Solidarność: słowo w poszukiwaniu ciała

Na mnóstwo sposobów słowo „solidarność” szuka wytrwale ciała, jakim stać by się mogło. Szuka po omacku, ale nie mniej przez to gorliwie. I szukać gorliwie i żarliwie nie przestanie, póki nie znajdzie, czego szuka.

04.09.2012

Czyta się kilka minut

 Zygmunt Bauman, 22.04.2012 r. /  / Fot. JACEK DOMINSKI/REPORTER/EASTNEWS
Zygmunt Bauman, 22.04.2012 r. / / Fot. JACEK DOMINSKI/REPORTER/EASTNEWS

Być solidarnym to tyle, co powodować się w swym myśleniu i postępkach zasadą „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”... Przestrzeganiu takiej to zasady obustronnej odpowiedzialności (grupy za jednostkę, jednostki za grupę) przyswoiła nazwę stanu solidarité francuska „Encyclopédie” z 1765 r. Nazwa została ukuta z przymiotnika solidaire – „wzajemzależny”, „kompletny”, „całkowity”; a zatem z określnika wywodzącego się z kolei od słowa solide – od cechy „solidności”, „pełni”, „masywności”, „trwałości”...

Grupa nacechowana solidarnym usposobieniem swych członków wyróżnia się trwałością i odpornością na przeciwności losu zgotowanego przez pospolite ludzkie przywary: zawiści, nieufności wzajemnej i podejrzliwości, antagonizmu interesów i rywalizacji. A to dlatego właśnie, że wyłonieniu się opozycji interesu prywatnego i dobra pospólnego, czy egoizmu i altruizmu, pospolite w niej solidarnościowe postawy skutecznie zapobiegły. To właśnie solidarność przeobraża zbiór jednostek we wspólnotę ludzką, uzupełnia ich współistnienie fizyczne współbyciem moralnym, a ich współzależności nadaje rangę wspólnoty losu i przeznaczenia. Takie przynajmniej z solidarnością wiązano nadzieje, tego się po niej spodziewano i w imię tego o nią zabiegano, gdy poczęto postulować jej kultywowanie gdzieś w połowie osiemnastego stulecia: w latach rozpadu ancien régime’u i budowy od podstaw nowoczesnego państwa-narodu.

Co po żywiole?

Jedną z pierwszych inicjatyw organizatorów „okupacji Wall Street” było zaproszenie Lecha Wałęsy, legendarnego przywódcy legendarnej Solidarności (tej pisanej wielką literą), do parku Zuccotti na Manhattanie z myślą, by tak rzec, o przekazaniu przez niego pałeczki w ludowładczej sztafecie. Za wzorem ruchu społecznego, który nadał sobie miano „Solidarność”, a stał się dla nich z biegiem lat uosobieniem wszystkiego tego, co zdołało zjednoczyć ludzi przeciw gwałcącej ich interesy i ignorującej ich wolę władzy, okupanci Wall Street zamierzali wznieść się ponad podziały klasowe, etniczne, religijne, polityczne i ideologiczne dzielące Amerykanów i oddające ich na łup sobkostwa, chciwości, prywaty i obojętności na wynikłą stąd ludzką niedolę. Ucieleśnieniem tych plag byli w ich oczach bankierzy z Wall Street. „Okupanci” uważali się za przedstawicieli (czy raczej straż przednią) „dziewięćdziesięciu dziewięciu procent Amerykanów”.

Inicjatorzy okupacji nie mogli nie zdawać sobie sprawy z tego, że „okupanci” ściągnęli do parku Zuccotti z nader rozmaitych zakątków notorycznie powaśnionego i skłóconego społeczeństwa. Liczyli jednak na to, że uda się im zawiesić spory i wyciszyć antagonizmy choćby na czas niezbędny dla pozbycia się zmory, która wszystkim lub niemal wszystkim Amerykanom na równi doskwierała (podobnie było z dyktatorskim reżymem w przypadku Polaków czy zamordyzmem Mubaraka w przypadku Egipcjan i Kaddafiego w przypadku Libijczyków).

