Sól ziemi

Ślązacy z roczników 80. wyzwolili się z poczucia wstydu, które towarzyszyło ich poprzednikom. Coraz odważniej włączają się w spór o kierunek rozwoju regionu.

31.10.2017

Czyta się kilka minut

Instalacja artystyczna na zabytkowym osiedlu Nikiszowiec,  listopad 2010  r. / MACIEJ JARZĘBIŃSKI / FORUM
Instalacja artystyczna na zabytkowym osiedlu Nikiszowiec, listopad 2010 r. / MACIEJ JARZĘBIŃSKI / FORUM

Jadąc na spotkanie z architektem Julianem Frantą, wjeżdżam na osiedle nowych domów nieopodal Parku Śląskiego. Stoi w miejscu, które pamiętam jako wielką pustą przestrzeń pól i łąk między Chorzowem, Siemianowicami a Katowicami, na której miejscowi gospodarze wypasali krowy i konie. Widok jak z Chełmońskiego, gdyby nie zarys Zakładów Azotowych kopcących z grubych kominów. Dziś Azoty nie kopcą, a puste pola zamieniły się w deweloperskie działki.

Trzecie pokolenie

Dziadek Juliana, Aleksander Franta, był twórcą bodaj najbardziej rozpoznawalnych symboli śląskiej architektury: osiedla Tysiąclecia, słynnych Gwiazd czy „Piramid”, czyli kompleksu uzdrowiskowego w Ustroniu.


Czytaj także:


– Trafił tu z Krakowa trochę przez przypadek – mówi Julian. – Jego tata, a mój pradziadek, przedwojenny bankowiec, dostał misję uruchomienia ponownie banku PKO w Chorzowie i przeniósł się tutaj z rodziną. Dziadek Aleksander, będąc wówczas w Krakowie, zdecydował w pewnym momencie, że też jedzie na Śląsk, gdzie była praca dla architektów. Razem z zespołem wygrali konkurs architektoniczno-urbanistyczny na projekt osiedla Tysiąclecia i podejrzewam, że ten fakt częściowo ugruntował decyzję o pozostaniu tutaj. Żartuję sobie czasem, że pracując w tym samym zawodzie narażam się na frustracje, ale z drugiej strony spoczywa na mnie odpowiedzialność za ochronę tego, co dziadek tu zrobił.

A jest przed czym chronić tę schedę – deweloperzy i urzędnicy chcieliby zmienić założenia planów powojennych architektów, by maksymalnie zabudować przestrzeń zostawioną przecież celowo, tak by dało się w tym miejscu dobrze żyć.

– Szkoda gadać, to niemal drugi etat – mówi Julian. – Gigantyczny dorobek twórczy mojego dziadka generuje gigantyczną masę pokus, a dla nas gigantyczną masę problemów. A przecież to jednak nasze wspólne dziedzictwo kulturowe: mam silne poczucie więzi z tym miejscem, w końcu jestem trzecim pokoleniem, które tu mieszka i które jakoś wpływa na to, jak ono wygląda.

Cholerny Bercik

Poczucie dumy z tego, że urodził się na Śląsku, zyskał zwłaszcza na studiach w Krakowie. Śląsk w latach boomu budowlanego po wojnie był postrzegany jako jedno z najsilniej rozwijających się miejsc w Polsce.

– Wiem od starszych kolegów z Politechniki, że w młodości jeździli na wycieczki do Katowic, by patrzeć, jak się projektuje – opowiada Julian. – Dla mnie to było naprawdę budujące i szczyciłem się tym, że jestem z Katowic. Dziś, niestety, jest gorzej. Wystarczy spojrzeć na centrum miasta. Wiem, że wszyscy się ekscytują Centrum Kongresowym, Muzeum Śląskim i NOSPR, ale kiedy zajrzeć na Rynek, widać, jak bardzo miasto nie słucha profesjonalistów. Rynek można wyłożyć złotem i platyną, ­jeśli jednak nie da się ludziom powodu, by tam przyszli i posiedzieli, to będzie tak, jak jest dziś – martwy. No chyba że akurat chce ci się sikać, to możesz skorzystać z pięknych toalet miejskich. Ale czy to jest wystarczający powód, żeby iść na Rynek?

