Sklepie nasz

Niemal 30 lat temu skończyła się epoka pustych wystaw i półek. Między Czarnym Piątkiem a Mikołajem warto zapytać, co zrobiliśmy z wolnością kupowania.

26.11.2018

Czyta się kilka minut

 / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM
/ ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM

W kantorku Lali na suficie nie ma spryskiwacza, który co trzy kwadranse ostrzykuje powietrze aromatem lawendy lub sosnowego igliwia. Tu pachnie chemikaliami i mokrą szmatą. Jest pomalowana na niebiesko szafa na ubrania, apteczka, podłużny zlew z nierdzewki, a naprzeciwko – stół i trzy krzesła. Na szafie stoi radio, z rzadka włączane, bo po tylu godzinach słuchania muzyki, która wszędzie tutaj leci z głośników pod sufitem, nikt nie ma ochoty na więcej.

Na drzwiach pokoiku do niedawna wisiał napis: „personel sprzątający”, ale ktoś go zerwał i nowego już nie zrobili. Gdy trzeba zamieść rozbite butelki z piwem w hipermarkecie albo liście, napędzone przez wiatr głównym wejściem, „personel sprzątający” i tak wzywają przecież przez galeryjny radiowęzeł.

Lala ma 44 lata, a od prawie trzech sprząta w jednym z centrów handlowych na Dolnym Śląsku, czynnym od 9 do 21. Bez względu na dzień tygodnia pierwsi klienci pojawiają się zazwyczaj z otwarciem drzwi, co Lalę niepomiernie dziwi, bo to przecież pora, o której wszyscy są w pracy, a przynajmniej być powinni. Z innych zdziwień wymieniłaby ceny szwajcarskich zegarków na wystawie salonu jubilerskiego z pierwszego piętra, siaty z zakupami notorycznie zostawiane przez klientów na podziemnym parkingu oraz paragon z miejscowej perfumerii na prawie 4,5 tys. zł, który jakiś czas temu znalazła na posadzce. Na co komu perfumy i kremy za tyle pieniędzy?

– Ale tu w ludzi wariactwo wstępuje, zwłaszcza w soboty przed dużym świętem. Wtedy się wydaje, że się całe miasto zeszło – zauważa. – Najgorzej jest w męskich toaletach. Tak się spieszą na te zakupy, że nie potrafią wcelować.

Il. Lech Mazurczyk

Centrum handlowe, które Lala sprząta (na stałej umowie o pracę i ze stawką godzinową nieco powyżej urzędowej minimalnej), to jeden z blisko pięciuset tego typu obiektów rozsianych po Polsce, już nie tylko tej wielkomiejskiej. Łączna powierzchnia handlowa do wynajęcia w czerwcu przekroczyła w nich 11,7 mln metrów kwadratowych, a do końca przyszłego roku powinna urosnąć jeszcze o ok. 460 tys. metrów – czyli łącznie do powierzchni porównywalnej już z całym województwem śląskim.

Utożsamienie wzrostu liczby centrów handlowych z ich niesłabnącą popularnością będzie jednak błędem. Przeciwnie: coraz więcej wskazuje na to, że wielka galeria sklepowa, zwłaszcza na skraju miasta, z wolna, ale systematycznie przestaje być ulubionym celem zakupowych pielgrzymek – i to nie tylko Polaków. Jak szacują analitycy firmy Cushman & Wakefield, powierzchnia handlowa europejskich centrów handlowych oddanych do użytku w zeszłym roku zmalała aż o 23 proc. w porównaniu z rokiem 2016. Z najświeższych danych Retail Institute wynika z kolei, że w okresie od 1 stycznia do 20 maja br. liczba Polaków, którzy odwiedzili galerię handlową lub centrum wyprzedażowe, spadła w porównaniu z tym samym okresem rok wcześniej aż o 3,14 mln, czyli o 2,6 proc. Od marca, gdy w życie weszły przepisy stopniowo ograniczające handel w niedziele, odpływ klientów z centrów handlowych wzrósł do 4,3 proc. – ale spadku zainteresowania zakupami w galeriach nie da się wytłumaczyć wyłącznie nowymi przepisami.

