Śmiechu warte

Nie zgadzam się, że jesteśmy ponurym narodem. Gdy jeżdżę z występami, to widzę ludzi uśmiechniętych. Czasem podejrzewam, że najbardziej ponury na sali jestem ja. No, chyba że prowadzę z Poniedzielskim.

22.04.2013

Czyta się kilka minut

Artur Andrus – redaktor Trójkowej „Powtórki z Rozrywki”, autor i wykonawca tekstów kabaretowych, komentator „Szkła Kontaktowego”, 2008 r. / Fot. Bogdan Krężel
Artur Andrus – redaktor Trójkowej „Powtórki z Rozrywki”, autor i wykonawca tekstów kabaretowych, komentator „Szkła Kontaktowego”, 2008 r. / Fot. Bogdan Krężel

PAWEŁ RESZKA: Jest Pan świadomy, że to wywiad dla „Tygodnika Powszechnego”?

ARTUR ANDRUS: Jestem.

Czyli wie Pan, że musi mówić prawdę?

Tak, bo będę miał grzech ciężki. Będę się starał. A jeśli powiem nieprawdę nieświadomie? To też jest grzech?

Nie wiem, ale zapytam w redakcji. Nie odchodźmy od tematyki mogącej kojarzyć się z religią. Pan ma dwa krzyże: srebrny i złoty.

Tak, to krzyże zasługi. Pracownicy radia w związku z jubileuszem zostali zaproszeni do Pałacu Prezydenckiego na uroczyste wręczanie.

Pana nie widziano wówczas w Pałacu.

Fakt, byłem gdzieś w Polsce. Dostałem w drugiej turze, w radiu.

Prezydent pofatygował się do radia?

Minister z Kancelarii Prezydenta, na samego prezydenta załapałem się w innych okolicznościach.

Proszę śmiało opowiadać.

W Teatrze Polskim z Andrzejem Poniedzielskim prowadziliśmy koncert. Prezydent tam przemawiał i spotkaliśmy się „w przejściu”.

Jak było?

Kłopotliwa sytuacja. O co zapytać: „Co słychać?”, „Jak będzie?”.

I który wariant Pan wybrał?

Inny. Zapytałem: „Panie prezydencie, pan już po przemówieniu? Śmiali się?”. A prezydent: „A mieli się śmiać?”. Wtedy mu wyjaśniłem: jak się nie śmieją, to znaczy, że się nie udało. Wiem z doświadczenia.

Co na to prezydent?

Akurat ze sceny schodziła Hanna Gronkiewicz-Waltz: „Haniu, ci panowie mówią, że jak mówimy, to ludzie powinni się śmiać”. Pani prezydent Warszawy na to: „Ale my chyba w innej branży robimy niż ci panowie”. Poniedzielski: „Nie, robimy w tej samej”.

Co jest dla Pana najważniejsze w życiu?

Przyjaźń, miłość, zdrowie moich bliskich – nic zaskakującego, aż się krępuję mówić.

A pieniądze?

Nie. Może dlatego, że nieźle zarabiam.

A co by Pan był w stanie zrobić dla pieniędzy?

Na pewno nie wszystko, ale nie wiem, gdzie mam ustawioną granicę. W obie strony zresztą. Dużo mogę zrobić bez pieniędzy, np. nie zdarzyło mi się odmówić występu tylko dlatego, że ktoś nie miał na satysfakcjonującego mnie honorarium.

Nie to, żebym szczególnie się interesował pieniędzmi – tak sobie podkradam Pana pytania z książki, którą Pan zrobił z Marią Czubaszek.

O, proszę bardzo. To są dobre pytania.

Już nie będę. Jak to się stało, że jest Pan najlepiej sprzedającym się polskim wokalistą?

Wiem, jak śpiewam, więc do tego wokalisty jakoś nie mogę przywyknąć. No, ale coś takiego się zdarzyło, że ludzie zaczęli kupować płytę „Myśliwiecka”. Poszło 60 tysięcy – to była podwójna platyna i sprzedaje się dalej. Książka zresztą też.

Czyli jest dobrze?

