Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jedna pani z dalekiego kraju dobry uczynek zrobiła. Bezdomnego Polaka, co w szpitalu kraju owego wylądował, do Polski wysłać postanowiła. Podała dokładne namiary samolotu i godzinę przylotu na Okęcie. Wyruszyliśmy na lotnisko, żeby do naszego schroniska dla chorych zgarnąć gościa. Trzy godziny szukamy, czekamy, po halach przylotów latamy, a człeka nie ma. Po tygodniu pani owa dzwoni, o swojego pytając. Chłopaki, którzy ruszyli na lotnisko, mówią otwarcie, że biedak do Warszawy nie dotarł. No i się zaczęło: awantura, jak to niemiłosierni jesteśmy, bezdomnego Chrystusa nie przyjęliśmy. W końcu padło pytanie: a czy pani go do odprawy podprowadziła? Okazało się, że kobitka podwiozła delikwenta do lotniska i pojechała. Czyli wnioski mogą być dwa: albo człowiek zwiał z lotniska, bo mu się odwidziało, albo też zagubił się w odprawach i bramkach, kuśtykając o kulach, i do Polski ostatecznie nie dotarł.
Miłosierdzie trzeba robić z wyobraźnią i jak się chce pomóc, to do końca. Miłosierny Samarytanin nie tylko zgarnął poranionego obcego, ale dowiózł go do gospody, pielęgnował, zapłacił za dalszą opiekę i obiecał, że wracając zajrzy, czy wszystko w porządku. Gospodarz miał jasny przekaz: sprawdzę, czy dobrze zająłeś się tym człowiekiem, a jak trzeba będzie, to dopłacę. Czyli wszystko zrobione do końca. W miłosierdziu droga od serca do rąk musi prowadzić przez głowę. ©