Sny czytelnika

Kiedy literatura nudzi, zostaje wyobraźnia...

04.02.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Zygmunt Januszewski
/ Rys. Zygmunt Januszewski

Na polu kalafiory...

Kiedy literatura nudzi, zostaje wyobraźnia. Lecz wyobraźnia, ze swej istoty bezkształtna, czego dowodzą dzieje écriture automatique i malarstwa abstrakcyjnego, wymaga przewodnika. Ciekawe, że nawet w Polsce paru nielichych pisarzy zyskało na umyśle, sięgając po inspiracje z dziedzin ścisłych – oprócz oczywistego Lema choćby Witkacy, Bruno Schulz i Wisława Szymborska. Ten wymiar ich idei, siłą rzeczy obcy polonistom, dostępny jednak bywa amfibiom egzystującym mentalnie w oboim żywiole. Owych czytelników amfibie peszy zarówno swada kapłanów Derridy, jak arogancja czcicieli kwarków. Ale i oni miewają wielkie chwile, gdy nauka w najsroższym wydaniu i eksces wyobraźni zbiegają się w odkryciu o jawnie artystycznym walorze.

Taki moment euforii i wtajemniczenia nastąpił mniej więcej dekadę po publikacji w „Science” studium Benoita Mandelbrota „Jak długa jest linia brzegowa Wysp Brytyjskich? Statystyczne samopodobieństwo i wymiar fraktalny” (1967). A ściśle wtedy, gdy pierwsze wizualizacje fraktali zamieścił w swym rozrywkowym dziale „Computer Recreations” redaktor „Scientific American” A.K. Dewney (1985). Od tego czasu zawrotne obrazy fraktali nie opatrzyły się ani trochę, ich niezwykłe własności znalazły liczne zastosowania, lecz waga odkrycia Mandelbrota nie przebiła się jeszcze do świadomości powszechnej. Tymczasem, jak wisienka na torcie, osiągnięcie to wieńczy odwieczne intuicje artystów i uczonych, bądź uczonych artystów – od Pitagorasa i zasad złotego podziału po dekalkomanie Maxa Ernsta. W poszukiwaniu niejawnych wzorów natury odsłoniętych przez algorytmy Mandelbrota wciąż na nowo malowano chmury, fale i grzbiety górskie, studiowano pestki słoneczników, łuski szyszek i owocniki sago, wpatrywano się w muszle, skorupki otwornic, rozgałęzienia systemów nerwowych i oskrzeli, delty rzek i spękania błota. Tajemnica ich regularności, pozornie na wyciągnięcie ręki, była wciąż nieuchwytna.

I tu należy wiedzieć, że Mandelbrot, prawy następca Leonarda da Vinci, D’Arcy Thompsona, Haeckla, a zarazem matematyków Fibonacciego, Peano, Cantora, Sierpińskiego i Weyla, przyszedł na świat w roku 1924 w Warszawie, a jak podpowiada „Księga Adresowa »Cała Warszawa«” na rok 1930 – na ulicy Ogrodowej 7. Przed kwartałem, dwa lata po śmierci, ukazała się jego autobiografia „Fraktalista” („The Fractalist”, Pantheon Books), barwna opowieść o dzieciństwie w Warszawie, którą opuścił z rodziną w wieku lat dwunastu, o naturalizowanym już we Francji wuju, wybitnym matematyku Szolemie Mandelbrojcie z Collège de France, który rozpoznał talenty siostrzeńca, o forsownej nauce francuskiego, zbawiennej, gdy w latach wojny trzeba się było ukrywać na wsi w Masywie Centralnym. A przede wszystkim o burzliwej karierze, naznaczonej niechęcią wobec dyktatury na gruncie francuskim grupy matematyków publikujących pod pseudonimem Nicolas Bourbaki, w wyniku czego Mandelbrot, wobec zamkniętej drogi akademickiej, zatrudnił się w przemyśle lotniczym, następnie u Philipsa, na jakiś czas w instytucie psychologa dziecięcego Piageta, a po latach w IBM, która to firma dysponowała nowym, potężnym narzędziem – komputerem...

Gdzie zresztą i nad czym nie pracował! Jeśli droga do odkrycia, i to odkrycia tej rangi, jest przygodą, „Fraktalista” to powieść przygodowa co się zowie. Książka nosi podtytuł „Memoir of a Scientific Maverick”, czyli więcej niż outsider: jednym ze znaczeń tego słowa jest „nieoznakowana sztuka bydła”. Szukać ze świecą podobnej pochwały krnąbrności, która skądinąd zdaje się mieć coś wspólnego z „szorstkością” czy „skłębieniem” fraktali. No, a potem następują dzieje narodzin sławnego Mandelbrot set, widziane z intelektualnej kuchni, krok po kroku, bez wzorów, jakie znaleźć można w „The Fractal Geometry of Nature” (1982), ale od strony błądzeń. O kuchni zaś mowa, bo jednym z rozstrzygających doświadczeń namacalnego istnienia geometrii fraktalnej okazał się zakup kalafiora romanesco. Kto mu się przyjrzy, pojmie, co to fraktal.

Kalafior każdy spory...

