Śmiercionośna pomoc?

Trzęsienie ziemi na Haiti w styczniu 2010 r. wyzwoliło wielki odruch solidarności. Czemu więc 300 tys. ludzi wciąż koczuje w obozach? Międzynarodowa pomoc udaje, że rozwiązuje problemy, które sama podsyca – mówi reżyser z Haiti Raoul Peck. Ma rację?

17.12.2013

Czyta się kilka minut

Port-au-Prince, luty 2011 r. / Fot. Jonathan Torgovnik / GETTY IMAGES / FPM
Port-au-Prince, luty 2011 r. / Fot. Jonathan Torgovnik / GETTY IMAGES / FPM

Pamiętamy to wszyscy. Obrazy ludzi zagubionych w bezkresnym rumowisku, w jakie wstrząs obrócił stolicę Haiti, Port-au-Prince, długo nie schodziły z naszych ekranów. Zginęło przynajmniej 230 tys. osób. Zabiła ich jednak nie tylko siła przyrody, lecz także bieda i niedowład państwa. Miasto zbudowane było z najtańszych materiałów, bez planu i norm konstrukcyjnych. Było też skrajnie przeludnione. To właśnie uczyniło z wstrząsu na Haiti jedną z najstraszliwszych katastrof w historii świata.

Tsunami, które sześć lat wcześniej spustoszyło wybrzeża Azji Południowo-Wschodniej, pochłonęło porównywalną liczbę ofiar. Ale w Haiti katastrofa uderzyła w serce wyjątkowo scentralizowanego kraju. W ruinie legło piętnaście ministerstw, pałac prezydencki, lokalna siedziba ONZ. Właściwie wszystko. To wszystko trzeba było teraz odbudować. Mimo tragedii, mówił były prezydent USA Bill Clinton, kraj stał zatem przed ogromną szansą. Świat wyasygnował 10 miliardów dolarów, by na gruzach powstało nowe, lepsze Haiti.

Dla międzynarodowego systemu pomocy miał to być wielki sprawdzian. Paradoks polegał na tym, że już przed katastrofą Haiti było jednym z krajów najbardziej nasyconych zagranicznymi organizacjami. Było też modelowym przykładem, dokąd sięgały ich możliwości.

Minęły cztery lata. Haitański dziennik „Le Nouvelliste” poświęcił niedawnemu tajfunowi na Filipinach przejmujący editorial. Ale Portau-Prince ciągle leży w gruzach.

Reżyser Raoul Peck śledził z kamerą próby odbudowy swego kraju. „Śmiercionośna pomoc”: taki tytuł nosił jego film, który zamykał ostatni festiwal w Berlinie. Oskarżenie było poważne.

Jak to możliwe, że wielu Haitańczyków w zagranicznej pomocy nie dostrzega rozwiązania, ale część problemu?

NA RATUNEK

Nim w ogóle można było myśleć o odbudowie, przez Haiti musiała przetoczyć się jednak gigantyczna operacja humanitarna. Mobilizacja była wyjątkowa. Choć ponad 90 proc. rannych wyciągali spod gruzów sąsiedzi, najtrudniejsze punkty przeszukiwało ponad 60 ekip ze świata. Polska drużyna ratowników należała do najlepiej wyszkolonych.

Zaczęła się zbiórka funduszy. Jak nasze emocje przełożyły się na losy Haitańczyków?

W Polskiej Akcji Humanitarnej za pomoc doraźną odpowiadał Rafał Hechmann. – Kancelaria prezydenta Kaczyńskiego zaproponowała organizacjom pomocowym prezydencki samolot – mówi. – Odrzuciliśmy tę opcję. Lot kosztowałby 2 mln zł. Wożenie samolotami namiotów czy środków higieny to wyrzucanie pieniędzy. By nie powiększać chaosu na miejscu, PAH, który dotąd nie działał na Haiti, przekazał fundusze na pakiety pierwszej pomocy Oxfamowi, brytyjskiej organizacji znającej teren.