Unikali więc jak ognia wdawania się w kwestie, które ich różniły – głównie rozważań o kształcie Ameryki po tym, jak owemu jednemu, najbogatszemu procentowi Amerykanów okopanemu w bankach Wall Street nie pozwoli się już przechwytywać 93 proc. przyrostu narodowego majątku, jak to ów procent uczynił w czasie trwającego po dziś dzień finansowego załamania, w które jego żądza szybkiego za wszelką cenę zysku wtrąciła pozostałe 99 proc. narodu.

„Okupanci” chwalili się tłumnie ściągającym do parku dziennikarzom, że są ruchem prawdziwie ludowym, żywiołowym i przez nikogo niemanipulowanym – czego dowodem był fakt nieposiadania przywódców aspirujących do komenderowania ich poczynaniami. No i faktycznie przywódców nie mieli – ale i mieć nie mogli. Nie mogli, bo przywódca godny tego miana to z definicji człowiek z wizją i programem; a gdyby do układania wizji i programów w parku Zuccotti doszło, ostrożnie na bok odsuwane i przemilczane jak dotąd (na razie tylko, do czasu...), jaskrawe, a niełatwe do uzgodnienia różnice interesów i preferencji wypłynęłyby z miejsca na powierzchnię i rozbite w parku namioty opustoszałyby w mgnieniu oka. Jak to się już wielekroć działo przedtem, choćby na kijowskim placu Niezależności czy kairskim placu Wyzwolenia, a i w naszej wielomilionowej Solidarności, z chwilą, gdy cel jednoczący skłócone skądinąd obozy i frakcje został osiągnięty i do kontynuowania tymczasowego przymierza, czy raczej zawieszenia broni albo kohabitacji z rozsądku, nie było już powodu...

Karnawał

Okupacja Wall Street, podobnie jak „ruchy oburzonych” były i są, rzec można, „eksplozjami solidarności”, zaś eksplozje jak wiadomo są zjawiskami tyleż krótkotrwałymi, co nagłymi i szokującymi. Albo były owe ruchy (i są) „karnawałami solidarności” – a znów karnawały, jak poucza rosyjski filozof Michaił Bachtin, są przerwą w codzienności, czy też momentem wytchnienia od przemożnej, przytłaczającej, a odpychającej codziennej rutyny. Są przerwą, która rutynę zawiesza, lecz jej nie kasuje. Rutyna zwykła wychodzić z karnawałowej opresji bez uszczerbku. Powiadają, że owa rutyna potrzebuje nawet okresowych karnawałów, które jej ciśnienie uchylą – by groźne dla niej emocje mogły się wyładować, nieco krwi zepsutej mogło się odsączyć, niechęć do niej mogła się nieco uśmierzyć, a jej moc zniewalania mogła się na nowo, mocniej jeszcze niż dotąd, ugruntować.

Szanse solidarności, krótko mówiąc, nie namiętnościami i wrzawą karnawału się mierzą, lecz beznamiętnością bezgłośnej rutyny. Chcesz solidarności? Stań oko w oko i weź się za bary z rutyną codzienności. Z jej logiką czy jej brakiem. Z mocą jej wymogów, nakazów i zakazów. Krótko mówiąc, ze sposobem życia ludzi odpowiedzialnym za przyszły kierunek ludzkiej historii, przez którą był stworzony i jest odtwarzany.

A w naszej przynajmniej części świata rutyna codzienna, mówiąc najoględniej, jest dla solidarności niegościnna. Jest taką dziś, choć bynajmniej nie zawsze taką była. Społeczeństwo producentów kształtowane u zarania ery nowoczesnej było wszak istną fabryką solidarności. Składały się na to krzepa i gęstość międzyludzkich więzi i naoczność międzyludzkich współzależności. Pouczało o solidarności ludzkiego losu i skłaniało do zwierania szeregów i marszu noga w nogę wiele aspektów ówczesnego bytu: stłoczenie robotniczych zastępów w murach fabrycznych, jednolitość regulowanej zegarem i narzucanej przez taśmę montażową pracowniczej rutyny, wszechobecność wścibskiego nadzoru i szablonowość dyscyplinarnych wymogów. Pouczało też o niej przekonanie obu stron klasowego przedziału, zarządców w tejże mierze, co i zarządzanych, o nieuchronności i wiecznym trwaniu wzajemnego uzależnienia, a więc o sensowności dopracowania się trwałego modus covivendi i zgody na samoograniczenia, jakich jego kompromisowość nieuniknienie wymagała. O korzyściach z solidarności pouczała praktyka związków zawodowych, przetargów i negocjacji zbiorowych, zbiorowych umów o pracę, spółdzielczości wytwórczej, spożywczej czy mieszkaniowej, przelicznych odmian bractw i kas pomocy wzajemnej. Do solidarności wdrażała logika narodobudownictwa w ramach terytorialnie określonej suwerenności władz państwowych. Wreszcie powolne, lecz nieustępliwe rozrastanie się instytucji państwa socjalnego (welfare state, Sozialstaat, état providence) unaoczniało wspólnotową, na postulacie i doświadczeniu solidarności opartą, naturę ludzkiego współżycia.

