Skromny mnich z małej wsi

Przywódca frakcji wojujących buddystów na Sri Lance planuje kolejną polityczną ofensywę. Jest pewny powodzenia, bo wie, że mnichowi wolno dużo. Więcej niż ministrowi.

23.10.2017

Czyta się kilka minut

Czcigodny Galagoda Aththe Gnanasara,  sekretarz generalny Armii Buddy  w Sri Lance, podczas protestu mnichów  w Kolombo, październik 2013 r. / M.A.PUSHPA KUMARA / EPA / PAP
Czcigodny Galagoda Aththe Gnanasara, sekretarz generalny Armii Buddy w Sri Lance, podczas protestu mnichów w Kolombo, październik 2013 r. / M.A.PUSHPA KUMARA / EPA / PAP

Galagoda Aththe Gnanasara przyjmuje mnie w swoim domu na przedmieściach Kolombo, w szafranowej szacie i miękkich kapciach. Na dawno niegolonej głowie widać czarną szczecinkę, na twarzy – spokojny półuśmiech.

Mnich rozsiada się w fotelu, poprawia okulary, a telefon chowa pod fałdą sukni. Jest gotowy do rozmowy.

Właśnie wrócił z pielgrzymki do Japonii, więc częstuje ciasteczkami, które stamtąd przywiózł. – Tutejsi dziennikarze są nie do zniesienia – zagaja. – Napisali właśnie, że uciekłem z kraju i pewnie już nigdy nie wrócę – śmieje się, niby poirytowany. Ale widać, że zainteresowanie mediów daje mu satysfakcję.

Wcześniej przez kilkanaście tygodni bardzo trudno było go spotkać. Ukrywał się przed policją, która z nakazem aresztowania szukała go po całym kraju. Zarzuty ciążące na duchownym były poważne: wielokrotne wzniecanie nienawiści na tle religijnym, znieważenie Koranu i fizyczny atak na umiarkowanych buddyjskich mnichów.

Nie bez przyczyny Gnanasara jest uważany za twarz wojującego buddyzmu na Sri Lance.

Armia Buddy atakuje

Bastion radykalnego buddyzmu stoi na muzułmańskim osiedlu, kilkaset metrów od dużego meczetu. Okazały dom i świątynię wybudował tu Gnanasarze jego bogaty przyjaciel.

Miejsce funkcjonuje też jako siedziba założonej przez Gnanasarę organizacji Armia Buddy (Bodu Bala Sena, BBS). Nacjonalistyczne ugrupowanie powstało w 2012 r. i jest jedną z kilku radykalnych grup prawicowych, głoszących konieczność ochrony interesów lankijskich buddystów; ich działacze uważają, że te są dziś zagrożone.

Buddyjscy Syngalezi, którzy na 20-milionowej Sri Lance są większością, obawiają się dominacji wyznawców hinduizmu z sąsiednich, dużo bardziej ludnych Indii, a także zabiegających o konwersje muzułmanów. Niektórzy z niechęcią patrzą też na chrześcijan, którzy ich zdaniem niepotrzebnie nakłaniają do przyjęcia swojej religii Lankijczyków z nizin społecznych.

Choć buddyzm i tak dominuje w życiu publicznym na Sri Lance, radykałowie domagają się dla niej jeszcze większej roli. Aby to osiągnąć, są gotowi sięgnąć po przemoc.

Armia Buddy zaczynała działalność od wspierania buddyjskich biznesmenów i pomocy w edukacji syngaleskiej młodzieży. Ale szybko stała się znana głównie za sprawą inspirowania ataków na meczety, kościoły i sklepy należące do przedstawicieli mniejszości. Przekonywała współwyznawców do bojkotu muzułmańskich towarów, rozpowszechniała antyislamską propagandę w ­internecie i ­groziła buddystom wchodzącym w związki małżeńskie z wyznawcami innych religii.

Lista pobić, zamieszek i podpaleń przypisywanych wojującym buddystom jest długa. W maju członkowie Armii Buddy zaatakowali koktajlami Mołotowa meczet w mieście Kurunegala. Pod koniec września inna grupa mnichów zmusiła władze do usunięcia birmańskich uchodźców Rohingja z należącego do ONZ domu pod Kolombo. Wcześniej prowadzeni przez duchownych agresywni mężczyźni demolowali też protestanckie kościoły. Pobili do nieprzytomności pastora i jego matkę, która stanęła w obronie syna.