Po dwóch miesiącach podstawowa pomoc dotarła już do większości potrzebujących. Ponad 300 tys. rannych dostało opiekę medyczną, rozdano pół miliona plandek na namioty. Nawet w najuboższych dzielnicach dzieci miały dosyć jedzenia, wiele z nich pierwszy raz w życiu.

Ale sytuacja wciąż była dramatyczna. PAH wybrał projekty warte dalszego wsparcia. Kupił sprzęt do wytwarzania protez, dla warsztatu przy szkole dla niepełnosprawnych. Fundusze przekazane czeskiej organizacji People In Need poszły na konstrukcję ośrodków dziennej opieki dla dzieci. Terapeutyczne zabawy pomagały im odzyskiwać poczucie bezpieczeństwa.

Bez dachu nad głową pozostawało jednak 300 tys. rodzin. Amerykańska organizacja Habitat for Humanity od 26 lat budowała na Haiti solidne domki z betonu. Ludzie pomagali przy budowie, spłacali niewielką hipotekę i zostawali właścicielami. Po katastrofie Habitat zaczął wznosić szybkie drewniane konstrukcje, zwane „T-shelters” (tj. schrony tymczasowe). PAH sfinansował budowę 300 takich schronów.

TRWAŁA PROWIZORKA

Musiał jednak minąć rok od tragedii, nim pierwsze rodziny mogły się do nich przenieść spod płacht z brezentu. Kent, inżynier z USA, z trudem krył skrępowanie: wiedział, jak trudno zrozumieć, na czym zszedł ten czas. W ruinie tymczasem leżały urzędy, które miały wydawać pozwolenia. Prawie jedna piąta ich pracowników nie żyła. Drewno sprowadzane z Kanady, bo na Haiti nie ma dość lasów, miesiącami czekało na cle. – Dzięki Bogu ludzie są tu cierpliwi – mówił Kent.

Rebeka Mirlande wprowadziła się właśnie do jednego z tych schronów. Obok stał jej dom. Nie runął, ale fasadę przecinała głęboka rysa. Fundusze PAH-u miały uratować sto takich domów. Jeśli PAH wybrał Habitat for Humanity, to właśnie dlatego, że wykonywał on także remonty. Trwałe rozwiązania to był, zdaniem PAH-u, priorytet.

Remontami zajmowało się jednak niewiele organizacji. Naprawa zagrożonego budynku wymaga dużej wiedzy. Rezultat nie wypada też efektownie na zdjęciu, a trzeba przecież przyciągnąć uwagę donatorów.

Stawiano zatem głównie schrony. Ale wiele organizacji miało kłopoty z ich jakością – tropikalne deszcze lały się do środka. W haitańskich warunkach budowa okazała się nie tylko dłuższa, lecz i droższa, niż sądzono. W sumie około pół miliarda dolarów poszło na przejściowe konstrukcje, które miały przetrwać ledwie 2-5 lat. Po doświadczeniu Haiti wielu ekspertów postanowiło nie rekomendować więcej ich budowy. Na Filipinach, gdzie PAH działa już bezpośrednio, zamierza on od razu wspomóc odbudowę tradycyjnych domów, w jakich ludzie mieszkali przed tajfunem.

Z pejzażu Haiti schrony nie znikną pewnie prędko – nic nie trwa dłużej niż prowizorka.

Na remont czekało tu tymczasem 120 tys. domów. Wiele czeka nadal. Wiele też ludzie, którzy nie mieli innego wyjścia, po prostu załatali, jak się dało – znów najtańszym cementem, i znów bez żadnych norm.

NIE BYŁO CUDU

Powiedzmy wyraźnie: na Haiti, jak podczas innych katastrof, doraźna pomoc przyniosła ratunek masom ludzi. Bez wsparcia świata skala tragedii byłaby niewyobrażalnie większa.