Kiedy pytam o modę na Śląsk, Julian trochę się zżyma: – To dla mnie strasznie powierzchowne, te wszystkie modne kubeczki, koszulki, czapeczki. Nic za tym nie idzie, żadnej głębszej treści. Mnie Śląsk kojarzy się z pracą, z racjonalnym projektowaniem, z uczciwością. A ta moda, którą obserwujemy, jest dla mnie czymś, co wcale nie jest w tej prawdziwej śląskości osadzone. Zgadzam się z Twardochem, który się na to wszystko wścieka.

– To znowu coś, co podoba się masowo, jest lekkie, łatwe i przyjemne, jak ten cholerny Bercik z serialu „Święta wojna”, który utrwalił stereotypy – dodaje Anna, żona Juliana, lekarka pracująca w chorzowskim Szpitalu Dziecięcym. – Dla mnie Frele czy „Despacito” po śląsku niewiele się od tego różnią. Moda jest, ale przeminie i nic z tego nie zostanie.

Miś z hałdy

– A mnie się wydaje, że przestałem się wstydzić, że jestem ze Śląska, właśnie wtedy, gdy w telewizji puścili tego Bercika – mówi Maciek Dąbrowski. Moje spotkanie z Człowiekiem Wargą, gwiazdą YouTube’a, nie może trwać długo. – Maciek za chwilę jedzie z Warszawy, w której od lat mieszka, na Śląsk, by z żoną Olą (również gwiazdą internetu) robić filmik na jej youtubowy kanał.

– Będziemy kręcić parę takich śmiesznych rzeczy ze Śląskiem w tle, typu: jak się ubrać na klachy (plotki), jak do Silesia City Center, jak na randkę na hałdzie – mówi. – „Święta wojna”, owszem, utrwaliła stereotypy, ale jednocześnie spowodowała, że wielu ludzi spojrzało na Ślązaków inaczej. Bohaterowie serialu byli w sumie sympatyczni i ludzie w Polsce zaczęli w końcu też odbierać Śląsk z sympatią. Stereotypy istnieją, ale jeśli rozgrywasz i ośmieszasz je sam, łatwiej ci się z nimi zmierzyć. Dystans jest podstawą.

Kanał Maćka subskrybuje ponad milion osób, w dużej mierze bardzo młodych. Kiedy pytam o negatywne reakcje na obecne na nim motywy śląskie, choćby na język, mówi zdecydowanie: – Nie spotykamy się w sieci z negatywnymi komentarzami na temat tego, skąd jesteśmy. Przeciwnie, mam czasem wrażenie, że robię za takiego czarnego misia z hałdy, z którym każdy chce sobie zrobić zdjęcie. Gdy przeprowadziłem się do Warszawy, byłem przekonany, że nie mam nic ze Śląskiem wspólnego. A okazało się niemal od razu, że mam bardzo silny akcent. Przyjechałem tu, bo dostałem pracę w telewizji; co w tym przypadku istotne – od razu zapisali mnie do specjalistki od prawidłowej wymowy.

Dziś jednak w popularnych programach komercyjnych występują coraz częściej bohaterowie mówiący wyłącznie po śląsku i nikt nie wysyła ich do specjalisty, by pracowali nad akcentem, nim będą mogli wejść na ogólnopolską antenę. Przeciwnie, można odnieść wrażenie, że czynią z tego swój atut, coś, co ich wyróżnia z tłumu. Jak niegdyś góralszczyzna, tak teraz godka zaczyna coraz śmielej wkraczać do mediów.

Język dzieci

– A my nie będziemy uczyć naszych dzieci śląskiego – mówi Bartek, właściciel agencji reklamowej mającej siedzibę w Katowicach. – Moja żona, skądinąd echt [prawdziwa] Ślązaczka uważa, że lepiej, żeby dziewczynki mówiły ładnie po polsku.