Kupowanie po polsku – jak pokażemy dalej – ulega dziś szybkim zmianom zarówno w formie, jak i w zawartości koszyka. Jedno tylko pozostaje aktualne bez względu na wektor wskaźników bezrobocia i tempo inflacji: po 30 latach od uwolnienia się od pustych półek nadal uwielbiamy zakupy.

Niedziela dłuższa o poniedziałek

Każdy z nas – jak wynika z danych firmy badawczej Nielsen – odwiedza przecież jakiś sklep statystycznie 360 razy w roku, blisko trzy razy częściej od przeciętnego Brytyjczyka (138 wizyt) oraz zauważalnie częściej od znacznie zamożniejszych Niemców (229). Każdego miesiąca bywamy przynajmniej 13 razy w dyskoncie, do tego dochodzi ok. 14 wizyt w piekarni i 12 w tradycyjnym sklepie spożywczym. Bilans uzupełnia nie więcej niż 10 wypraw do super- i hipermarketu, drogerii, kiosku, warzywniaka lub sklepu specjalistycznego.

Najważniejszym dniem handlowego tygodnia pozostaje czwartek, choć zsumowane utargi sklepów z sobót i niedziel dają ostatecznie pierwszeństwo weekendowi. A raczej dawały, do czasu wprowadzenia zakazu handlu w niedziele, który w tym roku wyciął z roboczego kalendarza sklepów 21 dni, a w przyszłym pozwoli otwierać się jedynie w ostatnie niedziele każdego miesiąca. Handlowy rok tym samym skróci się o niemal miesiąc i sprzedawcy z pewnością odczują to w kieszeni (już tegoroczne prognozy mówią o wyhamowaniu dynamiki wzrostu polskiego handlu detalicznego do 4,5 proc., w porównaniu z 4,8 proc. rok wcześniej).


CZYTAJ TAKŻE:

Prof. Tomasz Szlendak, socjolog: Przechodzimy od modelu konsumpcji, w którym demonstruje się własną wyższość przy pomocy samochodu albo butów, do modelu, gdzie wyróżniamy się tym, jak spędzamy wolny czas.


Pytanie, jak długo? I czy zakaz niedzielnego handlowania faktycznie pomaga małym rodzinnym sklepom, kosztem wielkich sieci, do kieszeni których wpada obecnie już 71,5 z każdych 100 zł wydawanych nad Wisłą na zakupy detaliczne?

– Żeby na siódmą rano dowieźć towar do naszych sklepów, muszę wstać o trzeciej, a latem nawet o drugiej – mówi Waldemar Kołczak. – Oszczędzam, na czym mogę, a dostawy przez przedstawicieli handlowych kosztują, dlatego zrezygnowałem. I widzę, że coraz więcej kolegów z branży też samemu wozi towar z hurtowni.

Kołczak wraz z rodziną prowadzi w Kielcach dwa sklepy spożywcze, obok których wiosną i latem stawia jeszcze sezonowe warzywniaki. Ten większy, ponaddwustumetrowy, mieści się na jednym z wielkopłytowych osiedli z lat 70. ubiegłego wieku, dziś zamieszkiwanym głównie przez osoby starsze. Mniejszy liczy niecałe 60 metrów kw. powierzchni i działa w jednej z nowszych i modniejszych dzielnic miasta, zamieszkiwanej głównie przez młode rodziny. Personel: 10 osób. Zyski?

– Nie ma o czym mówić – przekonuje właściciel. – Od lat nie wymieniam lad chłodniczych i innych maszyn, bo mnie nie stać. Bywają miesiące, gdy pieniędzy z trudem starcza na wypłaty. Jest coraz gorzej. Jeśli rząd nie zmieni polityki wobec małych sklepów, najpóźniej za pięć lat będzie po nas.