Ale odbudowa nie zapowiadała się najlepiej. Rok po katastrofie w Port-au-Prince prace wydawały się w ogóle nie posuwać. Nie widać było buldożerów. Namioty wciąż zajmowały każdy skrawek wolnej przestrzeni. Nie było jej zresztą wiele: z miasta przez rok zdążono wywieźć 5 proc. gruzu. – Gruz okazał się jednym z największych problemów – mówiła Zofia Pinchinat-Witucka, która po katastrofie założyła Fundację Polska-Haiti. Dzięki radiu i telewizji zebrała 4 mln zł. „Wierzę, że uda się wszystko – mówiła wtedy. – Przecież ja nie chcę zrewolucjonizować świata. Chcę tylko zbudować szkołę na Haiti”.

Nie było to jednak tak proste. Port-au Prince nie było czystą tablicą, lecz morzem ruin. A ich rozbiórka potrafiła kosztować tyle, co postawienie nowego budynku. Zdesperowane organizacje pomocowe niemal wydzierały sobie nieliczne wolne tereny pod budowę. Na domiar złego mało kto w Haiti miał dowód własności swej ziemi. Ludzi biednych rzadko stać na rejestrację gruntów i – podobnie jak w Indonezji po tsunami czy w ubogich dzielnicach Nowego Orleanu po huraganie Katrina – wyjaśnienie sytuacji prawnej mogło ciągnąć się miesiącami.

Fundacja Polska-Haiti realizowała tymczasem mniejsze projekty: dołożyła się np. do stypendiów 12 studentów, którym dwa lata nauki na Uniwersytecie Warszawskim sfinansowało polskie ministerstwo edukacji. A szkoła na Haiti? Po latach zmagań właśnie ma zacząć się budowa.

Wiadomo: nie należało oczekiwać cudu. Po tsunami rekonstrukcja najbardziej zniszczonej części Indonezji zajęła 4 lata. A kraje rozwinięte nie wypadały lepiej. W Japonii odbudowa Kobe po wstrząsie w 1995 r. trwała 7 lat. W Aquila we Włoszech półtora roku po trzęsieniu 30 tys. ludzi wciąż mieszkało w tymczasowych lokalach, a deweloperów odpowiedzialnych za odbudowę oskarżano o korupcję.

Na Haiti kłopot z gruzem odsłonił jednak zasadniczy problem: dojmujący brak koordynacji. Hasło „wywózka gruzu” nie brzmi tak pociągająco dla uszu darczyńców jak „budowa szkoły”. Rok po katastrofie Komisja Europejska ubolewała, że na oczyszczanie rumowisk nie przeznaczono praktycznie żadnych funduszy i Haitańczycy mają do dyspozycji tylko łopaty, kilofy i taczki. – I to miał być dla Haiti rok zero – kręcił głową James Noël, haitański poeta.

W SLUMSACH CANAAN

U krańca owego roku Simon Dejean siedział przed namiotem, w którym mieszkał z sześciomiesięczną córką, i lepił z bibuły czerwone serca dla fundacji Clintona. Fundacja sprzedawała je w sieci sklepów Macy’s w USA. „Piękno w najbardziej nieoczekiwanych miejscach” – mówiła reklama. Money for work, pieniądze za pracę: to była nowa zasada pomocy humanitarnej. Wdrażano ją na Haiti z taką dumą, jakby od tysiącleci nie stanowiła podstawy ekonomii. Obóz przejściowy Simona leżał tuż przy drodze z lotniska i Simon słyszał, że władze chcą ich gdzieś przenieść. Corail? Canaan? Nowe nazwy budziły nadzieje.

Od tamtej pory większość stolicy oczyszczono z namiotów. Daleko za miastem, gdzie kiedyś lokalne gangi pozbywały się ciał swych ofiar, stanęły rzędy tymczasowych schronów. Budowa obozu pochłonęła 50 mln dolarów. Chciano jeszcze go rozbudować, lecz wokół zjawili się natychmiast dzicy osiedleńcy – zdesperowani ludzie, którzy nie mieli gdzie iść.

Łącznie sto tysięcy osób tłoczy się dziś na bezwodnym pustkowiu. Warunki są dramatyczne, nawet w oficjalnym obozie. Drastycznie obcięto pomoc – ludzie mają oto zacząć radzić sobie sami. Cóż, kiedy pracy tu nie ma, i nie ma jak stąd dotrzeć do miasta.