Bartek swoją śląskość odnalazł wiele lat temu poprzez ruch kibicowski. – W liceum byliśmy oddanymi kibicami Ruchu, który zwłaszcza wówczas, na przełomie wieków, był mocno zanurzony w lokalność i śląskość. To właśnie tam, na stadionie, wielu z nas poczuło się Ślązakami. Kibicowanie Ruchowi coś przełamało, dało jakieś poczucie wspólnoty szerszej niż tylko ta piłkarska. Ja bym więc może miał mniejszy problem z córkami mówiącymi po śląsku, ale rozumiem zdanie żony.

– Coś w tym jest – Maciek-Człowiek Warga nie jest zaskoczony taką postawą. – To pewnie źle zabrzmi, ale gdy byłem młodszy, często wydawało mi się, że jak człowiek godo po śląsku, to w pewnym sensie traci inteligencję w oczach innych. Śląski zawsze kojarzył mi się bardziej z językiem klasy robotniczej niż intelektualistów. Oczywiście tacy ludzie jak Kutz czy Twardoch zadają kłam temu twierdzeniu, ale ja często miałem wrażenie, że jak ktoś nawija po śląsku, to jest z jakiejś patologicznej rodziny. Z drugiej strony, gdy byłem w Anglii, najgorsze dresy wydawały mi się inteligentniejsze ode mnie, bo mówiły po angielsku – śmieje się.

W Katowicach jest najlepiej

– Moi rodzice też mi tak mówili: dziołszka, w życiu będzie ci lepiej, jak nie będziesz godała po śląsku – mówi Marta Nendza, który prowadzi w Katowicach sklep z kreatywnymi zabawkami dla dzieci. – A przecież jestem prawdziwym pniokiem, pochodzę z Wełnowca, dzielnicy Katowic, gdzie w 1944 r. w chacie, której już oczywiście dawno nie ma, na świat przyszedł mój tata. I całe życie na tym Wełnowcu spędził, dziś mieszkając w bloku, który stoi jakieś 50 metrów od miejsca, gdzie stała owa chata. Jesteśmy więc mocno osadzeni na Śląsku, ale jednocześnie, także dlatego, że ojciec był himalaistą, przyjacielem i „majstrem” Jerzego Kukuczki, cała nasza rodzina ma w sobie ducha wolności i wagabundztwa.

Dlaczego zostali?

– Pamiętam, jak planowaliśmy z moim partnerem emigrację. Właściwie już mieliśmy ruszać do Norwegii. Nasz synek miał może rok. Szłam z nim na spacer, gdy akurat otwarto Strefę Kultury i zielony dach Międzynarodowego Centrum Kongresowego. Dotarliśmy tam na zachód słońca, mnie opadła szczęka i poczułam, że chcę tu zostać i nigdzie nie jadę, bo w Katowicach jest najlepiej! Miałam poczucie, że moje korzenie są wpisane w tak świetne miejsce, że nigdzie bardziej nie będę pasować. Posłuchaliśmy serca i to była najlepsza decyzja – opowiada Marta.

Zostali więc, choć, jak mówią, łamią wiele zasad śląskości. – Ot, choćby to, że jemy zupełnie inaczej. Śląski łobiod z roladą i modrą kapustą jesteśmy w stanie zjeść tylko na wyjątkowe okazje, mamy też za mało czasu na tradycyjne biesiadowanie przy każdej okazji.

Marta mówi, że czuje dumę z tego, iż jej biznes działa w Katowicach: – Jest malutki i dosłownie działa z podziemia, ale jednocześnie jest światowy, bo nawet ludzie oglądający z Nowego Jorku to, co tu robimy, są w stanie się zachwycić. Nie mam kompleksów, naprawdę. My – młode pokolenie – pozbyliśmy się ich wreszcie.