W zawodach, które wykonuję, 90 proc. sukcesu to szczęście. Gdybym płytę wydał trzy lata wcześniej, w innym wydawnictwie, być może przeszłaby bez echa. Trafiłem w dobry moment i na dobrych ludzi. Do ludzi mam szczęście.

Śmiech to chyba niezły biznes w Polsce? Kabaret Mumio zrobił 195 reklam dla sieci komórkowej. Ludzie to oglądali, choć humor nie należał do przaśnych.

Oni zrobili rewolucję. Pokazali, że reklama może wyjść poza opowiadanie, że biel ma odcień najbielszej bieli. To prawda, że kabaret dziś jest komercyjnym zajęciem, które się dobrze sprzedaje.

Miarą komercyjnego sukcesu jest to, że zapraszają Pana firmy?

Kabarety przeżyły, bo firmy zapraszały na „iwenty”. Był taki czas kilka lat temu, że domy kultury nie miały pieniędzy, a ludzie nie chodzili na występy biletowane. Artyści zresztą sami zgotowali sobie ten los. Przyzwyczaili publiczność, że latem i tak przyjadą z browarem albo z producentem przypraw do grilla. Słyszało się: „A ja tego gościa już widziałem, za darmo”.

Tak więc biorę udział w „iwentach”, ale mam specyficzne wymagania.

Jakie?

Nie występuję np. podczas konsumpcji.

Nie chce Pan tak do kotleta?

Nie to, że nie chcę. Nie umiem. Wiem, że ja przeszkadzam jedzącym w jedzeniu, a jedzący mi w występowaniu.

Fajna jest Polska korporacyjna?

Widywałem ludzi pijących sobie z dziubków i kombinujących, jak w te dziubki włożyć granat. Teraz się trochę zmienia. Może przez kryzys, który pokazał gigantom, że jest większym gigantem i kapitalistycznych zdobywców świata nauczył pokory?

Przyjechał Pan w 1990 r. z Sanoka i musiał być młodym wilkiem, a teraz...

A nie musiałem być młodym wilkiem wcale. Wtedy zmieniał się system i redakcje same szukały dziennikarzy. Na drugim roku chyba wszyscy już gdzieś pracowali. Ja trafiłem do radia i chciałem tam zostać do końca życia. O żadnej scenie i śpiewaniu nie myślałem.

Na studiach Pan nie błyszczał. Na geografię przygotował Pan traktat o migracjach ludności na podstawie analizy wiersza Konopnickiej „Co słonko widziało”.

To był żart wątpliwej jakości. Pani wykładowczyni podzielała tę opinię, ale dostałem trójkę, bo grupa się za mną wstawiła.

Pamięta Pan rymowany wywiad z Wojciechem Młynarskim?

Zrobiłem go na zaliczenie, dotyczył Świąt Bożego Narodzenia. Zadawałem pytania w rytmie jego felietonu „Miłe panie i panowie bardzo mili”: „Panie Wojtku rok się kończy szkoda gadać, życie mija tak bez sensu, bezlitośnie, a podobno drogi panie, jak ktoś widzi przemijanie, to na życie patrzy jakoś mniej radośnie”.

Ja pytałem tak, a Młynarski odpowiadał. Potem dostałem propozycję radiową.

Jeden facet od reklamy z Zachodu powiedział: Polacy dość są smutni, a większość reklam w Polsce opiera się na dowcipkowaniu. Dziwne.

Nie zgadzam się, że Polacy to ponury naród. Gdy jeżdżę z występami, to widzę ludzi uśmiechniętych. Czasem podejrzewam, że najbardziej ponury na sali jestem ja. No, chyba że prowadzę z Poniedzielskim.

Zwyczajnie nie ma Pan oglądu całego społeczeństwa.

I nawet nie mam ochoty mieć. W tej części społeczeństwa, w której się znajduję, jest mi dobrze.

A propos Mumia: ja „kopytka” nie rozumiałem. Akurat mieszkałem w Rosji, przyjechałem na chwilę i wszyscy się z tego śmiali. Pomyślałem: czas wracać do Warszawy, bo za chwilę nie będzie po co.