Sam Gnanasara, który słynie z szowinistycznych poglądów, ma na koncie zachęcanie do używania kijów i kamieni („w obronie narodu”), groźby utopienia w rzece Mahaveli umiarkowanego mnicha Vijithy (uważanego za przyjaciela muzułmanów) i publiczną obronę mężczyzny, który jako samozwańczy „wybawiciel Syngalezów” zapowiedział, że wysadzi wyznawców islamu w powietrze. W innym publicznym wystąpieniu Gnanasara twierdził, że islamscy ekstremiści cieszą się poparciem nowego rządu, a rząd ten został wyniesiony do władzy przy politycznym wsparciu tzw. Państwa Islamskiego.

Pościg za duchownym

I co? I nic. Nikt nie pociąga go do odpowiedzialności za wyssane z palca oskarżenia oraz sianie teorii spiskowych. Wprawdzie Gnanasara był trzykrotnie tymczasowo aresztowany, ale za każdym razem szybko go zwalniano.

Kiedy wiosną 2017 r. wystawiono trzeci z kolei nakaz aresztowania, duchowny na kilka tygodni zapadł się pod ziemię. Pojawił się z powrotem dopiero, kiedy po zakulisowych rozmowach między Armią Buddy a policją zarzuty złagodzono – trafił do aresztu jedynie za utrudnianie pracy mundurowym i jeszcze tego samego dnia zwolniono go za poręczeniem.

Władze najwyraźniej łatwo dały się przekonać, że jeśli mnich trafi za kraty, może to zagrażać stabilności kraju. Ludziom by się to nie spodobało i mogłoby się wydarzyć coś, czego nikt nie będzie mógł kontrolować – tłumaczyli aktywiści i wpływowi przyjaciele Gnanasary. I bez tego wszyscy na Sri Lance wiedzą, że aresztowanie człowieka w szafranie na serio wyprowadziłoby z równowagi zbyt wiele osób. Tylko w prasie pojawiły się komentarze, ­których autorzy okazywali szok i zaskoczenie, że bojowy duchowny po raz ­kolejny okazuje pogardę wymiarowi sprawiedliwości.

A co na to Sangha, buddyjska hierarchia? Jak się okazuje, jest w sprawie krnąbrnego mnicha podzielona. Przywódca jednego z najważniejszych odłamów wydał po całej awanturze oświadczenie, w którym bronił Gnanasary przed politykami – twierdząc, że wyrażali się o nim bez należnego szacunku. Dodał też, że choć zgromadzenie nie akceptuje agresywnych zachowań czcigodnego Gnanasary, to nie odrzuca jego poglądów (nie sprecyzował, których dokładnie).

Niecały kler buddyjski podziela to zdanie. Bezpośredni przełożony zakazał niedawno liderowi BBS publicznego, politycznie motywowanego postu na terenie najważniejszej na wyspie świątyni. Inni odcinają się od jego poglądów, twierdząc, że on i jemu podobni to przebierańcy używający szafranowych sukni wyłącznie jako narzędzi. Obawiają się, że wizerunek buddyzmu jako religii pokoju, przebaczenia i umiarkowania zostanie przez to raz na zawsze pogrzebany.

Inspirowany nacjonalizmem

Galagoda Aththe Gnanasara pochodzi z małej wsi na rolniczym południu kraju. Do Sanghi dołączył w wieku 14 lat. Dziś mówi, że z fascynacji działalnością społeczną duchownych. Opowiada, że po ukończeniu edukacji przy klasztorze zrobił studia magisterskie na jednym z publicznych uniwersytetów i szybko został buddyjskim aktywistą.

Teraz ma 42 lata – i sam o sobie mówi, że jest przywódcą duchowym zainspirowanym nacjonalizmem. Został wychowany w przekonaniu, że Sri Lanka należy wyłącznie do Syngalezów, że Sangha – zgromadzenie duchownych buddyzmu – zawsze prowadziła naród syngaleski, a mnisi są tego narodu naturalnymi liderami.

Trudno się temu dziwić, skoro Gnanasarę w takich poglądach utwierdzają jego własne doświadczenia. Przed jego domem często zatrzymują się samochody ministrów i dygnitarzy. Niemal wszyscy przy przywitaniu padają mnichowi do stóp – tak nakazuje tradycja.

Może to dzięki tym audiencjom nabrał pewności siebie, która pozwala mu twierdzić, że status buddyjskiego nauczyciela musi być wyższy niż status ministra. Stąpa pewnie, nogi stawiając szeroko. Żywo i szeroko gestykuluje: wymachuje ręką, pokazuje palcem, wyrzuca ramiona w górę. W sposobie mówienia jest zarazem często ujmujący. A jego argumenty, sprawiające wrażenie spójnych i logicznych, często wywołują mimowolny uśmiech na twarzach rozmówców.

