Śladem czerwonej podeszwy

Spór o własność intelektualną nie ustanie, dopóki nie wyjaśni się, co właściwie pojęcie to znaczy.

10.12.2018

Czyta się kilka minut

 / ISTOCK / GETTY IMAGES
/ ISTOCK / GETTY IMAGES

„Nigdy nie dajecie mi mojej forsy” („You never give me my money”) – narzekał Paul McCartney w utworze z 1969 r. Dzisiaj skarży się znowu, tym razem na niedostateczną ochronę praw autorskich w internecie. Mógłby po prostu wysłać swoją piosenkę członkom Parlamentu Europejskiego – pewnie zrozumieliby w mig, o co chodzi – ale zamiast tego postanowił napisać list. „Drodzy europosłowie... – zwraca się do nich – chcę ponaglić was do poparcia zmian w prawie autorskim. Muzyka i kultura... są naszymi sercem i duszą. Ale nie biorą się znikąd. (...) Niektóre platformy internetowe umożliwiające dzielenie się muzyką odmawiają kompensaty artystom za ich wysiłki, same na nich zarabiając”.

Nie tylko oldboje rocka mierzą się z nową cyfrową rzeczywistością. Podobne sugestie mają filmowcy, pisarze, publicyści. Internet, pozwalając na bezkosztowe dzielenie się kulturą, zachwiał ich modelami biznesowymi. Twórcy – oraz reprezentujące ich organizacje – chcą zmian, które także im dadzą dostęp do owoców cyfrowej rewolucji. Przekonują, że kultura wymaga ochrony prawnej dostosowanej do nowych realiów.

Problem w tym, że nie wiadomo, jak ta ochrona powinna wyglądać.

ACTA 2?

Z powyższym zdaniem nie zgodzi się 32 tys. twórców, popierających projekt, do którego w liście odnosi się także McCartney: unijnej dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, którą proceduje właśnie Parlament Europejski.

Ma ona harmonizować przepisy na terenie UE oraz wzmacniać pozycję twórców i konsumentów w e-gospodarce, głównie dzięki uzyskaniu większej kontroli nad wykorzystywaniem ich dzieł. Art. 11 daje np. wydawcom prasy prawo kontroli nad linkowaniem do ich treści, co pozwoli im czerpać dodatkowy dochód, zwiększyć liczbę bezpośrednich odwiedzin serwisów prasowych, a w efekcie także wpływy z reklam. Art. 13 ma natomiast ukrócić samowolę w publikowaniu online treści, które do nas nie należą. Jak? Narzucając na umożliwiające to platformy (np. YouTube) obowiązek skrupulatnego badania, czy ich użytkownicy nie łamią prawa.

Rozsądne? Na pierwszy rzut oka tak, ale krytycy (należy do nich m.in. Tim Berners-Lee, jeden z twórców usługi www) wskazują na możliwe problemy. Owszem, będzie się chronić jednych twórców, ale kosztem innych. Internetowe vlogi, memy, wpisy na blogach, hasła w Wikipedii bazują przecież na wykorzystaniu istniejących treści. Nowe prawo taką twórczość może zdusić.

Czy uda się sprawę sfinalizować? Pamiętamy casus ACTA, umowy handlowej o zwalczaniu obrotu towarami podrabianymi, która w latach 2010-11 wywołała gwałtowne protesty w Europie. Politycy ugięli się i ACTA została w 2012 r. odrzucona przez Parlament Europejski. Wylano jednak dziecko z kąpielą: nie przyjęto złego prawa, ale i nie napisano dobrego. W przypadku dyrektywy o prawach autorskich może być podobnie. Jeśli jej krytycy mają rację odrzucając ją, unikniemy paraliżu internetu, ale problemy twórców kultury pozostaną nierozwiązane.

