, znaleziony w okolicy plebanii? Dlaczego butelki wódki, która znajdowała się w jego pokoju, nie znaleziono w czasie pierwszej, wyjątkowo szczegółowej wizji lokalnej, ale podczas drugich oględzin? - W tej sytuacji pytania rodzi fakt niezauważonej obecności w pokoju księdza innych osób, i to o tak późnej porze, brak reakcji na pożar psa i znaleziony zegarek - mówi Klimczak.

Jak to wszystko zweryfikować, po tylu latach?

Klimczak: - Dziś nie widzę przełomu w tych sprawach. Ale nie potrafię określić, co zdarzy się jutro. Odpowiedzialnie prognozować będzie można dopiero po zakończeniu kwerend w zasobach IPN.

Bez epilogu

Logika prokuratorska jest inna niż logika Kazimierza Kowalczyka. Brat ojca Honoriusza (rocznik 1939, trzy lata młodszy) co jakiś czas przyjeżdża z Mławy do IPN i w czytelni pracowicie studiuje kolejne tomy akt sprawy brata. Notuje, porównuje, prosi o kserokopie. Mówi o sobie, że jest strażnikiem jego pamięci. Na poddaszu domu w Mławie zgromadził pamiątki: fotografie, zapiski.

- Ostatni raz był w domu w lutym 1983 - wspomina. - Żegnaliśmy się tak, jakby to było nasze ostatnie spotkanie. Staszek zrobił znak krzyża na czole mojej córki. Opowiadał o inwigilacji. Baliśmy się o niego, ale powtarzał: ty masz rodzinę, nie możesz, ja jestem sam, to co innego. Potem widziałem go jeszcze w szpitalu, poznał mnie, ale już nie był w stanie mówić. Byłem przy nim, kiedy umierał.

Kazimierz Kowalczyk, jak wszyscy bliscy ojca Honoriusza, nie wierzy w nieszczęśliwy wypadek. Studiuje akta i ufa, że w końcu archiwiści znajdą jakiś ślad. Albo że odnajdzie się kolejny świadek. Jak Władysław Tuliszka, były dyrektor ośrodka w podpoznańskim Kiekrzu, który kilka lat temu opowiedział dziennikarzowi (potem złożył zeznanie w prokuraturze), o funkcjonariuszach SB przebywających w ośrodku, z których rozmów wynikało, że mieli związek ze śmiercią ojca Honoriusza. Ale zeznań Tuliszki nie potwierdził nikt inny, a on sam już nie żyje. Dla prokuratora jego świadectwo nie miało więc wystarczającej wartości dowodowej. A bez dowodu zarzutu postawić nie można. Dlatego na ostatnim z kilku postanowień o umorzeniu śledztwa w tej sprawie (z lipca 2002 r.) prokurator napisał: "Analiza całokształtu materiału dowodowego (...) w żadnej mierze nie pozwala przyjąć tezy, że do śmierci księdza Stanisława Kowalczyka przyczyniły się osoby trzecie".

Także w sprawie śmierci ks. Niedzielaka pojawił się nowy świadek. Jeden z prokuratorów znających akta twierdzi, że jego zeznania mogą doprowadzić na trop tych, którzy przed laty dokonali zbrodni na warszawskiej plebanii św. Karola Boromeusza.

Ale na razie ta śmierć jest jednym z wielu niewyjaśnionych dramatów z lat 80.

Korzystałem m.in. z książek Zbigniewa Branacha: "Tajemnica śmierci księdza Zycha" oraz "Sam płonął i nas zapalał. Próba wyjaśnienia zbrodni zabójstwa ks. Stanisława Suchowolca", wydanych przez Agencję Reporterów Cetera w Toruniu, oraz z pracy "Dusz Pasterz o. Honoriusz" pod redakcją Stanisławy Borowczyk.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (04/2007)