To właśnie jest Canaan. Haitańscy dziennikarze ochrzcili go największym i najkosztowniejszym slumsem Haiti. „To build back better” – gorzko brzmi tu slogan Clintona.

Ludziom, którzy wylądowali w Canaan, trudno było się oprzeć wrażeniu, że te miliardy dolarów, za które miało powstać lepsze Haiti, ktoś musiał im ukraść. Międzynarodowa biurokracja? NGO-sy? Ich własny rząd?

CZYLI ILE...?

Fakt, że fundusze, jakie świat obiecał Haiti, zdawały się bajeczne – dość, by każdej z poszkodowanych rodzin wręczyć czek na 37 tys. dolarów. Ale część tej sumy była umorzonym długiem. I mało kto spieszył się z wypełnieniem obietnic; np. USA uruchomiły dotąd niespełna jedną trzecią z obiecanych 651 mln dolarów.

A Polska? Nasza pomoc była doraźna: wysłanie 54 ratowników ze sprzętem i żywnościową pomocą kosztowało 5 mln zł. Dobrowolne wsparcie wyniosło ok. 700 tys. zł (50 tys. dolarów przez Czerwony Krzyż i 200 tys. przez Światowy Program Żywnościowy). W ramach zobowiązań unijnych w 2011 r. wpłaciliśmy też 500 tys. dolarów na europejski program dla szkół na Haiti.

Zagraniczne wsparcie tak czy owak rzadko jest całkiem bezinteresowne. Duża część funduszy zostaje w państwach, które je ofiarowały, pokrywając choćby koszta raportów. Każdy kraj chce też, by jego pieniądze wydawać na jego własne towary, nawet jeśli gdzie indziej da się je kupić taniej.

Jaka suma dotrze w końcu na miejsce? Tego nie da się przewidzieć. Kraj tak dalece zależny od pomocy, jak Haiti, nie ma żadnego sposobu, by zaplanować sobie jakiś budżet.

Tylko mały procent tych pieniędzy trafia zresztą do miejscowych władz.

„REPUBLIKA NGO”

Instytucje pomocy są oczywiście różne. Sprawne i niesprawne, małe i gigantyczne, rządowe i pozarządowe. Mogą być świeckie lub wyznaniowe – jak te, dzięki którym amerykańscy chrześcijanie ewangelikalni od lat przekształcają religijny pejzaż Haiti. Ale finansowane są często z tych samych źródeł i podlegają podobnym mechanizmom. Haitańczycy wszystkie nazywają NGO-sami.

Emmélie Prophète, pisarka, kierowała Państwowym Instytutem Książki, zajmującym po katastrofie jeden pokój w przejściowym baraku (w barakach działały tu wszystkie instytucje). Byłam u niej rok po trzęsieniu. Otwierała właśnie świeżo dostarczony karton: UNESCO sfinansowało wydanie „Małego Księcia” po kreolsku. Ale pomoc, jaką otrzymywał jej Instytut, mówiła Prophète, była znikoma. Państwowe biblioteki potrzebowały funduszy, by wznowić pracę. Ale NGO-sy wolały otwierać tymczasowe wypożyczalnie w obozach. Pani Prophète nie kryła rozgoryczenia: – Nie lepiej inwestować w struktury, które będą służyć przez lata?

To nie haitańskie państwo decydowało jednak o priorytetach – przyznawał premier Jean-Max Bellerive w filmie Raoula Pecka. Głęboko niewydolne haitańskie władze zdawały się jedynie postronnym obserwatorem.

– Gdy w 1986 r. upadł reżim Duvalierów, do władzy doszli populiści i to oni świadomie demontowali państwo – tłumaczył mi Serge Gilles, działacz praw człowieka i dawny kandydat na prezydenta. – Zamiast naprawiać kulejącą administrację, woleli pogłębiać nieufność do instytucji, by naród w końcu wierzył tylko im.