Bo czy Paul McCartney et consortes nie mają się na co żalić? Mają. Od 1999 r., początków cyfrowej rewolucji, do 2016 r. globalna wartość sprzedaży muzyki w cyfrowej formie wzrosła od zera do 7,8 mld dolarów, ale nie zrekompensowało to strat ze sprzedaży płyt CD, której wartość w tym czasie stopniała z 23,8 do zaledwie 5,4 mld dolarów. Na dodatek zyski ze sprzedaży w większym stopniu zaczęły trafiać do dystrybutorów niż artystów. Na polskim podwórku dochód artysty ze sprzedaży jednej płyty CD to 11-15 zł brutto (przy cenie całkowitej na poziomie ­35-40 zł), a jedno odtworzenie utworu w serwisie Spotify – niewiele ponad 1,5 gr. Aby artysta mógł zarobić na streamingu tyle co na sprzedaży jednej płyty CD, potrzeba co najmniej 550 odtworzeń.

Wydawcy prasy też nie narzekają bez powodu. Od 1999 r. globalne roczne wydatki na reklamy w mediach drukowanych spadły z ponad 75 do niecałych 50 mld dolarów, a nie udało się wypracować stabilnego modelu zarabiania na publikacjach w medium, które w międzyczasie stało się dla reklamodawców atrakcyjniejsze: w internecie.

Patent na podeszwę

Andrus Ansip, eurokomisarz ds. cyfrowej gospodarki i jeden z autorów projektu nowej dyrektywy, zauważa, że debata wokół praw autorskich „brzmi, jakbyśmy mieli wybierać pomiędzy ochroną twórców a ochroną internetu”, kiedy „tym, co powinniśmy robić, jest ochrona i tego, i tego”.

To uwaga słuszna, ale ani Ansip, ani inni uczestnicy debaty nie zauważają najważniejszej kwestii, która uniemożliwia wypracowanie salomonowego prawodawstwa: tego, że nikt tak naprawdę nie wie, czym właściwie jest własność intelektualna.

Brak klarownej definicji nie dziwi, bo pojęcie to jest historycznie świeże. Dopiero w II połowie XX w. zaczęto tworzyć kompleksowe i powszechne prawodawstwo w tym zakresie. Impulsem stało się powołanie w 1967 r. w ramach ONZ Światowej Organizacji Własności Intelektualnej. Odtąd legislacja – na szczeblu krajowym i międzynarodowym – produkowała hurtem nowe, niestety niespójne przepisy. W efekcie prawo własności intelektualnej jest tak skomplikowane jak prawo podatkowe.

W miarę postępów legislacyjnych nie wypracowywano głębszego zrozumienia materii, którą chciano regulować. Politykami rządziły dobre intencje lub lobbyści, rzadziej namysł. W efekcie trudno nawet o spójną odpowiedź na pytanie, czy idee mogą w ogóle do kogoś „należeć” i czy autorstwo danej (np. utworu muzycznego) daje prawo do rozporządzania nią. Czy można być właścicielem odkrycia naukowego? Zasadniczo przyjmuje się, że wiedza naukowa należy do domeny publicznej, ale nie każdy uznaje tę zasadę. W latach 90. XX w. firma Myriad Genetics opatentowała... geny BRCA1 i BRCA2, których mutacje mogą przyczyniać się do zachorowań na nowotwory. Jeśli ktoś chciał te geny badać, mógł to robić wyłącznie z użyciem kosztownego testu opracowanego przez spółkę. Patenty uchylono dopiero w 2013 r.