Podaż książek niezalecanych przewyższa znacznie popyt, lecz dążąc śladem kalafiora, natrafia się na okaz zgoła pierwszorzędny. Sprawozdawcę portalu Monde des livres Érica Chevillarda (rocznik 1964) otacza dwuznaczna sława piszącego najdoskonalej o niczym, której podwaliny położył debiut sprzed ćwierć wieku „Umrzeć na katar”, utrwaliło zaś dzieło sprzed dekady noszące tytuł „O jeżu”. Tym razem, przed kwartałem, postanowił niejako wykorzystać potencjał własnego nazwiska, kryjącego sensy pośrednie między wbijaniem kołków a szpikowaniem tekstu, wątpliwą erudycją (cheviller).

„Autor i ja” („L’Auteur et Moi”, Éditions de Minuit) rozgrywa się niemal bez reszty na tarasie restauracji, gdzie podmiotowi mówiącemu bezczelna kucharka ośmieliła się podać, miast upragnionego pstrąga w migdałach, zapiekankę z kalafiora. A trzeba wiedzieć, że do owego dania podmiot żywi nieodpartą awersję. Więcej nawet, wyznaje, iż „odraza do zapiekanki z kalafiora stanowi jedyny stały punkt oparcia mojej osobowości”. Toteż oburzenie tak uczęstowanego rozciąga się na 304 strony. Jedyną adresatką obsesyjnego, zachłyśniętego elokwencją i wychylonego w absurd monologu jest siedzące opodal dziewczę, któremu ani razu nie udaje się dojść do słowa. Domniemywać ledwie można, co sobie myśli pod falą słów natrętnego dziada, który z pasją oskarża niegodną ludzkość o zdrożny gust do ponurego niczym zrakowaciały mózg warzywa i poniechanie szansy spożycia najpiękniejszej z ryb rzecznych. Francuzi, jak wiadomo, konsumują nie tyle pokarmy, ile związane z nimi wyobrażenia. „Ma się rozumieć, mając wybór między pstrągiem w migdałach a zapiekanką z kalafiora, bez śladu wahań wybiorą zapiekankę! Jasna rzecz. Ja to wiem. I żyjcie potem w przyjaznej harmonii z waszymi współczesnymi! Kiedy z miejsca jawią się takie przyczyny niezgody i waśni! Gdy oko w oko tkwimy przy jednym stole niczym ichneumon z zaskrońcem!”. Maniacką tyradę inkrustują wtręty kursywą, traktujące de omni re scibili et quibusdam aliis, cała zaś logorea – co nie powinno dziwić – stanowi to, „co w towarzystwach naukowych zwie się obiektem fraktalnym” (Jean-Louis Ezine na blogu Bibliobs, dostęp 30.08.2012).

Jednakże sedno książki kryją przypisy, gdzie autor (bądź „autor”) dopowiada, precyzuje i neguje poglądy bohatera, snuje refleksje o teorii powieści, odpiera zarzuty cynizmu, formalizmu, bezpłodnej ironii, miesza z błotem czytelnika, wylewa żale na czasy, w jakich przyszło mu pisać, i wnika w szczegóły własnej biografii. Pławi się w samouwielbieniu, czyniąc to w trzeciej osobie, ducha przypisów oddać zaś może zdanie: „Czytelnicy owładnięci najszlachetniejszymi z uczuć – których ośrodek, jak każdemu wiadomo, mieści się w sercach chirurgów będących posiadaczami klinik i w centrujących głowy na karku podkutych butach – nie bez racji odwrócą się z trwogą od tych zimnych bryzgów formalnego cynizmu, jaki w sumie przywabia tylko współwinnych szyderstwa mizantropijnych starych kawalerów, chorobliwych i odrażających, których życie stanowi pasmo klęsk, seksualnych blamaży, niepowodzeń i kraks”.

Jean-Baptiste Harang (też dziwne nazwisko) z „Le Magazine Littéraire” (październik 2012) wylicza pracowicie, że szybkości, w jakiej winno się czytać monolog o kalafiorze, poświęcony jest przypis 16. ze strony 70., polemice z opinią podmiotu na temat kalafiora – przypis 26. na stronie 115, zaś autokrytyce konceptu, by osnuć powieść wokół tego warzywa – przypis 33. na stronie 249. Aliści już na stronie 222 zaczyna się przypis, jakiego świat nie widział, liczący 105 stron, a opowiadający aberracyjną historię człowieka, który tropił mrówkę w towarzystwie pewnej kobiety, pewnego chłopca oraz pewnego mrówkojada. Owa alternatywna fabuła, bez związku z kalafiorem i jego spożywcą, kończy się śmiercią mrówki, podobnie jak – co bezwstydnie wpiera nam „autor” – wzbudzone nienawiścią do kalafiora uczucia zbrodnicze wiodą do zgonu powieści jako takiej.

Krytycy z tej okazji przywołują Laurence’a Sterne’a, a nawet Prousta – istotnie, w czym jest gorszy kalafior od magdalenki? Megalomański autor nieodparcie przywodzi na myśl pisarza imieniem Hipolit, który w filmie „Amelia”, zgarbiony nad wiśniówką, kreśli swą autofikcję „Narcyz Samouk”. Trudno jednak uniknąć wrażenia, że jego dzieło najbardziej przypomina kalafior.   


JAN GONDOWICZ jest krytykiem literackim, tłumaczem i wydawcą. Autor opracowań, przekładów oraz licznych esejów. Opublikował m.in. bestiariusz „Zoologia Fantastyczna Uzupełniona” (1995, drugie wydanie 2007) oraz zbiór felietonów „Pan tu nie stał” (2011). Za przekład „Ćwiczeń stylistycznych” Raymonda Queneau otrzymał Nagrodę „Literatury na Świecie”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2013