Zżyma się na zrzędzenie na dzisiejszą modę na śląskość: – Ludzie, którzy ją rozkręcają, naprawdę poświęcili temu życie i karierę: przekuli swoją miłość do Śląska w dobry i szczery produkt. Dla mnie jako Ślązaczki to wyłącznie powód do zadowolenia. Ot, choćby dlatego, że na Boże Narodzenie mogę dać ukochanej cioci Fridce z Bytkowa koszulkę z napisem „Familok”, a mamie bluzę z bombonami. Chodzą w tym i są dumne. Ciocia zadaje szyku w klubie seniora, wszystkie koleżanki chcą takie koszulki mieć. Nikt mi nie powie, że ta moda nie jest żywa i że w tym nie ma prawdziwej energii.

My tu sobie pracujemy

Adam Szaja prowadzi popularnego bloga o książkach. Pochodzi ze Świętochłowic, ale równie często można go spotkać w Krakowie czy Warszawie, gdy przeprowadza rozmowy z pisarzami.

– Kompleksy? – zastanawia się. – Od trzech lat obserwuję nowe otwarcie, jeśli chodzi o targi książki w Katowicach. Wszystko dzieje się w Centrum Kongresowym, piękny budynek, piękna okolica. No i przyjeżdżają wydawcy z różnych stron Polski i mówią: „Ojej, a ja myślałem, że Śląsk jest bardziej brudny”. No tak, przecież my chodzimy uwalani pyłem węglowym po mieście, a myjemy się tylko w soboty. Zmienia się zupełnie postrzeganie Śląska. Sylwia Chutnik dostała ostatnio ode mnie szklankę z napisem „szychta” i – uwaga! – wiedziała, co to znaczy – śmieje się Szaja. – Chociaż przyznam, że mam czasem takie kompleksiki, bo jak to: zwykły synek ze Świętochłowic ma prowadzić spotkanie autorskie z Kazikiem Staszewskim albo jakąś inną gwiazdą? Może jest w nas taka pokora i to, że my sobie pracujemy, pracujemy, a ten wielki świat niech będzie gdzieś indziej?

Zastanawia się, ale po chwili dodaje: – Nie, on jest też tutaj, ale trochę czasu mi zajęło, żeby to zrozumieć.

Kwestia mentalności

Dla Tomasza Partyki, pracującego w korporacji w Gliwicach, ale mieszkającego w Chorzowie, najważniejszym problemem Śląska jest brak całościowej wizji rozwoju. – Najlepszym przykładem jest moje rodzinne miasto – mówi. – Centrum Chorzowa po prostu zdycha, a całą jego energię zasysają Katowice. To nie tylko niesymetrycznie rozkładane środki finansowe, ale głównie deficyt ludzi z pomysłami. Tam znaleźli się ludzie, którzy doszli do wniosku, że warto inwestować, bo to zmienia życie w mieście na lepsze, a u nas nie chce im się nic zmieniać. To kwestia mentalności.

– To prawda – zgadza się Bartek. – Tylko Katowice otwarciem się na kulturę osiągnęły sukces. Gdybym miał wymienić kogoś, kto jest dla mnie symbolem tego miejsca, powiedziałbym od razu, że Artur Rojek. Dzięki niemu i Off-Festiwalowi Katowice zaczęły być w Polsce postrzegane zupełnie inaczej niż do tej pory. Na śląskie festiwale ściąga cała warszawska hipsterka.