Nasze do gruntu zindywidualizowane („późnonowoczesne”, jak się je dziś często, lecz bezpodstawnie określa) społeczeństwo konsumentów jest – przeciwnie – nie solidarności fabryką, lecz wzajemnej podejrzliwości i konkurencji. Produktem ubocznym, ale nader dla owej fabryki pospolitym, jest dewaluacja solidarności ludzkiej: odmowa czy zanegowanie jej użyteczności w staraniach o spełnienie osobistych pragnień i powodzenie osobistych zamiarów. Dewaluacja solidarności tkwi korzeniami w uwiądzie troski o dobro pospólne i jakość społeczeństwa, w którym życie jednostki się toczy. Jak to ujął Ulrich Beck (jeden z najwnikliwszych badaczy współczesnych przemian kulturowych): na każdą jednostkę ludzką z osobna, w jej pojedynczości i samotnym wysiłku samostanowienia, a nie na działającą zgodnie wspólnotę jakiegokolwiek szczebla, spada dziś obowiązek szukania i znajdywania, indywidualnym sposobem i w granicach wyznaczonych rozmiarem indywidualnie posiadanych przez nią zasobów, indywidualnych rozwiązań dla społecznie stwarzanych problemów (zadanie o skuteczności i absurdalności pokrewnych zaleceniu zaopatrywania się w schrony rodzinne dla uniknięcia następstw wojny jądrowej).

Od gajowego i ogrodnika do myśliwego

W odróżnieniu od społeczeństw, w których przeważała postawa gajowego (ochrona wspólnej schedy boskiego stworzenia powierzonej ludzkiej pieczy) lub ogrodnika (przyjęcie odpowiedzialności za kształt ładu społecznego i jego prezerwację), zalecana jest dziś namolnie i natarczywie postawa myśliwego. Idzie w niej głównie, a może i wyłącznie, o wielość i wielkość trofeów polowania oraz pojemność torby myśliwskiej. Dbałość o zwierzostan terenów łowieckich, a więc o powodzenie przyszłych polowań, w zakres trosk łowczego nie wchodzi. W społeczeństwie konsumentów traktujących świat jako składnicę potencjalnych przedmiotów konsumpcji zalecaną strategią życiową jest wykrojenie względnie wygodnej i bezpiecznej niszy do prywatnego wyłącznie użytku, wewnątrz beznadziejnie, bo nieuleczalnie niegościnnej ludziom, obojętnej na ludzkie kłopoty i niedolę, zasadzkami i pułapkami upstrzonej przestrzeni publicznej. W wysiłkach tego typu solidarność nie na wiele się przydaje.

Trudno orzec, co tu jest przyczyną, a co skutkiem – ale równolegle do uwiądu zainteresowania jakością dóbr wspólnych (ze społeczeństwem na czele) i zanikania skłonności do solidaryzowania się z problemami i dążeniami bliźnich przebiega rozkład i demontaż tradycyjnych „fabryk solidarności” – instytucji służących wytwarzaniu solidarnych postaw. „Deregulacja rynku pracy” i wynikła z niej płynność załóg pracowniczych o wątlejącej, bo coraz mniej przepisami prawnymi chronionej stabilności wyraźnie nie sprzyja zacieśnianiu więzów między „kolegami z pracy”.