Lubię bardzo ten stan, kiedy się śmieję i nie wiem, z czego. Mumio doprowadził do tego, że jak puszczali reklamy, to ludzie przestali wychodzić do kuchni po herbatę.

Pana do reklamy ciągnie?

Nie ciągnie, ale też nie odrzuca. Kiedyś dostałem propozycję. Miałem stanąć i powiedzieć: „ludzie, kupujcie cośtam”. Odmówiłem. Gdy zgłosi się ktoś z ciekawszą propozycją, to się zastanowię.

W Polsce jest mnóstwo spraw, z których żartować nie wolno. Gdy ktoś się odważy, zaraz dostaje po uszach. Jak to jest?

Są tematy tabu. Ale ci, co tabu przełamują, przecież nieźle się sprzedają. Spójrzmy na „aferę” z kabaretem Limo.

Podobał się Panu ten skecz? Papież w gatkach grochy puszcza bąki – fajne?

Mnie ten skecz nie rozśmieszył, ale i nie obraził. histerii zaś nie rozumiem. Protestujący protestowali, zainteresowanie wzrosło.

Dlaczego Pana to nie obraziło?

Nie sądzę, że Limo chciało obrazić papieża. Myślę, że ludzie są wyczuleni na samo słowo „papież”, które pojawi się na scenie kabaretu. I właśnie z nich się śmiało Limo.

A jeśli ktoś dzwoni i mówi, że jest z warszawskiego oddziału Ku-Klux-Klan, albo drwi z ukraińskich pomocy domowych? To dopuszczalne?

Mnie to nie bawi, ale boję się wyznaczania granic dopuszczalności. Zaraz zapyta mnie pan, kto powinien je wyznaczać? Prawo? Ma być ustawa, w której zostaną wymienione wszystkie zawody, z których nie wolno żartować w durny sposób? Naiwnie wierzę w gust odbiorców. Jeśli kogoś coś obraża, to przełącza kanał.

„Kabaret pod Wyrwigroszem” nagrał piosenkę o dwóch Rosjanach, którzy zasadzili brzozę pod Smoleńskiem i robili sztuczną mgłę. W internecie szał. Puściłby Pan coś takiego w „Powtórce z rozrywki”?

A tej piosenki nie znam, więc się nie odniosę. W ogóle nie widzę powodu do żartu z tego, co się stało pod Smoleńskiem – tragedia była wielka, a rana jest ciągle otwarta. Natomiast jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy kpią sobie z tego, co dzieje się dziś wokół tej tragedii.

To „Wyrwigroszy” pan zrozumie: oni śmieją się z jakiegoś pana Antoniego, który wykrył rosyjski spisek.

A wie pan, że ja to chyba długo w tym zawodzie nie pociągnę?

Dlaczego?

Chodzi o wrażliwość. Jeśli przyszłoby mi komentować w satyryczny sposób to, co dzieje się dziś wokół katastrofy, to natychmiast zacząłbym myśleć: „A co będzie, jak tego posłucha ktoś z rodzin ofiar? Co oni, kurczę, poczują?”.

Przecież występuje Pan w „Szkle kontaktowym”: ta audycja komentuje politykę, a polityka kręci się wokoło Smoleńska.

Smoleńsk jest rzeczywiście wszechobecny. Byliśmy ostatnio w pewnej redakcji, zaproszeni do rozmowy na temat jubileuszu radiowej „Trójki”. Rozmowa o jubileuszu trwała cztery minuty, a potem już był Smoleńsk. Pani dziennikarka pytała mnie, Marka Niedźwieckiego i Annę Marię Jopek, czy wierzymy w zamach. Co to ma za znaczenie, w co my wierzymy? Kiedy słyszę „Smoleńsk”, zapadam się w sobie. To jest jakaś zawodowa choroba dziennikarzy politycznych, którzy muszą o to zapytać przy każdej okazji. W codziennych sytuacjach, w prywatnych rozmowach z rodziną, przyjaciółmi, przynajmniej u mnie, nie jest to najważniejszym tematem rozmów. A sądząc po przekazach medialnych, Polacy żyją tylko tą tragedią.

