Śpieszmy się kochać kaznodziejów

Stefania Grodzieńska – pamiętam z jednego z wywiadów – opowiadała, że ma dyżurujący na telewizorze kajet, w którym skrzętnie odnotowuje (w celach pedagogicznych) lapsusy, pomyłki i frapujące frazy padające z ust telewizyjnych prezenterów.

04.12.2017

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA
FOT. GRAŻYNA MAKARA

Miałem w życiu okres, gdy podobnie postępowałem z kaznodziejami. Najlepsze homiletyczne kęsy w moim zbiorku pochodziły, niestety, najczęściej z drugiej ręki (a wiadomo, jak historie zyskują na krągłości w miarę kolejnych opowiadań).

Miejsce pierwsze na liście przebojów długo okupowała dominikańska legenda o pewnym wywodzącym się z tegoż zakonu topowym rekolekcjoniście i mariologu, który podczas jednego z terenowych występów popadł w nadzwyczajne nawet jak na niego retoryczne uniesienie. Jął porównywać Matkę Bożą do pięknych rzeczy znajdujących się w tamtym kościele (koncept był pewnie taki, by przekonać słuchaczy, ile okazji do obudzenia w sobie aktów strzelistych pod adresem Maryi kryje się w codziennym otoczeniu). Pięknie, malowniczo i z wdziękiem homiletycznej primabaleriny brnął przez scenografię. A to porównał Bogurodzicę do stojących przy ołtarzu kwiatów, a to do uśmiechu dziecka siedzącego w pierwszym rzędzie, a to do wpadających przez witraż promieni zachodzącego słońca. W końcu – na tym samym oddechu – wypalił: „Maryja jest jak ten zegar!”. Zorientował się w ułamku sekundy, w jakie tarapaty popadł, ale nie byłby starym ambonowym wyjadaczem, gdyby i z tego zakrętu nie wyszedł cało. Odzyskawszy rezon, dokończył myśl: „Ona też przecież zawsze mówiła Bogu: »Tak. Tak. Tak...«”.

Wychowany na dominikańskim kaznodziejstwie, zapełniałem więc mój kajecik wyczynami nastrojowych mistrzów haiku („Jesień. Z drzew spadają liście, w ławkach postarzali nagle ludzie” – to kazanie przytoczone w całości), szczególne zamiłowanie mając do pewnego znanego konferencjonisty, który z przejęciem opowiadał kiedyś o „macicy Serca Jezusowego”, a o Janie Pawle II mówił „Stary Jan”. W jego melodyjnym słowotoku udało mi się wyłapać też ze wstrząsającymi, fizjologiczno-położniczymi szczegółami opisany „poród nowego człowieka”, który to – zdaniem owego mnicha – miał na krzyżu przeżyć Pan Jezus.

Wiem, że nasz Episkopat wydał ostatnio dokument nakazujący księżom staranne przygotowywanie homilii mszalnych i podkreślający ich wagę (ciekawe, kiedy wyda kolejny, zakazujący – skoro homilie są takie ważne i potrzebne – odczytywania w ich miejsce drętwych listów pasterskich, które nasi biskupi uwielbiają wprost do nas pisać, jakbyśmy wciąż mieli lata 50. XX w. i nie było innych dróg, żeby ze swoimi wiernymi pogadać). Nie podejrzewam, rzecz jasna, żeby jakoś specjalnie owa norma zmodyfikowała życie, nie ukróci też z pewnością fantazji opisanych wyżej kaznodziejów.

Osobiście nie chciałbym jednak, by ją ograniczyła. Im jestem starszy, tym bardziej ich rozumiem. Wszystkich tych, którzy wchodząc coraz głębiej w relacje z Absolutem widzą, że jedno po drugim tracą narzędzia, by zapoznawaną rzeczywistość opowiedzieć, zamknąć w ramach narzucanych przez zasady komunikacji.

