Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tymczasem to właśnie codzienność tysięcy polskich pracowników. Zwłaszcza tych, których zakłady ulokowane są w specjalnych strefach ekonomicznych. Przykład? W centrum logistycznym Amazona w Sadach pracuje ok. 4 tys. osób. Sady leżą 20 km od centrum Poznania. Trzeba pamiętać, że w tamtejszych zakładach pracują przede wszystkim ludzie z różnych zakątków Wielkopolski. Nie tylko zresztą w Amazonie. Polskie firmy przez lata takich pracowników wręcz preferowały. Było to dla nich bardzo wygodne sięgnięcie po zasoby taniej, zdesperowanej siły roboczej z bardziej odległych wsi i miasteczek.
Firmy przyciągały ludzi obietnicą, że do pracy ich dowiozą. Amazon zrobił podobnie. Mam przed sobą rozkłady jazdy ich kilkunastu linii. Z Gniezna jedzie się minimum półtorej godziny. Z Wągrowca podobnie. Ze Skwierzyny i Leszna dwie godziny. Z Konina i Wałcza dwie z hakiem. Na dodatek busy, którymi Amazon dowozi ludzi do pracy, nie są – delikatnie mówiąc – luksusowe. Formalnie rzecz biorąc, nie należą oczywiście do Amazona, lecz do prywatnych większych i mniejszych firemek transportowych. Klimatyzacja jest rzadkością. Zimą się więc marznie, a latem smaży. A im większe pogodowe anomalie, tym bardziej sprawa staje się dotkliwa.
POLECAMY: „Woś się jeży” – autorski cykl Rafała Wosia co czwartek na stronie „TP” >>>
W ubiegłym tygodniu w autobusie wiozącym ludzi z okolic Konina temperatura sięgała 40 stopni. Doszło do buntu. Grupa pracowników powiedziała, że w takich warunkach nie jedzie. Rozpoczęły się negocjacje telefoniczne z koordynatorem transportowym. Skończyło się – jak łatwo się domyślić – nieusprawiedliwioną nieobecnością i naganą. A w firmie zasady są takie, że po dwóch nieobecnościach wylatuje się z roboty. W sprawę zaangażował się działający w Amazonie związek zawodowy Inicjatywa Pracownicza, który domaga się anulowania nieobecności. Negocjacje trwają. Przy okazji IP sygnalizuje, że podobny brak gotowości do zapewnienia optymalnych warunków pracy podczas upałów jest też w innych firmach. Wskazują na Volkswagena pod Poznaniem, bydgoskie wodociągi czy garwoliński Avon.
Pozostańmy jednak przy Amazonie, żeby nie rozmywać sprawy. Ta historia pokazuje w miniaturze, że relacje pracodawca–pracownik cały czas są w Polsce jednym wielkim przeciąganiem sznura. Tu nie ma nic za darmo. Wszystko trzeba sobie wyszarpać. Pracodawca nie da niczego, do czego nie zostanie zmuszony. Dziś na przykład nie wymaga od podwykonawców transportowych utrzymywania w busach temperatury między 18 a 25 stopni. Czyli czegoś, co w transporcie publicznym jest standardem. Dlaczego? Bo nie musi. Państwo zaś umywa ręce.
Bezpieczny dojazd do pracy
Co roku w wakacje policja prowadzi wielkie akcje „Bezpieczne wakacje”, polegające na kontroli autokarów wiozących najmłodszych na kolonie i obozy. Akcji „Bezpieczny dojazd do pracy” nie było nigdy. Dlaczego? Co stoi na przeszkodzie?
Dlaczego pierwszą reakcją na bunt i niezadowolenie z okropnego gorąca są represje i nagany? Cóż takiego by się stało, gdyby pracodawca stanął po stronie pracownika i przyznał, że w takich warunkach po prostu podróżować się nie powinno?
A może do sprawy trzeba podejść bardziej systemowo. Od pewnego czasu Inicjatywa Pracownicza domaga się, by czas dojazdu był wliczany do czasu pracy. Dziś jest bowiem tak, że dniówka zaczyna się dopiero w momencie przekroczenia bramy zakładu. Te półtorej, dwie godziny spędzone w przegrzanym/niedogrzanym autobusie to zaś, formalnie rzecz biorąc, odpoczynek. A przecież to pracodawca korzysta na zasobach taniej pracy z Gniezna czy Skwierzyny. Gdyby musiał zatrudnić ludzi z Poznania, to jego koszty poszłyby w górę. Zaliczenie dojazdów jako czasu pracy miałoby jeszcze tę zaletę, że pracodawca musiałby transport zorganizować lepiej i bardziej wydajnie. Dziś nie musi się tym martwić. Tyle w temacie rzekomego „rynku pracownika”. Ileż można zbywać sprawę nastawieniem w stylu: sorry, taki mamy klimat?