A „Szkło”?

Chodzę tam i odpowiadam wyłącznie za to, co ja mówię. Na polityce się nie znam i komentuję z tej perspektywy, co u cioci na imieninach. Nie mam misji, żeby powiedzieć ludziom, jak jest naprawdę, bo ja nie wiem, jak jest naprawdę.

To po co Pan tam chodzi?

To projekt towarzyski, wymyślony przez kolegów z radia. Mnie zależy na tym, żeby pokazać: „Z polityki i polityków można się pośmiać”. Jeśli nie będziemy się śmiali, to rzucimy się sobie do gardeł.

Niech Pan przyzna: „Szkło” pomogło Panu w karierze?

Pewnie tak, był taki moment, że program był oglądany przez wielką liczbę osób.

Kiedy Pan przestał być radiowym głosem, a stał się rozpoznawalny? Tak, że w barze walą Pana w plery: „Ej, powiedz pan dowcip, panie śmieszny”.

W barach bywam rzadko. A ludzie zaczęli mnie rozpoznawać, gdy zaśpiewałem „Zabierzcie mi gitarę”. Potem zacząłem prowadzić sporo programów kabaretowych w telewizji, na zmianę z Piotrem Bałtroczykiem. Od tamtej pory wiele osób zwraca się do mnie „Panie Piotrze”.

Spoko, Stanisława Tyma mylili zawsze z Jackiem Kuroniem.

To nic, kiedyś pani z radia lokalnego namówiła na rozmowę Wiesława Michnikowskiego, myśląc, że to Edward Dziewoński. Michnikowski odpowiadał w imieniu Dziewońskiego na wszystkie pytania: od Dudka, przez Teatr Syrena i Eroicę. Na koniec pani poprosiła go o życzenia dla słuchaczy. Michnikowski złożył je i się przedstawił: „Wyjaśnię tylko, że ja nie jestem Edward Dziewoński, ja nazywam się Wiesław Gołas”.

Fajnie być popularnym?

Jak zniknę z telewizji, to za dwa tygodnie nikt mnie nie będzie kojarzył, więc się nie przywiązuję.

Każdy oczekuje, że opowie Pan jakiś kawał, prawda?

Nie, chyba mam jakiś wyraz twarzy zniechęcający. Moja popularność jest miła, ludzie uśmiechają się, czasem ktoś zagada.

Wracając do tabu. Monty Python śmiał się z homoseksualistów, Jezusa. Był skecz o księdzu, który lubił sherry: „Jest ksiądz naszym najlepszym klientem po Stanach Zjednoczonych”, mówił dostawca. Nikt w Polsce nie protestował.

To ciekawe zjawisko. Może dlatego, że obcych traktujemy z pobłażliwością: „E, to jakiś Ruski wymyśli, a to Angol” i machamy ręką. Może chcemy pokazać, że jesteśmy otwarci.

Bawi pana Monty Python?

Tak, ale bardziej kręcą mnie polskie skecze. Może dlatego, że żadnego języka obcego nie poznałem dobrze. Podobno kiedyś mówiłem po rosyjsku, po angielsku mogę się dogadać na lotnisku. Słowackiego trochę się nauczyłem.

Bo to wielki poeta.

Fakt.

Polityczna poprawność zabija poczucie humoru?

To chwilowe.

Moim zdaniem jest coraz gorzej. Ludzie boją się mówić, a co dopiero dowcipkować na setki tematów.

Zobaczy pan: znajdą się artyści kabaretowi, którzy zaczną sobie z czegoś żartować tylko dlatego, że inni z tego sobie nie żartują. Ludzie będą chodzili na ich występy, ktoś się oburzy i co? Zabronią im? Kabaret podlega szybkiej i prostej ocenie. Albo ma publiczność, która kupi bilet, albo nie.

Pan zachwyca się tekstami Wojciecha Młynarskiego, który robił obrazki z PRL-u...

Ja się zachwycam jego twórczością w ogóle, bo to mistrz słowa i formy.