Filozofia zarządzania w jej bieżącym wydaniu przerzuca odpowiedzialność za finansowe rezultaty zakładu z szefów na podwładnych, stawiając tym samym każdego z pracowników w sytuacji konkurencji z wszystkimi pozostałymi. Każe ona mierzyć przydatność każdego pracownika jego osobistym wkładem do dochodowości firmy i zmuszać go (czy ją) do rywalizowania z resztą załogi o szansę wyjścia cało z kolejnej rundy zwolnień towarzyszących dziś nagminnie posunięciom kryjącym się pod „politycznie poprawnymi” kryptonimami typu contracting out, out-sourcing, hiving off – czy pod bijącym wszelkie rekordy zakłamania i samozakłamania hasłem „racjonalizacji”.

W grze o sumie jawnie zerowej łączenie i zacieśnianie szeregów nie na wiele się przyda i niewiele przeżyciu dopomoże – przeciwnie, zbytnio już ono zatrąca popędem samobójczym... A nadto, i bardziej jeszcze złowieszczo: dwustronna dawniej zależność szefów i siły roboczej (którą rekrutowali i najmowali, by nią zarządzać) oraz wynikająca stąd obustronność zobowiązań i powinności zostały jednostronnie wypowiedziane: pracownicy są, jak i przedtem, w ogromnej większości zależni od miejscowych miejsc pracy, gdy o zdobywanie środków do życia idzie – ale dla aktualnych i potencjalnych „pracodawców” każde miejsce jest tylko jednym z wielu obiecujących zyski z kapitału i wcale niekoniecznie najbardziej ponętnym. Jeśli potencjalnym pracownikom ruszyć się z miejsca trudno, ich potencjalni pracodawcy mogą przenosić się (albo swe kapitały) z miejsca na miejsce bez większego trudu; w mariażu szefów z podwładnymi rozwód z ich inicjatywy i ich interesem dyktowany jest więc w każdej chwili możliwy.

O solidarności losu nie ma tu co mówić, a solidarności poczynań nie sposób się spodziewać; więzy są na to zbyt luźno zawiązane, zobowiązania zbyt kruche i zbyt łatwe do wypowiedzenia. Miejsca pracy, wraz z ich szefami i właścicielami, mogą w każdej chwili zniknąć, pozostawiając pracowników najwierniejszych nawet firmie, najbardziej dla niej użytecznych i najbardziej zasłużonych, bez przydziału i bez środków do życia. Głowienie się nad obustronnie atrakcyjnym, a długofalowym modus covivendi nie ma w tych warunkach wielkiego sensu, a solidarność wzajemna wielkich szans.

Nowe te prawdy demonstrują dziś poglądowo i wbijają w głowę wielce popularne widowiska medialne w rodzaju „Wielkiego Brata” czy „Najsłabszego ogniwa”. A głoszą te demonstrowane przez media prawdy, że w formalnie wspólnym przedsięwzięciu współuczestnicy są sobie nawzajem wrogami, że wyjść na swoje i ujść cało z pożogi możesz tylko kosztem porażki sąsiada, że idzie każdemu, a więc iść winno i tobie głównie (wyłącznie?) o to, by innych wysłano na przemiał, nim twoja kolej wędrówki na zsyp nadciągnie. Koalicje (jeśli do ich zakładania dochodzi) są ad hoc i do czasu, trwają nie dłużej niż ich przydatność dla promowania własnego i negliżowania cudzego interesu; nikt tu wierności nie ślubuje ani zobowiązań na dłuższą metę (nie mówiąc już o wieczności) nie podejmuje.

Banicja cotygodniowa w przypadku „Wielkiego Brata”, a coparominutowa w przypadku „Najsłabszego ogniwa”, jest tu prawem niewzruszonym, i jedyną niewiadomą jest to, kto kogo przechytrzy i wpierw do wywózki zakwalifikuje. Tu nie ma miejsca dla „wspólnej sprawy” i odpowiedzialności za innych – tu każdy za siebie i dla siebie... Jakby się autorzy i producenci widowisk typu „reality TV” zmówili, by dorzucać argumentów na rzecz smętnej konkluzji Zygmunta Freuda, że nakaz „kochania bliźniego swego jak siebie samego” jest najtrudniejszym do realizacji, i w swych skutkach najbardziej ryzykownym z zaleceń Pisma Świętego...