Teoretycznie, przyznaje Kołczak, taką zmianą był właśnie zakaz handlu w niedziele: – Rzeczywiście: przed niedzielą niehandlową mam wzrost utargu nawet o 10-15 proc. – wylicza. – Tyle że poniedziałki są potem praktycznie martwe, bo ludzie nakupili na zapas i zjadają, co im zostało.

W efekcie, zdaniem kieleckiego handlowca, na zakazie handlu w niedziele najwięcej zyskały dyskonty, które w soboty trzeszczą w szwach od kupujących. – Może bardzo mały sklep, prowadzony wyłącznie przez właścicieli, jest w stanie odczuć poprawę. Ja już jestem na to za duży, z synem i żoną nie będziemy przecież w stanie obsłużyć dwustumetrowego sklepu, a personelowi muszę dać wolne. W efekcie to, co zyskam w piątek i sobotę przed niedzielą bez handlu, tracę w poniedziałek.

Pod jednym dachem

Z szerszej, ogólnopolskiej perspektywy sytuacja wygląda identycznie: brak na razie jednoznacznych dowodów na to, by zakaz handlu w niedzielę choćby szczątkowo wspomógł drobny handel. Prognozy wskazują, że dużym sieciom uda się w tym roku nawet zwiększyć udziały w rynku o kolejne 1,8 punktu procentowego. Z głośnych, wielkich i męczących centrów handlowych na peryferiach, gdzie trudno dojechać, klienci przenoszą się wprawdzie do obiektów handlowych bliżej miejsca zamieszkania, ale wcale nie są to spożywczaki prowadzone przez sąsiadów.

Wygrani są gdzie indziej. Stacje benzynowe, a więc branża również zdominowana przez duże korporacje, od marca do czerwca br. zwiększyły sprzedaż produktów spożywczych o blisko 30 proc. w porównaniu z rokiem 2017. Świetnie radzą sobie wspomniane dyskonty, mniejsi bracia hipermarketów, ulokowane zazwyczaj dogodnie pośrodku dużych osiedli i obowiązkowo z bezpłatnym parkingiem.

Termin „dyskont” w odniesieniu do sklepów z szerokim wyborem win, serów, pieczywa i wypieków, a do tego nierzadko ulokowanych w prestiżowych miejscach, traci wprawdzie sens, ale ich właścicielom chodzi właśnie o wyjście poza klasyczny podział na sklepy luksusowe dla zamożnych i te dla reszty. W Polsce, gdzie ponad połowa czynnych zawodowo obywateli co miesiąc dostaje wypłatę bliższą pensji minimalnej niż przeciętnej brutto, lepiej nie trzymać się kurczowo reguły Pareta, która mówi, że 80 proc. przychodów pochodzi od 20 proc. najlepiej sytuowanych klientów. Twórcy polskich delikatesów Alma, Bomi oraz Piotr i Paweł, które są już tylko hasłami w słowniku historii polskiego handlu, wiedzą o tym najlepiej. Przegrali z tymi, którym udało się sprawić, że pod jednym dachem spotkali się wybredni smakosze win czy regionalnych serów oraz emeryci robiący podstawowe zakupy z karteczką w ręce. W handlu, gdzie marża rzadko przekracza dziś 5 proc., liczy się przede wszystkim efekt skali.

„Częstotliwość zmian asortymentu, lepsza jakość oferowanych produktów oraz polityka niskich cen. Wszystko to sprawiło, że konkurencyjność sklepów dyskontowych nadal wzrasta i jest ogromnym wyzwaniem dla pozostałych segmentów handlu detalicznego” – pisze Renata Twardowska, współautorka badania firmy GfK.


CZYTAJ TAKŻE: 

Edytorial ks. Adama Bonieckiego: Galerie i targowiska („bazarki”) to fragmenty naszego zbiorowego portretu. Opowiedz mi o swoim ulubionym miejscu tego typu, a powiem ci, kim jesteś.


