Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Podczas gdy Ameryka próbuje się rozliczać z globalnego krachu gospodarczego, kręcąc obsadzone gwiazdami moralizatorskie dreszczowce w rodzaju „Zakładnika z Wall Street” Jodie Foster, reżyserzy europejscy w podszytych ironią mikrodramatach zaglądają w sumienia drobnych konsumentów. Takim właśnie filmem – o rosnących apetytach niezamożnych mieszkańców peryferyjnej Europy – jest „Skarb” rumuńskiego twórcy Corneliu Porumboiu, gdzie zaplątani w kredyty spadkobiercy komunistycznego systemu marzą, by ustawić się w życiu jak najwygodniej.
Temat kłopotliwej schedy powraca w tym filmie pod różnymi postaciami. Twórca innych wyśmienitych tytułów: „12:08 na wschód od Bukaresztu” (2006) i „Policjant, przymiotnik” (2009), pokazuje tym razem, jak wiadomość o zakopanym przez pradziadka skarbie rozpala wyobraźnię dwóch mieszkańców rumuńskiej stolicy: spadkobiercy i towarzyszącego mu w poszukiwaniach sąsiada. Samo znalezienie skarbu nie rozwiąże jednak wszystkich problemów. Jeśli pochodzi on sprzed II wojny światowej, zostanie uznany za część dziedzictwa narodowego i znalazcom przysługiwać będzie jedynie 30 procent jego wartości. Co więcej, szczęściarz będzie zmuszony podzielić się znaleziskiem z najbliższymi krewnymi. Jak tu obejść paragrafy i uciszyć w sobie to, co Herbert nazwałby dziś moralnym GPS-em?
Porumboiu z przymrużeniem oka przygląda się zabiegom dwóch przedstawicieli rumuńskiej klasy średniej, kluczącym pośród reguł uczciwej gry. Wielogodzinne podchody z wykrywaczem metali, nocne kopanie w ogrodzie i dywagacje na temat skarbu mają posmak czystego absurdu. Ale nie o samej chciwości jest to film, choć bohaterom mocno świecą się oczy, a i widz ma nadzieję uszczknąć dla siebie co nieco. Zamiast sensacyjnych dreszczyków i moralnych niepokojów rumuński reżyser proponuje mu krótki film o zaufaniu i jego braku. I o geście niegroźnego szaleństwa jako odpowiedzi na ten stan.
Patronuje „Skarbowi” legenda o Robin Hoodzie, którą Costi, jeden z głównych bohaterów, czyta do poduszki swojemu synkowi. Na pograniczu małego realizmu i bajki dla dorosłych buduje Porumboiu łańcuszek zależności i drobnych przekrętów, wtajemniczając w sekret skarbu coraz szerszy krąg osób – tych przypadkowych i tych bliskich. Kulminacją nieczystych zagrań jest zabawna scena na komisariacie, gdzie policjanci bez skrępowania korzystają z usług miejscowego złodzieja. Jako że wszyscy tu nieźle kombinują, jednocześnie muszą podejrzewać, że inni robią dokładnie to samo. „Całe życie pracowałem, zamiast uganiać się za skarbem” – rzecze tonem przygany pamiętający dawną epokę robotnik obsługujący nowoczesny sprzęt do wykrywania metali, choć on także próbuje nielegalnie dorobić na boku. W filmie Porumboiu przegląda się jak w krzywym zwierciadle dzisiejsza mentalność mieszkańców dawnych demoludów. Co z tego, że należący do młodszej generacji drobni ciułacze chcieliby po prostu żyć godnie, skoro nowa rzeczywistość co i raz podsuwa im niezbyt godne rozwiązania?
Najjaśniejszym klejnotem tego zgrzebnego, na pierwszy rzut oka ledwie naszkicowanego filmu jest jego przewrotność. W rozmowach bohaterów o przeszłości prócz 1989 r. powraca jeszcze inna rewolucja. Nie bez kozery tytułowego skarbu każe poszukiwać Porumboiu w historycznej wiosce Islaz, gdzie pr oklamowano powstanie z 1848 r., które miało stać się początkiem wolnej i demokratycznej Rumunii. Tymczasem, jeśli jakieś miejsce symbolizuje dziś sytuację tego kraju, to jest nim w „Skarbie” kolorowy plac zabaw ze stołecznego osiedla, na którym mieszka Costi i jemu podobni. Przepychanki dzieciaków i fantazje o ukrytych kosztownościach odsyłają do świata dużych dzieci, w którym przemoc i władza mają wspólny ekonomiczny mianownik. Dlatego tam właśnie, pośród zjeżdżalni i huśtawek, Costi postanawia zrobić swoją małą prywatną i jakże śmieszną rewolucję. Rumuński reżyser nie pyta, czy ta rebelia się opłaca, czy ma jakikolwiek sens, czy innej rewolucji nie będzie. Jest w niej, jak w każdej rewolucji, coś z desperackiego aktu, a zarazem manifestu idealisty. Wtóruje mu w tym słoweński zespół Laibach z własną, wywrotową wersją piosenki „Life is Life”. Może więc nie tylko o Rumunię w tym filmie chodzi, ale po prostu o życie. I o błazeński, choć w gruncie rzeczy heroiczny sprzeciw przeciwko jego brutalnym regułom. ©
„SKARB” („Comoara”) – reż. Corneliu Porumboiu. Prod. Rumunia/Francja 2015. Dystryb. Gutek Film. W kinach od 3 czerwca.