Grodzie

Nie sprzyja też szerzeniu się postaw solidarnościowych skłonność do separacji przestrzennej i izolacji, podsycana i podbechtywana kompleksem zagrożenia nawiedzającym dziś życie miejskie. Zbrojni ochroniarze strzegą wejść do biur i „osiedli grodzonych”, w których ci, których na to stać – a wśród nich i ci, którzy życiu miejskiemu ton nadają – szukają (za olbrzymią opłatą) schronienia przed niebezpieczeństwami rojącymi się ponoć na ulicach miasta.

Coraz więcej w miastach rozwiązań architektonicznych utrudniających dostęp czy przejście, miast je ułatwiać. Zza każdego zakrętu i z każdej bramy wejściowej łypią na nas szklanymi oczyma kamery telewizyjne; w przeciwieństwie do nadzorców usadowionych niegdyś w wieżach obserwacyjnych Panopticonu (wymyślonego przez Jeremy’ego Benthama, a uznanego przez Michela Foucaulta za archetyp nowoczesnej techniki władzy, architektonicznego rozwiązania dla problemu kontroli przełożonych nad podwładnymi), szpiegują nas one po to, by bronić nam wstępu, nie ucieczki; są narzędziami nie tyle Panoptikonu, co Banoptikonu (od angielskiego ban – zakazu) – trzymania ludzi niepożądanych w bezpiecznej (w założeniu) od własnego poletka odległości i z dala od psoty, której się po nich (z założenia) spodziewa.

Każdy obcy (a w mieście, zwłaszcza dużym, wszyscy z niewielkimi tylko wyjątkami jesteśmy sobie nawzajem obcy) jest podejrzany o niecne zamiary. A zauważmy, że wszystkie wymienione tu sposoby zapobiegania rzeczywistym czy urojonym groźbom dla ciała i posesji nie łagodzą poczucia zagrożenia i nie tłumią strachu przed obcymi. Przeciwnie, są najbardziej rzucającym się w oczy dowodem na realność zagrożenia i zasadność obaw przez widok „obcego” wzbudzanych. Im wymyślniejsze instalujemy za dnia zamki, kłódki i łańcuchy, tym przeraźliwsze są koszmary włamań i grabieży gnębiące nas po nocach i tym trudniej nam się dogadywać z tymi, co za drzwiami, i otwierać drzwi pukającym.

Pogłębianie się naszej wzajemnej izolacji fizycznej i duchowej, utrata wspólnego języka oraz umiejętności porozumiewania się i wzajemnego zrozumienia wyzbywają się z biegiem czasu potrzeby bodźców z zewnątrz; jakby zasadą „zrób to sam” w przykładowo wzorowy sposób się kierując, same sobą się żywią i same sobie ostróg i rozpędu dodają. Aż się prosi, by je uznać za pierwsze w dziejach perpetuum mobile, jakie się ludziom skonstruować udało.

Mapa

No więc tak, to prawda, nazbierało się niemało (a znacznie więcej, niż zdołałem tu zinwentaryzować) dowodów na to, że świat, w jakim wypadło nam żyć, a jaki na co dzień umyślnie czy bezwiednie czynami swymi odtwarzamy, gościnnością dla ludzkiej solidarności się nie popisuje.

Ale i na to nie brak dowodów, że duch i łaknienie solidarności ową niegościnnością sfuszerowanego przez nas świata się nie zrażają i raz za razem, chyłkiem, ale uparcie, z wygnania powracają. Świadczą o tym kolejne epizody „solidarności wybuchowej” i coraz liczniejsze „karnawały solidarności” (na karnawałach celebrujemy wszak to, czego brak w codziennej naszej rutynie najdotkliwiej i najboleśniej odczuwamy). Jak grzyby po deszczu mnożą się inicjatywy lokalne w rodzaju spółdzielczych ad hoc przedsięwzięć – choćby i o szczupłych na ogół rozmiarach i często krótkim żywocie.

Na mnóstwo sposobów słowo „solidarność” szuka wytrwale ciała, jakim stać by się mogło. Szuka po omacku, ale nie mniej przez to gorliwie. I szukać gorliwie i żarliwie nie przestanie, póki nie znajdzie, czego szuka.