– Od kilku lat szybko postępuje w Polsce coś, co nazwałbym racjonalizacją decyzji zakupowych – dodaje Wiktor Miałkowski z firmy Pro Business Solutions, która doradza sieciom handlowym w pracy nad strategiami rynkowymi. – Przy kasie rządzi pragmatyzm, a dokładniej relacja ceny do jakości produktu, która musi być jak najlepsza. Wystrój wnętrza i jakość obsługi są ważne, ale schodzą na dalszy plan. Podział sklepów na delikatesy, hipermarkety czy dyskonty przestaje mieć tym samym znaczenie, zwłaszcza że różnice w ich wystroju i wyposażeniu są coraz mniejsze.

W polskim handlu, napędzanym przez lata potrzebą kompensacji PRL-owskich niedoborów i wizerunkowym „zastaw się a postaw się”, to chyba największa zmiana, w części zaś także dowód na powoli, acz systematycznie rosnącą dojrzałość konsumencką. Coraz więcej klientów rozumie, że prestiż marki to pochodna wydatków na jej wykreowanie, a nie gwarancja jakości surowca i wykonania; dość przywołać sukces tzw. marek własnych, czyli produktów, które dyskonty i hipermarkety zlecają do wyprodukowania innym firmom, a następnie oferują pod własnymi znakami towarowymi. W Polsce już co trzecia złotówka zostawiona w sklepach idzie na zakup marek własnych, choć jeszcze dekadę temu wrzucanie ich do koszyka w wielu środowiskach uchodziło za coś, czym lepiej się nie chwalić.

Przybywa także konsumentów, zwłaszcza produktów spożywczych, dla których skład jest ważniejszy od ceny: – Weźmy chociażby chleb, produkt codziennego użytku – tłumaczy Wiktor Miałkowski. – Jego konsumpcja systematycznie spada, za to klienci coraz częściej kupują pieczywo lepszej jakości i takiej oferty oczekują od sklepów.

Mała stabilizacja

Katalizatorem zmian jest bez wątpieniarządowy program 500+, który pompuje do gospodarki ponad 24 mld zł rocznie – z czego Polacy ok. 18-19 mld zł zostawiają od razu w sklepach. Nadzieje ekonomistów na zwiększenie oszczędności, które wciąż utrzymują się na niskim ­poziomie, wzięły w łeb mimo ­początkowych informacji, że część wypłat udało się odłożyć. Dziś – jak pokazują dane NBP – udział pieniędzy z 500+ w oszczędnościach gospodarstw domowych znów spada w okolice zera. Ale czy to źle? Wiele polskich rodzin dopiero dzięki tym pieniądzom może kupić coś oprócz żywności i zrealizować dotąd niespełnione aspiracje konsumpcyjne.


CZYTAJ TAKŻE:

Bazary przetrwały wojnę, komunę, a nawet ekspansję hipermarketów. Czy padną pod presją gentryfikacji? Tekst Rafała Wosia.


Reklamowo-sklepowy świat – czy się nam to podoba, czy nie – dla wielu Polaków stał się bowiem „normą”. Przy okazji tymczasowemu zawieszeniu uległy w nim nawet twarde reguły ekonomii, które mówią, że nie można wydać więcej, niż się posiada. Tylko w ciągu czterech ostatnich lat zadłużenie Polaków wzrosło trzykrotnie. Z danych Krajowego Rejestru Długów wynika, że osoby między 36. a 59. rokiem życia mają dziś łącznie do oddania 28,5 mld zł. W kontekście tych informacji słowa o racjonalizacji wydatków zakupowych brzmią jak kiepski żart, ale obie strony mogą mieć rację. Można przecież kupować produkty o coraz lepszej relacji ceny do jakości i w bardziej dogodny sposób, ale nadal kompulsywnie, dla samej radości z zakupów.

Wiktor Miałkowski: – Bez wątpienia mamy w Polsce do czynienia z rosnącą świadomością, że zakupy szczęścia nie dają, nazwałbym jednak ten trend postępującym ewolucyjnie, tak jak wegetarianizm czy slow food.