Cięć w sektorze publicznym od lat żądały też Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W rezultacie ponad 90 proc. oświaty i służby zdrowia było na Haiti w prywatnych rękach. Jeszcze przed katastrofą ponad połowa dzieci nie chodziła do szkoły.

„Narzekamy, że rząd nie spełnia swej przewodniej roli. Sami jednak po części jesteśmy za to odpowiedzialni” – przyznawał Edmond Mulet, szef misji stabilizacyjnej ONZ w Haiti. Słabość rządu wynikała też bowiem i ze sposobu, w jaki społeczność międzynarodowa przyznawała pomoc. Podczas zimnej wojny w reżimie François Duvaliera, „Papy Doca”, i jego syna „Baby Doca” USA widziały sojusznika przeciw komunizmowi. Pozwalano im zatem kraść zagraniczne środki. Odkąd jednak na Haiti zapanowała demokracja, krucha i przerywana wstrząsami, pomoc zaczęła omijać haitańskie władze. Zagraniczne organizacje przejmowały rolę państwa: budowały drogi, dowoziły wodę pitną, leczyły, uczyły.

Haiti zaczęto nazywać „Republiką NGO”.

ASYSTA PRZY UMIERANIU?

Ten sposób pomocy ma jednak niedostatki: trudno go skoordynować. Premier Bellerive wspominał, jak organizacje pomocowe oczyszczały jeden z kanałów w Port-au-Prince. Wydobyte śmieci pozostawały na brzegu i pierwszy deszcz zmywał je znów do wody. W ten sposób cztery różne organizmy wykonały raz po razie tę samą pracę. „Przepastny brak pamięci instytucjonalnej” – mówiła o tym jedna z wysoko postawionych osób z systemu pomocy.

W Haiti działało około tysiąca NGO-sów, ale tylko 150 z nich regularnie przesyłało sprawozdania do władz. Darczyńcy podejmują decyzje, które wpłyną na przyszłość Haiti – zauważał w swym raporcie Oxfam – nie koordynują ich jednak dostatecznie między sobą i nie konsultują ani z miejscowymi władzami, ani z samymi Haitańczykami.

Co więcej, darczyńcy często zmieniają swe cele. Jednego roku wspierają oświatę, drugiego przedsiębiorczość kobiet. Organizacjom trudno planować na dłuższą metę. Dopiero w 2011 r. Polska zezwoliła swoim NGO-som na składanie w MSZ projektów obliczonych na więcej niż rok. Cóż z tego, gdy ich finansowanie i tak w kolejnym roku może się urwać? „Będziemy ostrożni – mówiła szefowa PAH Janina Ochojska – i raczej nie będziemy składać wniosków długofalowych”.

Władze krajów, które zdane są na zagraniczną pomoc, zmuszone są działać podobnie: od jednego projektu do drugiego. Ich działaniami rządzą nie tyle potrzeby obywateli, co fundusze do zagospodarowania przed końcem roku.

W Haitańczykach wdzięczność dla konkretnych osiągnięć NGO-sów miesza się z goryczą. – Cudzoziemcy oskarżają nasz rząd o korupcję i niewydolność. Ale czy sami są bez grzechu? – pytała Emmélie Prophète. – Przecież już od 20 lat większość pieniędzy na Haiti przechodzi przez NGO-sy! A rezultaty? Nie widać. Jak kraj ma się rozwijać, jeśli nikt nie ma nad nimi kontroli?

– Kto kończy studia, liczy na posadę w zagranicznych organizacjach – mówił mi Iléus Papillon, student socjologii. – Tymczasem sama pomoc nie zmieni kraju. Potrzebna jest restrukturyzacja, edukacja, praca dla ludzi. Jakaś strategia rozwoju.

– Nasz kraj umiera – powiedziała mi na pożegnanie Emmélie Prophète. – Pomoc asystuje nam tylko przy tym umieraniu.

AMERYKAŃSKI RYŻ

Jasne było, że po katastrofie osłabione haitańskie państwo nie dźwignie samo zadania odbudowy. Pod międzynarodową presją parlament na półtora roku przekazał zarządzanie rekonstrukcją kraju Tymczasowej Komisji ds. Odbudowy Haiti (IHRC). Na jej czele stanęli Clinton i haitański premier Bellerive.