Czas na nowego wroga

W jego salonie z kapliczką jest rzecz jasna miejsce dla posągu Buddy; wiszą tu też obrazki ze scenami z życia Oświeconego. Jest kilka oprawionych plakatów z wizerunkiem gospodarza: jeden na tle posągu lwa, symbolu Syngalezów. W biblioteczce równo ustawione książki o buddyzmie.

W takiej scenerii Gnanasara zaczyna opowiadać mi o globalnym zagrożeniu, jakie ma płynąć ze strony muzułmanów, oraz o prowadzonej przez Armię Buddy kampanii przeciwko certyfikacji jedzenia halaal.

Swoją wizję współżycia z mniejszościami tłumaczy z namysłem. Przekonuje, że dziś największy kłopot jest z wyznawcami islamu, którzy nie chcą zrozumieć, że Sri Lanka to buddyjski kraj. A to Syngalezi, a nie mniejszości, dyktują warunki.

O prawdziwości tego stwierdzenia już wcześniej przekonali się wyznający hinduizm Tamilowie, społeczność licząca na Sri Lance ponad 3 miliony osób. Po uzyskaniu przez Cejlon niepodległości od Wielkiej Brytanii Syngalezi wprowadzili pakiet zmian prawnych dyskryminujących Tamilów, a tamilskie protesty zakończyły się masakrami. Kiedy polityka zawiodła, Tamilowie z północy chwycili za broń, rozpętując wojnę domową – trwający 26 lat koszmar wszystkich Lankijczyków. Bojownicy Tamilskich Tygrysów, jednej z najbardziej fanatycznych armii partyzanckich świata, nie cofali się przed zabójstwami polityków i cywilów. Rządowe wojsko także splamiło się krwią niewinnych.

Lider Armii Buddy pamięta wojnę bardzo dobrze. Jego rodzinnego Południa walki wprawdzie nie dotknęły, ale pod koniec konfliktu często jeździł do baz wojskowych na Północy. Woził żołnierzom leki i dostarczał pożywienia duchowego.

Ostatecznie Tamilskie Tygrysy zostały pokonane. A kiedy ich zabrakło, Gnanasara uznał, że buddyzm i dominacja Syngalezów są teraz zagrożone przez islam.

Antyislamska koalicja

Kilka lat temu Gnanasara poznał mnicha Wirathu, duchownego z Birmy i lidera nacjonalistycznego „Ruchu 969”. To ta sama organizacja, która wspierała agresję skierowaną przeciwko muzułmańskim Rohinghjom i przyczyniła się do ucieczki z Birmy setek tysięcy ludzi.

Wirathu brał udział w wiecach na Sri Lance, a Armia Buddy szkoliła Birmańczyków w zakresie komunikacji. Teraz lada tydzień lankijscy delegaci znowu wybierają się do Birmy, tym razem po to, aby rozmawiać z sojusznikami o rozwiązaniu sprawy przemocy między społecznościami i o swoim wizerunku w zachodnich mediach.

Gnanasara uważa, że problemy obu krajów – Birmy i Sri Lanki – są podobne, i dąży do zawiązania międzynarodowej koalicji broniącej buddyzmu. – Jesteśmy braćmi i siostrami kultywującymi buddyzm theravada – przekonuje mnie. – Gdy braciom grozi niebezpieczeństwo, naszym obowiązkiem jest przyjść im z pomocą. Nienawistna propaganda przeciwko buddystom nie ma nic wspólnego z prawdą. To ta sama propaganda, którą wcześniej rozpowszechniały o nas Tamilskie Tygrysy. Dziś jej autorami są zachodnie kraje oraz islamiści – twierdzi.

Zapytany, o które kraje chodzi, odpowiada, że większość decyzji podejmują katolicy z USA i Wielkiej Brytanii. Kiedy słyszy, że katolicy są w tych krajach mniejszością, kiwa tylko głową i zmienia temat. – Sam pan wie, że koncepcja Boga stała się na Zachodzie słabsza, że społeczeństwa zeświecczały. W Ameryce i Anglii kościoły są puste, a księżom się nie ufa – dowodzi z przekonaniem. – Poszukujący prawdy, wykształceni ludzie forsują tam filozofię buddyzmu. To duży problem dla Kościoła i dla muzułmanów, więc kraje zachodnie i muzułmańskie chcą zohydzić ludziom buddyzm. Chcą pokazać, że niczym się nie różni od religii agresji i przemocy.