W tym szukaniu ciała przez słowo my, mieszkańcy XXI wieku, jesteśmy naraz podmiotem i przedmiotem poszukiwań; punktem wyjściowym i docelowym trasy – ale też i wędrowcami tą trasą podążającymi i ją wytyczającymi śladami swych stóp. Z odciśniętych naszymi stopami śladów ta trasa się w ostatecznym rachunku wyłoni – lecz trudno ją bez pudła na mapę nanieść zawczasu, zanim się to dokona. Wbrew tej trudności nie sposób oprzeć się pokusie jej projektowania – o czym świadczy choćby tak modna dziś wśród polityków, zawiadowców historii niejako z urzędu, koncepcja road maps – map, które chcieliby z góry narzucić wyruszającym w nieznane... Od projektów takich map dziś się roi – ale wśród tych, z jakimi zdołałem się zapoznać, jeden projekt wydał mi się naszkicowanym z nieporównanie większą odpowiedzialnością za słowo, bo ze znacznie większym niż w przypadku większości road maps zrozumieniem wspomnianych przed chwilą ograniczeń ludzkiej zdolności przewidywania biegu historii. Ten projekt, będący dziełem jednego z najtęższych umysłów naszych czasów, a podpisany przez socjologa Richarda Sennetta, nie jest zresztą mapą trasy jeszcze nieprzebytej, ale zbiorem heurystycznych (orientacyjnych, orientujących) wskazówek co do techniki układania trasy w toku przyszłego jej przebywania.

Heurystyczna formuła Sennetta (określona przez niego mianem „współczesnej formy humanizmu”, ale kreślona z myślą o wyprawie ku solidarnej ludzkości) jest trójdzielna: „nieformalne, otwarte współdziałanie”. Każdy z trzech członów tej formuły jest równie ważny. „Nieformalność” ostrzega, by przystępować do współdziałania bez ustalonego z góry porządku dnia i kodeksu reguł postępowania – pozwalając jednemu i drugiemu wyłaniać się stopniowo i krzepnąć w toku dzieła. „Otwartość” z kolei zaleca, by nie zakładać z góry słuszności własnego poglądu na sprawy, ale przyjmować możliwość odkrycia jego mylności; nie stawiać przyszłej interakcji za cel narzucenia swego poglądu pozostałym uczestnikom lub przekonania ich o jego słuszności, a błędności poglądu, jakiemu sami hołdują; nastawiać się tyleż na uczenie się, co na nauczanie – godzić rolę nauczyciela z rolą ucznia. Wreszcie, dla określenia natury interakcji wybiera Sennett koncept „współdziałania” raczej niż „dialogu” czy „negocjacji”, bo nie idzie w niej o to, czyja racja okaże się na wierzchu, a kto poniesie porażkę.

W „nieformalnym, otwartym współdziałaniu”, podobnie jak w solidarnym człowieczeństwie, nie ma zwycięzców ani pokonanych: z „nieformalnego, otwartego współdziałania”, podobnie jak z wysiłku zadzierzgania więzów solidarności, wszyscy jego uczestnicy wychodzą mądrzejsi, bogatsi i zasobniejsi, niż doń przystępowali. Wiedzą więcej, mogą więcej – a zatem dokonania ambitniejszych i donioślejszych dzieł zechcą i potrafią się podjąć. Cokolwiek innego dałoby się o „nieformalnym, otwartym współdziałaniu” powiedzieć, nie jest ono stanowczo grą o sumie zerowej, a zatem spełnia warunek wstępny powodzenia starań o to, by słowo „solidarność” ciałem się stało. I w tej postaci, być może, zamieszkało między nami...  

Sierpień 2012

ZYGMUNT BAUMAN (ur. 1925) jest socjologiem i filozofem, emerytowanym profesorem Uniwersytetu w Leeds (Wielka Brytania) i Uniwersytetu Warszawskiego. Autor ponad 40 książek tłumaczonych na kilkanaście języków, m.in. „Nowoczesności i Zagłady” oraz „Dwóch szkiców o moralności ponowoczesnej”. Doktor honoris causa Uniwersytetu w Oslo, w 1998 r. wyróżniony prestiżową nagrodą im. Adorna.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Solidarność dzisiaj