Równie absurdalne sytuacje zdarzają się w świecie kreatorów mody. Christian Louboutin, znany projektant obuwia, w 2008 r. zarejestrował czerwoną podeszwę jako chroniony znak towarowy i pozywał innych o bezprawne naśladownictwo. Ale czy idea pomalowania na czerwono podeszwy jest tak wyjątkowa, że może stać się chronioną własnością? Obecne prawo na to pozwala, właśnie ze względu na pojęciowy galimatias. Informacja, idee, twórczość intelektualna traktowane są tak jak inne produkty. A przecież czym innym jest np. ogólny pomysł, by zakupy w sklepie internetowym można było robić jednym kliknięciem myszy (bo np. wpaść na to może wielu), a czym innym konkretny algorytm, który to umożliwia (opracuje go wyłącznie specjalista). I tak opatentowanie konkretnego algorytmu nie budzi większych kontrowersji, ale już patentowanie ogólnego pomysłu zakupów jednym kliknięciem jest absurdalne i kończy się sytuacjami, w których właściciel może blokować rozwój całego rynku. W 2006 r. taki patent uzyskał serwis Amazon i do jego wygaśnięcia w 2017 r. mógł pozywać naruszające go firmy, blokując rozwój e-commerce. Historycznie rzecz biorąc, mocna ochrona patentowa miała zresztą poważniejsze skutki. Opóźniła np. wybuch rewolucji przemysłowej o ok. 30 lat, a więc o czas obowiązywania patentu Jamesa Watta na silnik parowy. „Dopóki był chroniony, Wielka Brytania zwiększała moc silników o ok. 750 KM rocznie. Po wygaśnięciu patentu pojawili się nowi producenci i moc ta rosła o ok. 4 tys. KM” – piszą Michele Boldrin i David Levine w książce „Przeciwko monopolowi intelektualnemu”.

Czy jednak nie odeszliśmy za daleko od problemów McCartneya i spółki? Przeciwnie. Prawa autorskie i patenty to tylko różne rodzaje monopolu na wytwór intelektu, coś, co winno być chronione w sposób adekwatny i zniuansowany, a nie za pomocą rozwiązań typu „jeden rozmiar dla wszystkich”.

Cyfrowy renesans

Zwolennicy zaostrzania prawa własności intelektualnej w domenie kultury, tak samo jak zwolennicy zaostrzania tego prawa w przemyśle, przekonują, że brak mocnej ochrony własności intelektualnej w dobie internetu osłabia innowacyjność. Jeśli do twórców (innowatorów) przestają trafiać zyski z ich dzieł, tracą oni bodziec do pracy.

Prof. Joel Waldfogel, ekonomista z University of Minnesota, nie zgadza się z taką diagnozą, ale przyznaje, że „bodziec finansowy ma znaczenie”. – Jest najważniejszym powodem publicznej dyskusji o własności intelektualnej. McCartney, gdy narzeka na spadek zarobków, ma rację. Spadek przychodów w jego branży to fakt. Rynek muzyczny się zmienił. Teraz nie sprzedaż płyt, a działalność koncertowa i okołokoncertowa, np. sprzedaż gadżetów, ma znaczenie. Od artysty wymaga się, by był przedsiębiorcą, a nie każdy to umie – uważa ekonomista.

Waldfogel zwraca jednak uwagę, że cyfrowa rewolucja mimo wywrócenia do góry nogami dawnych modeli biznesowych w kulturze nie spowodowała spadku produkcji artystycznej: – W 1990 r. w USA powstało ok. 500 filmów, w 2010 r. 3 tys. W 2008 r. opublikowano ok. 85 tys. nowych książek, w 2012 r. 400 tys. W 1988 r. premierę miało ok. 50 tys. utworów muzycznych, w 2007 r. ok. 350 tys. Co więcej, jeśli zagregować oceny, jakie profesjonalni krytycy sztuki przyznają nowym dziełom, okaże się, że jakość kultury wcale nie spada, a sama kultura się nie homogenizuje. Jest sporo miejsca na nisze – tłumaczy Waldfogel, który w książce „Cyfrowy renesans” opisuje dobroczynne skutki tej cyfryzacji.