Tymczasem, jak przekonuje lider Armii Buddy, buddyzm to jedyna religia, która nie zaleca przemocy, podczas gdy w Biblii i Koranie można znaleźć – jego zdaniem – usprawiedliwienie dla przemocy i przymuszania do konwersji.

Skróty myślowe

Gdy Gnanasara słyszy, że w Birmie to przecież buddyści stosują przemoc przeciw muzułmanom, od razu przechodzi do ataku. – A kto przeprowadzał zamachy i z kim są nieustanne kłopoty w Anglii, w Belgii, w Niemczech, w Rosji? Może z buddystami? – krzyczy poirytowany. – Kto sieje fasolę, ten zbiera fasolę. To wszystko dzieje się w odpowiedzi na to, co wcześniej zrobili. Powinni rozpocząć dialog i zrozumieć, że muszą przestrzegać prawa – mówi.

Sposób na zatrzymanie przemocy w Birmie jest zdaniem lidera Armii Buddy prosty: trzeba zdecydowanie poprosić muzułmanów, aby zakończyli akcje przeciwko birmańskim buddystom, a oni wyciągną wtedy do nich rękę.

Nie odpowiada na pytanie, czy dotyczy to przede wszystkim tych muzułmanów, którzy uciekli do Bangladeszu, i których wsie spalono. Przekonuje, że muzułmanie mają już swoje kraje: Arabię Saudyjską, Zjednoczone Emiraty Arabskie. – Tajlandia, Birma i Sri Lanka należą do buddystów, a działają w nich uzbrojone grupy islamistów! – unosi się. Cóż z tego, że na Sri Lance nie ma i nigdy nie było zbrojnych grup islamistycznych ani islamskich ruchów separatystycznych (w odróżnieniu od Birmy)... Gnanasara jest znany ze swoich potężnych skrótów myślowych.

Pytany, czy ze strony miejscowych muzułmanów spotkały go jakieś nieprzyjemności, zaczyna od tego, że gdyby tak się stało, będzie walczył. Ale nie, do żadnych ekscesów nie doszło, może dzięki temu, że buddyjscy aktywiści są nastawieni pokojowo: nigdy nie zaatakowali przecież tego meczetu, który stoi tu niedaleko (w drodze powrotnej inny działacz Armii Buddy powie, że trudno policzyć, ile wybuchów wściekłości swych zwolenników organizacja powstrzymywała; ostatnio planowali podpalić meczet, gdy Gnanasara był w ukryciu, ale to mnisi mieli odwieźć ich od tego zamiaru).

Walka między społeczościami, jak w wielu krajach rozwijających się, toczy się tu o ograniczone zasoby: wodę, żywność, energię i pracę. Ale i w tej rozgrywce są lepsi i gorsi.

Gnanasara przekonuje: – Islam nie troszczy się o zasoby, a wszędzie tam, gdzie jego wyznawcy stanowią większość, prowadzi to do problemów. Nie szanują świeckiego prawa, wszędzie chcą wprowadzenia szariatu. Wie pan, że jeden z tych Rohingjów w Birmie miał 44 żony i 85 dzieci?!

Gdy pytam o nazwisko tego muzułmanina, zmieszany Gnanasara odpowiada, że o tym media już nie doniosły. – Proszę pamiętać, mnisi nigdy nie kłamią – uśmiecha się.

To koniec jego wsi!

Armia Buddy planuje właśnie polityczną ofensywę. Domaga się wygodnych dla Syngalezów reform społecznych, które obejmą szkolnictwo, służbę zdrowia i ochronę środowiska. Chodzi m.in. o powszechną opiekę medyczną, znormalizowane programy szkolne i ten+ sam system prawny obowiązujący wszystkich obywateli. To ostatnie to przytyk do muzułmanów.

Równolegle Armia Buddy prowadzi jednak inną kampanię: na rzecz osobnych sądów dla mnichów, które dopiero po ­rozpatrzeniu sprawy mogłyby przekazywać wyświęconych przestępców świeckiemu wymiarowi sprawiedliwości. Zdaniem Gnanasary tylko wtedy duchowieństwo będzie mogło skutecznie przewodzić i wykorzystywać buddyjskie nauki do zredukowania napięć między społecznościami. – Nie można zaprzeczyć, że Sri Lanka jest buddyjskim krajem! Mniejszości mogą żyć z nami w pokoju, ale tylko, jeśli nie będą nakłaniały do zmiany naszej kultury – przekonuje.