Haitańczycy byli sceptyczni. Niewielu ludzi ufa tu własnym władzom, ale niewielu też wierzy instytucjom międzynarodowym. Może dlatego, że i tu, i tam granice między interesem publicznym a prywatnym tak łatwo się zacierają?

Przypadek Lewisa Lucke’a był pouczający. Jako wysoki urzędnik USAID, Lucke sterował po katastrofie pomocą USA dla Haiti. Po odejściu z funkcji wykorzystał zdobyte kontakty, by pomóc kontrowersyjnej firmie AshBritt, specjalizującej się w usuwaniu gruzu, uzyskać kontrakty na 20 mln dolarów. Dziś procesuje się o honorarium: za tę usługę, jak twierdzi, firma dłużna mu była pół miliona dolarów.

W 2005 r. 90 państw podpisało deklarację o efektywności pomocy. Nakazywała w większym stopniu rozliczać projekty i fundusze przed parlamentami i obywatelami. A jednak Tymczasowa Komisja ds. Odbudowy Haiti odpowiadała tylko przed Bankiem Światowym i jej haitańscy członkowie skarżyli się, że spychano ich na boczny tor. A narzucane strategie rozwoju nie różniły się wiele od tych, które świat wprowadzał na Haiti od ponad 25 lat.

Krytycy neoliberalnej polityki uważają tymczasem, że nie tylko osłabiła ona państwo, ale zwiększyła uzależnienie kraju od obcej pomocy. Gdy w latach 90. na żądanie MFW i rządu USA Haiti obniżyło swe cła, kraj zalał dotowany ryż amerykański, tańszy od miejscowego. „Miami rice”, jak go nazywano, puścił z torbami rzesze haitańskich rolników. „To był błąd – przyznał po latach Clinton. – Skorzystali na tym tylko farmerzy z Arkansas”.

Haiti zostało drugim na świecie importerem ryżu z USA. Gdy zrujnowani chłopi ruszyli ku slumsom stolicy, kraj stał się zarazem źródłem najtańszej na zachodniej półkuli siły roboczej. Odpowiedzią na jego problemy miały być odtąd szwalnie pracujące na eksport. Przyciągały one do katastrofalnie już przeludnionego Port-au-Prince nowe masy biedoty – trzęsienie ziemi zebrało wśród nich straszliwe żniwo.

Oddanie Clintonowi nadzoru nad odbudową wielu Haitańczyków uznało za okrutny żart.

RAFA I SZWALNIA

Amerykański ekonomista Jeffrey Sachs mówił o konieczności wsparcia małych rodzinnych gospodarstw, które poprawiłyby żywnościową niezależność kraju. Dałyby też utrzymanie rzeszom ludzi, które po katastrofie uciekły z powrotem na wieś.

Plan Clintona był wprost odwrotny. Jego sztandarowym osiągnięciem miał być nowy kompleks przemysłowy i strefa wolnego handlu w Caracol.

Mer tej odludnej mieściny na północy kraju mógł tylko wyrazić zdziwienie. Pod budowę fabrycznych hal zlikwidowano 355 gospodarstw. Kompleks wzniesiono nad jedną z niewielu zatok, gdzie przetrwała rafa koralowa – wcześniej planowano tu rezerwat przyrody.

Pierwszą szwalnię w Caracol – zwolnioną z podatków – uruchomiła koreańska firma-gigant Sae-A, która po konflikcie ze związkami zawodowymi zamknęła właśnie swą największą fabrykę w Gwatemali. „New York Times” wspominał o „aktach przemocy i zastraszania”.

Caracol pochłonął ćwierć całej pomocy spożytkowanej na Haiti po katastrofie – ok. 224 mln dolarów. Raport Worker Rights Consortium nosił jednak wymowny tytuł: „Okradanie ubogich”. Dzienne normy zostały bowiem tak ustawione, by robotnikom w Caracol, jak i w pozostałych 24 szwalniach Haiti trudno było zarobić nawet minimalną stawkę obowiązującą w ich kraju. I mało kto może się tu pochwalić, że jego dzieci nie idą spać głodne.