Ekonomiści zwracają uwagę, że ten urodzaj to wynik spadku kosztów produkcji dóbr kultury. Dawniej nagranie dobrze brzmiącego albumu oznaczało wydatek co najmniej kilkudziesięciu tysięcy złotych. Dzisiaj – kilku tysięcy. Profesjonalna kamera filmowa przed rewolucją cyfrową kosztowała setki tysięcy złotych, dzisiaj filmy kręci się... smartfonem. Najnowsze dzieło Stevena Soderbergha, film „Niepoczytalna”, nakręcono iPhone’em. W przypadku książek popularność zdobywa z kolei self-publishing, w którym autor jest jednocześnie swoim wydawcą. Do książek tak wydanych należy chociażby... „50 twarzy Greya”.

Oto kolejne błogosławieństwo ery cyfrowej: niepotrzebna jest już łaska dużych wydawców, by dzieła znalazły widownię. Dinozaury rocka narzekają wprawdzie, że w internecie nie narodzą się „kolejni Beat­lesi”, ale to nieprawda. – Supergwiazdy nie znikają w erze internetu, a ogonkowi tych mniej rozpoznawalnych artystów jest po prostu łatwiej – twierdzi Waldfogel.

Może więc rację mają ci, którzy twierdzą, że ochrona wytworów intelektu jest po prostu zbędna? Taka argumentacja prowadzi zwykle w stronę japońskiego artysty Masamunego Shirowa, piszącego, że „gdy skserujesz stronę, kserowany oryginał nie znika. Podobnie też informacji nie traci się, gdy ktoś ją ukradnie”. Skoro nie ma straty, własność pozostaje nienaruszona, to nie ma kradzieży i nie ma sprawy. Taki pogląd ma już nawet nazwę: infoanarchizm.

To prawda, że bezstratna powielalność to główna różnica między ideami a dobrami materialnymi. Ale czy naprawdę wystarczy, by stwierdzić, że ideom nie potrzeba ochrony?

Drukowanie adidasów

Przeprowadźmy pewien (wcale nie tak nieprawdopodobny) eksperyment myślowy.

Załóżmy, że i rzeczy materialne uzyskają kiedyś dzięki technologii wysoką powielalność. Oto np. druk 3D pozwoli nam „bezstratnie” powielać dowolne produkty obuwnicze. Kupisz jedną parę adidasów, „zeskanujesz je”, a potem bez zgody producenta wydrukujesz kopie dla całej rodziny, dzięki sprytnemu oprogramowaniu zmieniając tylko rozmiar i kolor.

Konsekwentny infoanarchista musi stwierdzić, że skoro producent obuwia nie traci, to drukujmy buty, ile dusza zapragnie. Ale czy ów producent będzie miał w takiej sytuacji wystarczającą motywację, by tworzyć nowe modele obuwia? To wcale nie jest pewne. Pisanie wierszy czy piosenek może być nieodpartą potrzebą ducha, w przeciwieństwie do produkcji obuwia. Weźmy jednak za przykład obuwie luksusowe. Brak ochrony przed kopiowaniem oznacza koniec jego ekskluzywności, a więc usunięcie całej kategorii produktów i producentów.

Bezstratna powielalność, jeśli jest samowolna, może zatem szkodzić. Szkody te są w zależności od branży różnie rozłożone i mają różną skalę. Dotyczą albo samych produktów – jak w przypadku wspomnianych butów – albo dystrybucji dochodu z produktów – jak w przypadku dzieł kultury. I tu, i tam potrzebna jest jednak ochrona.

Jednoznaczne opowiedzenie się w wojnie o własność intelektualną po którejś ze stron byłoby jednak nieuczciwe intelektualnie. To wciąż kwestia otwarta. Dobre prawo powinno być odbiciem przekonań społecznych, które trzeba najpierw zbadać, a nie wyrazem poglądów grupy lobbingowej o większej sile przebicia. ©

Autor jest publicystą „Dziennik Gazeta Prawna”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2018

Artykuł pochodzi z dodatku „Kultura online