Ta deklarowana gotowość do mediacji stoi w sprzeczności z dziesiątkami nienawistnych przemówień mnicha. To najbardziej brzemienne w skutki Gnanasara wygłosił w miasteczku Aluthgama w 2014 r., tuż po zatargu młodych muzułmańskich mężczyzn z kierowcą wiozącym buddyjskiego mnicha. Syngalezi uznali przepychankę za atak na duchowieństwo. „Pamiętajmy, że policja w tym kraju jest syngaleska” – krzyczał Gnanasara. „Wojsko nadal jest syngaleskie!” – wymachiwał groźnie ręką nad wiwatującym tłumem. „Odtąd jeśli muzułmanin albo inny obcy tknie Syngaleza, albo osobę w szafranowej szacie, to będzie oznaczało koniec jego wsi!”.

Dziś duchowny twierdzi, że swoją przemową uratował życie co najmniej stu osobom. Zza mównicy obserwował emocje mieszkańców, którzy przyszli uzbrojeni w kije i noże. – Pamiętajmy, że tam zaatakowano mnicha, a ja mimo to powiedziałem, żeby ze sobą nie walczyli i udało mi się ostudzić emocje – zapewnia.

Rzecz w tym, że takie słowa w ogóle nie padły. Owszem, mnich podkreślił pokojową naturę zgromadzenia, dodając, że rzucanie kamieniami nie jest rozwiązaniem. Ale już chwilę później krzyczał, że Syngalezi muszą się przygotować do bitwy, a obrona zagrożonego przez muzułmanów kraju może wymagać nawet zabijania. Nie ma wątpliwości, że Gnanasara nie tylko nie zapobiegł zamieszkom, ale podgrzewał nastroje.

Po wiecu tłum ruszył w stronę osiedli zamieszkałych przez muzułmanów, wznosząc antyislamskie hasła. Syngalezi zaczęli obrzucać kamieniami ich domy i wyciągać przerażonych ludzi z autobusów. Wkrótce zaczęły płonąć plądrowane muzułmańskie sklepy, a do stłumienia zamieszek trzeba było wezwać wojsko i policję. Bilans walk: cztery ofiary śmiertelne, kilkadziesiąt osób rannych. Aż 10 tys. ludzi, zarówno muzułmanów, jak i buddystów, musiało uciekać z domów.

Gotowy przejąć władzę

Przywódca Armii Buddy zdaje sobie sprawę, że doktryna buddyjska odrzuca nienawiść, przekonuje więc, że w sercu nie ma takich uczuć – nawet gdy z mównicy ciska gromy. – Na Sri Lance są dziesiątki mediów. Na ich potrzeby musimy pokazywać się w specjalny sposób. Nie ma czasu, żeby mówić dyplomatycznym językiem – tłumaczy.

Dodaje, że na wiece Armii Buddy przychodzą tysiące ludzi i trzeba ich jakoś zmotywować. A ci, którzy go krytykują, nie działają na rzecz buddyzmu. Nadal utrzymuje, że ani on, ani jego współpracownicy nie popierają i nie nawołują do przemocy.

I tak kończymy rozmowę.

Gnanasara prosi jeszcze, bym zaczekał w salce, w której odbywają się konferencje prasowe. Uwaga mediów to kluczowa sprawa dla powodzenia idei. – Zaraz coś panu pokażę – mówi i wychodzi z pokoju, aby po chwili wrócić ze smartfonem. – To nagraliśmy w Korei, a to w Japonii – odtwarza nagranie na YouTubie ze swoim głosem. Słychać kojące mantry. – Jestem spokojnym, miłującym pokój człowiekiem – uśmiecha się.

Ale to złudzenie. Zamiast skupić się na głoszeniu kazań o medytacji i rozwoju duchowym, Gnanasara wybrał politykę i ani myśli się z niej wycofywać.

Kilka lat temu bez powodzenia kandydował do parlamentu z ramienia nacjonalistycznej partii. Czy spróbuje swoich sił ponownie? – W parlamencie chyba już nie. Ale gdyby trzeba było przejąć władzę w kraju, to zawsze jestem gotowy – odpowiada.©


CZYTAJ TAKŻE:

Dr hab. Piotr Balcerowicz, orientalista: Dzieje buddyzmu to również historia przemocy i zbrodni, często dokonywanej w imię tej religii, a nierzadko też przez nią legitymizowanej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2017