Wyzysk jest systemowy: na całym świecie przemysł tekstylny opiera się na wyścigu ku najniższym kosztom. Zarabiają tylko wielkie firmy, jak Levi’s czy Gap, którego koszulki powstają m.in. w Caracol.

Czy ktoś mógł wierzyć, że szwalnie okażą się dla Haiti rozwiązaniem?

Amerykańska agenda rządowa USAID ogłosiła tymczasem, że zbuduje ledwie jedną dziesiątą domów, jakie planowała wznieść po katastrofie. Większość – zauważał zgryźliwie „New York Times” – nie ma stanąć na terenach dotkniętych wstrząsem. Powstaną w pobliżu Caracol.

PRZEPAŚĆ ROŚNIE

„Nowa plantacja” – mówiła krótko o Caracol publicystka Amy Wilentz.

Plantacje trzciny cukrowej były jednym z kluczy do zrozumienia Haiti – a także Europy i Afryki. Globalizacja nie była bowiem tak nowa, jak się zdaje. Przez 150 lat maksymalne wykorzystanie niewolniczej siły roboczej czyniło z Haiti – „Perły Antyli” – najbardziej dochodową francuską kolonię. Niewolnictwo nie było peryferyjnym epizodem w przeszłości Europy, lecz jedną z podstaw jej błyskotliwego rozwoju. Wielu historyków sądzi, że to właśnie ono ofiarowało zachodniej Europie kapitał niezbędny, by wkroczyć w nowoczesność.

Nic dziwnego, że i w Haiti jego skutki widać do dziś. W 1804 r. kraj zdobył niepodległość – był to jedyny zwycięski bunt niewolników na świecie. Przez kolejne 100 lat Haiti, izolowane przez inne państwa, musiało wypłacać Francji sowity haracz. Nie tylko to zdecydowało jednak o biedzie, która trwa do dziś. Rewolucja z niewolników uczyniła obywateli, lecz nie zdołała położyć kresu skrajnej nierówności.

Dziś jeden procent najbogatszych rodzin ma tu do dyspozycji 55 proc. dochodu narodowego. I jeśli Haiti jest od lat najbiedniejszym państwem półkuli zachodniej, to w dużej mierze dlatego, że jest państwem o największych nierównościach.

Po katastrofie wielkie międzynarodowe firmy, jak AshBritt, łączyły siły z miejscowymi oligarchami, by zdobywać intratne kontrakty. – Wokół trzęsienia ziemi powstał cały przemysł – oburzała się Emmélie Prophète. – I tylko zwykli Haitańczycy na tym nie skorzystali.

Przeciwnie. Pogłębiające się nierówności zmniejszają nadzieję na wyjście kraju z biedy.

PAŃSTWO TO MY

Zwykli Haitańczycy marzyli o zmianie. Miał ją uosabiać Michel Martelly, 50-letni piosenkarz bez politycznego doświadczenia, który półtora roku po katastrofie objął urząd prezydenta. Jego żona została od tamtej pory oficjalnie oskarżona o korupcję.

Mniej niż jedna czwarta wyborców w ogóle poszła do urn. Valcin z dzielnicy Nation śmiał się tylko: – Tak czy tak, rządzą nami USA.

Mizerny domek Valcina jako jedyny w okolicy ostał się wśród gruzów. Woda w ulicznym kranie była tylko dwa razy w tygodniu. – Nie czekamy na dary z zagranicy – mówił jednak Valcin. – Powinno pomóc nam nasze państwo. Tyle że ono się nami nie interesuje.

– Państwo to my – włączył się do rozmowy Attys Herbisson. – I musimy naszym władzom patrzeć na ręce.

Attys Herbisson, inżynier hydraulik, przewodniczył jednej z lokalnych organizacji, jakich mnóstwo było na Haiti. Społeczność międzynarodowa, wydawałoby się, winna je hołubić. Czy nie mówiła stale o budowie społeczeństwa obywatelskiego? A jednak w rywalizacji z zagranicznymi NGO-sami lokalne organizacje przegrywały walkę o fundusze. Większość cudzoziemców unikała kontaktów: albo nie dostrzegała ich sensu, albo bała się wplątania w układy.