Po co babcię denerwować...

To doskonały przykład. Jasne, że to tekst o Gomułce, ale jak ktoś nie wie, to ta piosenka też go śmieszy. Broni się Młynarski, broni się Jeremi Przybora. Oni przepięknie pisali.

Przybora kojarzy się panu z...

Mnóstwem: „Prysły zmysły”, „Katuj”, „Ballada o księstwie Zaścianko”, „Adios pomidory”. Za parę lat ktoś nie zrozumie, że była taka pora roku, w której pomidory nie występowały, a napisane jest tak, że zachwyca, jak zachwycało.

Wojciechowi Mannowi ktoś proponował, że pójdzie na kompromis. Usłyszał: „Nigdzie z panem nie pójdę”. „Trójka” to wesołe miejsce?

Tak, w środku jest wesoło. Wspomniany Wojciech Młynarski wspominał, że też wspomniany Edward Dziewoński mawiał, że jedyna wspólnota, jaka ma sens, to wspólnota poczucia humoru, a jedyne sensowne życie, to życie towarzyskie. Trójka to połączenie wspólnoty poczucia humoru i życia towarzyskiego. Idę do pracy i wiem, że spotkam kilka osób, które lubię.

Dobrze się bawicie przy Myśliwieckiej?

Tak, ale najważniejsze, że dobrze bawią się ludzie po drugiej stronie odbiorników. Mają podobne poczucie humoru i gust. W „Trójce” nigdy polityka nie przytłoczyła innych rzeczy. Kiedyś jeden z dyrektorów przez całe zebranie mówił o „kalendarzu politycznym”. Zapytałem go w końcu, czy używa jakiegoś innego kalendarza. Polityka stała się wszechobecna, ja mam jej szczerze dość i staram się – poza „Szkłem kontaktowym” – z nią nie kontaktować.

To wygodne, bo jak się mówi o polityce, można się narazić. Pan za to w tekstach opowiada o człowieku, który się mści erotycznie na Szwedkach za „Potop”.

Nie jestem wygodny, ale uważam, że polityki wszyscy mają dość. W sklepie niedługo ludzie będą stali w dwóch kolejkach do kasy. W jednej zwolennicy PiS, w drugiej PO.

Wiele kabaretów uciekało od polityki. Słynne Potem śpiewało: „Nie lubię wampirów jak cholera”, a o polityce milczało.

Oni mieli założoną totalną apolityczność. Wyżywali się na innych. Na przykład na mnie. Kiedyś artyści kabaretu Potem – Władek Sikora z Adamem Pernalem – korzystali z mojego mieszkania w Warszawie. Opustoszyli lodówkę, wszystkie szafki, coś stłukli i zostawili list. Władek pisał, że są oburzeni, bo jedzenia i picia było za mało. W związku z tym, w ramach zemsty, moje dane personalne trafią do skeczu. W programie „Trąbka dla gubernatora” pojawia się policjant Artur Andrus, który jest głupi jak tapeta w motylki.

Był Pan dumny.

Tak, tym bardziej, że po jakimś programie ktoś podszedł do nich i powiedział: „Dobrze, że Andrusowi przywaliliście, ja go też nie lubię”.

Polityka jest zabawna. Podoba się panu skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju o tym, jak rząd umawia się na „haratanie w gałę”?

Kilka odcinków było bardzo śmiesznych. To, że nazwa „Saska Kępa” będzie przemieniona na „Beata Kempa”, bardzo mnie rozbawiło. Robert Górski z Kabaretu Moralnego Niepokoju w tych skeczach drwi szeroko z polityków, nie tylko z Tuska. Ale i tak – chciał, nie chciał – urósł do rangi propisowskiego satyryka. Politycy PiS, jak słyszałem, byli nim zachwyceni.

Trudno w Polsce napisać tekst pod muzykę? Pamiętam wiersz Agnieszki Osieckiej „Kochankowie z ulicy Kamiennej”...