„Dużo i tanio” w polskim handlu jeszcze długo nie ustąpi zatem miejsca mądrzejszemu „mniej, za to lepiej”, bliskiemu coraz bardziej popularnej w Europie Zachodniej filozofii „zero waste”, która woli naprawiać niż wyrzucać i wypożyczać niż kupować. Trzy dekady po rozstaniu z gospodarką niedoboru, w której „przejściowe trudności” w zaopatrzeniu sklepów stały się normą, zdecydowana większość Polaków nadal czuje potrzebę kompensacji tamtych dawnych niedoborów.

Albo – jak dodają psychologowie – odchowana na reklamach, nie potrafi już odróżnić własnych pragnień i potrzeb od tych, które się w nich sztucznie podsyca. ©℗


Literatura na zakupach

Prof. Przemysław Czapliński, krytyk literacki, autor książki „Polska do wymiany. Późna nowoczesność i nasze wielkie narracje”:

Kapitalizm, konsumpcja, towary, kupowanie to dla literatury obszar eksperymentu, poznania i moralnego zobowiązania. Dlatego spotkanie literatury z konsumpcją zaczęło się od satyrycznego opowiadania „Homo polonicus” Marka Nowakowskiego – ostrego ataku na polską „biznesklas”, która kupuje sobie znaki tożsamości i odwraca się od reszty społeczeństwa. Potem – w drugiej połowie lat 90. – prozaicy nie przestawali znęcać się nad nuworyszami, ale coraz więcej miejsca przyznawali ludziom ubogim. Znajdziemy ich w debiutanckich reportażach Mariusza Szczygła, w prozie Sławomira Shutego, Mariusza Sieniewicza, Sylwii Chutnik, a także – już w pierwszej dekadzie XXI w. – w dramatach Masłowskiej „Dwoje biednych Rumunów” oraz „Między nami dobrze jest”. Cała energia postaci przedstawionych przez Masłowską wiąże się z zabieganiem o normalność. Ubodzy aspirują do tego, co rzekomo jest dostępne dla wszystkich – do zwykłych towarów, zwykłej pracy i przeciętnej płacy, normalnych wakacji. Ponieważ nie jest im to dane, muszą skonstruować język, który będzie pomagał w udawaniu, że niedobór jest wyborem. Czyli niedojadanie, brak pieniędzy na elementarne sprawy, kolejne letnie miesiące bez wakacji muszą zostać przetłumaczone na nowy język i wyrażone w zdaniu: „a my w tym roku znowu sobie nie pojedziemy nad morze”. Te operacje językowe pozwalają zrozumieć, że najdotkliwszą cechą biedy czy nędzy jest upokorzenie.

W drugiej dekadzie XXI w. dyskryminujące działanie biedy słabnie. W to miejsce wchodzi segregacja związana z zasobami pieniężnymi. Podziały powstają i są rozpoznawane już przez dzieci i młodzież – w szkole podstawowej i gimnazjum. Segregacja tworzy się w związku z ubiorem, miejscem zamieszkania, zajęciami pozaszkolnymi, typami rozrywek, odwiedzanymi sklepami. Odkrywczo przedstawiła to Anna Cieplak w debiutanckiej powieści „Ma być czysto”. A eksperyment poznawania i komplikowania spraw związanych z konsumpcją domknąć można zbiorem reportaży Konrada Oprzędka „Polak sprzeda zmysły”. Na pozór książka mówi o tym, że kapitalizm zmusza ludzi do desperacji: Polak przyparty do ściany sprzeda zmysły. W istocie reportaże Oprzędka przedstawiają kapitalizm jako siłę wyzwalającą i zniewalającą. Kapitalizm – co przedstawia autor – wsparł na przykład emancypację kobiet, ale w inny sposób także je spętał. Wolność kupowania pozostaje wolnością w ryzach rynkowych. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2018