Wojciech, na co dzień pracownik warszawskiej agencji PR, niegdyś zaangażowany kibic Ruchu, pytany o to, co w Warszawie słyszy na temat Śląska, mówi: – To dwie skrajne narracje. 95 proc. przekazu medialnego to rzeczy negatywne: katastrofa w kopalni, zawalenie się kamienicy w Bytomiu, górnicy jako patologia, która rozwala miasto podczas demonstracji, kibole, którzy pobili się z kimś itp. Dlatego ze zdziwieniem odbieram pytania moich kolegów o sprawy Śląska. Są nastawieni pozytywnie, czuję, że to fajne, iż jestem stamtąd, że to mnie odróżnia na plus. Polacy mało wiedzą o tym miejscu, nie rozróżniają miast, które wchodzą w skład województwa śląskiego, a Śląskiem nie są. Dla warszawiaka zazwyczaj zaskoczeniem jest informacja, że Dąbrowa Górnicza nie leży na Śląsku. Jak to – ona jest „górnicza”, więc musi być na Śląsku! No i pokutuje takie przekonanie, że Ślązacy to taki prosty ludek, który kopie węgiel, niezbyt rozgarnięty. Ci, co byli bardziej rozgarnięci, dawno już wyjechali.

Wojciech winą za taki stan rzeczy obarcza w dużej mierze samych Ślązaków: – Dlaczego warszawiak ma znać historię Śląska, skoro sami niewiele o sobie wiemy? Historii Śląska nie uczy się w śląskiej szkole, choć przecież każde śląskie dziecko musi znać losy ziem leżących dziś na głębokiej Ukrainie.

Autonomiczny straszak

W rozmowach ze wszystkimi powtarza się tęsknota za elitą polityczną, która reprezentowałaby to miejsce w centrali.

– Z Ruchem Autonomii Śląska wiązałem kiedyś duże nadzieje, ale oni przeobrazili się w skamielinę, która się już dalej nie rozwinie – mówi Wojciech. – Zamknęli się w sobie, zewsząd atakowani i posądzani o najgorsze rzeczy, moim zdaniem niesłusznie. Choć z drugiej strony jest tam też trochę radykałów, którzy więcej szkodzą, niż pomagają. PiS krzyczy o separatyzmie śląskim i chęci odłączania od Polski, ale to bzdura. Porównywanie Śląska do Katalonii jest bez sensu. Katalonia to najbogatszy region w Hiszpanii, czują się silni. Ślązacy wręcz odwrotnie. Zawsze też zastanawiam się, jak niby miałoby wyglądać przyłączenie Katowic do Niemiec, skoro nijak nie graniczą z tymi Niemcami – śmieje się. – Zresztą gdyby to przez chwilę potraktować poważnie: po co Niemcy mieliby brać sobie na głowę jeszcze jeden zacofany, biedny region? To tylko taki straszak, którym straszy się Polaków, żeby wzmacniać politycznie centralistyczne państwo PiS. Ślązacy są idealnym chłopcem do bicia, którym straszyć łatwo, bo Polacy nic o nich nie wiedzą i biorą stereotypy na ich temat za prawdę objawioną.

– W RAŚ są wartościowi ludzie, np. Henryk Mercik, który był konserwatorem zabytków w Chorzowie i zrobił dla miasta dużo dobrego, choć nie udało mu się uratować zabytkowej rzeźni przed zakusami deweloperki – mówi Tomasz Partyka. – Ja się z nimi zgadzam w tym sensie, że przydałaby się w Polsce decentralizacja. Nie ma sensu myśleć o autonomii takiej jak w międzywojniu, bo to już nie te czasy, ale dałbym więcej kompetencji samorządom lokalnym, które mają lepsze niż centrala rozeznanie w kwestii, na co wydawać na dole pieniądze.

– Czy jakiś ważny polityk PiS, ale taki naprawdę mający znaczenie, a nie trzeci garnitur, jest ze Śląska? Czy naprawdę reprezentuje region? – Wojciech nie ma złudzeń. – Nie liczymy się w tej rozgrywce. Ślązak jest traktowany jako ktoś etnicznie gorszej kategorii, albo lekceważony, albo nienawidzony. Z jednej strony odmawia się Ślązakom prawa do uznania ich za mniejszość etniczną, a z drugiej obraża się ich, że to folksdojcze, brudasy, prymitywy i debile, które nie potrafią mówić poprawnie. Moda na fajne koszulki jest okej, ale póki atmosfera polityczna wokół Śląska będzie taka jak teraz – to wszystko nie ma, niestety, żadnego znaczenia. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2017