Za stary już jestem, by nie wiedzieć, że Eucharystia to nieskończenie więcej niż tych kilka minut twórczości własnej celebransa tuż po Ewangelii. Nie oczekuję już więc od kapłana, że będzie teologicznym showmanem – wciąż noszę w sercu naprawdę wstrząsające kazania, choć pod względem formalnym wymęczone, wystękane, wyszeptane. Zasada wzięta z psychologii: cudowności szybko się nudzą (podobnie jak perory tych księży, którzy przez całe życie zdają się po prostu inaczej miksować tych samych sto zdań o tematyce ogólnopobożnościowej), nakręcony na doznania człowiek leci szukać następnych. Nigdy za to nie zapomnisz duchowej stołówki, w której pożywiłeś się czyimś prawdziwym doświadczeniem, autentyczną wiedzą, wymodloną myślą.

Z czasem zaczynasz mniej zrzędzić, grymasić, po prostu z premedytacją omijasz kościoły ambonowych trucicieli. Na kaznodzieję patrzysz nie jak na odtwarzacz emitujący religijne treści, lecz jak na człowieka, który opowiada Ewangelię swoim doświadczeniem. Jezus też tak przecież robił. Wszystkim utyskującym na tzw. „zaćmienie Józefa”, czyli błyskawiczne odmeldowanie się męża Maryi z kart Ewangelii, mówię: chcecie zobaczyć Józefa, „ukryte lata” Mesjasza? Słuchajcie przypowieści. O lampie pod korcem, o zaczynie chleba, o nowych bukłakach, o siewcy, o cerowaniu ubrania, o robotnikach i rolnikach – zobaczycie Świętą Rodzinę w komplecie, jej codzienne życie. Przecież Jezus nie chodził na kursy „kreatywnego mówienia”, nie dysponował – jak dziś następcy jego apostołów – „Zbiorami przykładów do kazań w roku A”. Nie byłoby może tak czytelnego przekazu, a my nadal może wierzylibyśmy w Lelum i Polelum, gdyby nie Jego rodzice, Jego dom.

Nie wiem, co przeżył ekscentryczny dominikanin, kojarzący teologię z położnictwem. Wiem, że gdy miało się w życiu okazję być przy narodzinach i śmierci człowieka, śmiech z tych jego porównań jakoś więźnie w gardle. Z patosem mówi się czasem o dniu śmierci świętych (gdy zwykle obchodzi się ich liturgiczne wspomnienia): „dzień narodzin dla nieba”. A może to właśnie tak jest? Może od strony Pana Boga tak to właśnie wygląda? I coś, co dla nas wygląda jak rozpad, On dokładnie w tym samym momencie – wraz z całym niebem – świętuje tak, jakby wszystko dopiero się zaczynało? Może rzeczywiście nasza agonia, nasze łoże śmierci, z perspektywy aniołów (czekających w niebiańskich fartuchach na przecięcie pępowiny) jest fotelem na porodówce, a ta, którą tu nazywamy matką (a mówimy tak przecież i o Ziemi, i o Kościele), ma za główne zadanie (niestety w bólach) wydać nas na inny świat? Może – dzięki życiu w Bogu – ten proces może się zacząć dużo wcześniej niż w dniu, którego datę kamieniarz wystuka nam kiedyś na nagrobku? Może o to chodzi z tym bolesnym jak śmierć i poród „obumieraniem”, o którym tyle się mówi, i przez wszystkie przypadki odmienia w świętych i pobożnych dziełach?

Timeo Deum transeuntem” (Boję się przechodzącego Boga) – pisał św. Augustyn. Ja coraz bardziej boję się, by nie minąć dziwnego na pierwszy rzut oka kaznodziei, który – mimo całego swojego formalnego niepozbierania – może być tym prorokiem, na którego przyjście czekam całe życie. Jakże często modlimy się „o wolę Bożą”, by – gdy ją dostaniemy – biec znowu na klęcznik z reklamacją, pytać, czy nie mają jednak na składzie jakiejś innej. Śpieszmy się kochać i tych „mało sexy” kaznodziejów, bo może się okazać, że choć kurier całkiem niepozorny, w paczce naprawdę ma mój paszport do nieba. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2017