Żebym wiedział, jak ona pisała... Też bym chciał. Mamy szczęście do piszących teksty. Młynarski, Przybora, Magda Czapińska, Janek Wołek, Andrzej Poniedzielski... Mam nadzieję, że choć raz mi się uda napisać piosenkę, której oni by się nie powstydzili.

A Pan jest zadowolony ze swoich tekstów?

Niektóre z nich lubię, uważam, że są zabawne. W wielu widzę mankamenty. Ja piszę teksty zabawne, choć wiem, że świat nie zawsze jest zabawny. A ludziom, których wymieniłem, zazdroszczę najbardziej, że potrafią pięknie opisywać gorsze strony świata.

Jakie swoje teksty lubi Pan najbardziej?

„Piłem w Spale, spałem w Pile” przyniosło mi dużą popularność, dlatego lubię tę piosenkę. Lubię „Balladę o podrywie na misia”, lubię „Piosenkę o chórach”, czyli „Dam ci ptaszka”. To, co robię, daje mi dużo zadowolenia ze względów towarzyskich. Występuję z doskonałymi muzykami, którzy mogliby grać z dużo lepszymi wokalistami, ale jakoś ich moje piosenki nie brzydzą.

Zapytam prosto z mostu: jest Pan zdziwiony popularnością swoich piosenek?

Tak. Umówmy się, że w kategoriach zjawiska muzycznego tych utworów rozpatrywać raczej nie można. Może teksty ludzi śmieszą? Może sama sytuacja, że taki facet jak ja, wychodzi i śpiewa? To miłe, ale mam świadomość, że być może jednorazowe.

Pocieszę Pana: Zbigniew Wodecki chciał sobie zrobić kawał i nagrał „Chałupy welcome to”, a okazało się, że to jego największy przebój.

Tak to właśnie działa. Nikt nie jest w stanie niczego przewidzieć. Czasem wydaje mi się, że napisałem zabawny tekst. Idę z tym do ludzi i widzę: szału nie ma. Rzeczy, jak się wydaje fajne, idą na przemiał, a przypadkowe zdobywają popularność.

Poprzez popularność czuje Pan presję, że musi Pan mieć zdanie na różne tematy, na które nie ma Pan zdania?

Nie czuję presji ludzi, ale dziennikarzy. Podejrzewam, że przez „Szkło kontaktowe”, powstało wrażenie, że ja się wypowiem chętnie na każdy temat. Dzwoniono więc do mnie np. w sprawach politycznych. Parę razy się wypowiedziałem, głupio zresztą, więc w końcu zacząłem się migać.

Ma Pan znaną twarz, to Pan ma.

No tak, chodzi o to, żeby było na czym zawiesić oko. A głupota, czy nie – nie ma znaczenia. Swoją drogą – ufać w kwestii politycznej facetowi od kabaretu? To chyba absurd.

Ostatnie Pana dvd nazywa się „Piłem w Spale i co dalej?”. Skoro już sam Pan pyta, to proszę odpowiedzieć.

W tym fachu tak jest, że z dnia na dzień kończą się telefony i nagle „tego pana już nie ma”. Stąd przyszłość jest zagadkowa. Chciałbym, żeby w moim życiu zawsze było radio. Inne rzeczy też, ale z umiarem. Lubię jeździć po Polsce, ale jak się umorduję, to idę do roboty na Myśliwiecką i sobie odpoczywam. Szczególnych planów więc nie mam.

To dziękuję, panie Piotrze.

Też dziękuję bardzo, panie Michale. 


ARTUR ANDRUS (ur. 1971 r.) jest dziennikarzem radiowej „Trójki”, redaktorem „Powtórki z rozrywki”, autorem tekstów, konferansjerem i znawcą kabaretów. Występuje w programie „Szkło kontaktowe”, jest autorem i wykonawcą przebojów, m.in.: „Ballada o Baronie, Niedźwiedziu i Czarnej Helenie”, „Piłem w Spale, spałem w Pile”, „Zabierzcie mi gitarę”. Jego płyta „Myśliwiecka” bije rekordy sprzedaży. Często go mylą z Piotrem Bałtroczykiem, do którego nie jest podobny.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17-18/2013