Caritas Polska wspomógł trzy szkoły prowadzone przez haitański Kościół. Ale również i kiedy świeckie NGO-sy wspierały lokalne organizacje, były to najczęściej organizacje kościelne, które łatwiej wzbudzały zaufanie.

Jak przerwać zaklęty krąg? Wspierać oddolne inicjatywy, a nie stawać się ich substytutem? Oto część z pytań, jakie zadają sobie te NGO-sy, które, jak Oxfam lub PAH, za część swej roli uznają też krytykę systemu i szukanie lepszych rozwiązań.

POKÓJ NA CMENTARZU?

Ricardo Seitenfus, przedstawiciel Organizacji Państw Amerykańskich w Port-au-Prince, odchodząc ze swej funkcji zakwestionował ogólną politykę wobec Haiti.

Od 2004 r., kiedy to po fali przemocy politycznej rozwiązano haitańskie wojsko, kraj patrolują żołnierze ONZ – zauważał Seitenfus. A przecież nie toczy się tu wojna domowa, a poziom przemocy jest niższy niż w większości krajów Ameryki Łacińskiej. „Haiti płaci za bliskość USA – mówił Seitenfus. – Siły ONZ mają zamrozić sytuację i uczynić z Haitańczyków więźniów własnej wyspy”.

Fala uchodźców, tutejszych boat-people, mogłaby z łatwością dotrzeć do wybrzeży Florydy, dlatego kontrola Haiti jest tak ważna dla USA. Wyspa leży też na strategicznym narkotykowym szlaku z Kolumbii i Wenezueli. – Nie możemy dziś obejść się bez wsparcia – przyznawał Serge Gilles. – Ale czemu ONZ nie wspomoże odbudowy, w duchu demokracji, naszej własnej armii?

Tymczasem w „błękitnych hełmach” wielu Haitańczyków widzi okupantów, zamach na suwerenność ich kraju.

Obok grafitti oskarżających władze o korupcję, na murach Port-au-Prince wciąż przeczytać można napisy „ONZ = cholera”. Pół roku po trzęsieniu wybuchła bowiem epidemia. Bakterie przyszły z Nepalu: ścieki z koszar nepalskich żołnierzy ONZ trafiały do rzeki. Odtąd na tę nieznaną tu dotąd chorobę umarło 8300 osób. Ich rodziny złożyły właśnie pozew przeciw ONZ.

Zdaniem Seitenfusa kryzys zaufania będzie trwał, jak długo nie poprawi się sytuacja ekonomiczna: „Póki bezrobocie sięga 80 proc., mandat ONZ w Haiti to utrzymywać pokój na cmentarzu”. Po trzęsieniu, zamiast zakwestionować dotychczasową politykę, tylko ją spotęgowano – oburzał się Seitenfus. „Współczucie w chwili katastrofy było ważne. Gdy jednak pomoc staje się strukturalna i zastępuje państwo, prowadzi do zbiorowego zwolnienia z odpowiedzialności”.

W USA furorę zrobiła przed kilku laty książka neoliberalnej ekonomistki Dambisy Moyo z Zimbabwe: jej zdaniem pomoc szkodzi, a problemy rozwiąże sam wolny rynek.

„Dobroczynność nie może być motorem stosunków międzynarodowych” – przyznawał Seitenfus. Jego postulaty były jednak przeciwne. „Potrzebne są inne wartości – mówił. – Autonomia, suwerenność, etyczny handel, wzajemny szacunek”.


OLGA STANISŁAWSKA jest reportażystką, za książkę „Rondo de Gaulle’a” – owoc roku spędzonego w drodze przez Afrykę od Casablanki do Kinszasy – otrzymała w 2002 r. Nagrodę Kościelskich. Mieszka w Paryżu. Na Haiti była w rok po trzęsieniu ziemi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2013