Skąd się nie biorą dzieci

Pary mające kłopot z niepłodnością mają praktycznie tylko jedno wyjście: in vitro, przeważnie za prywatne pieniądze. Dobra edukacja pozwoliłaby wielu uniknąć tego przymusu – i towarzyszącego mu etycznego dylematu.

11.02.2019

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUSINEK
/ JOANNA RUSINEK

Pan się przede wszystkim źle ubiera” – usłyszą, nim zamkną się za nimi drzwi gabinetu. Maciek niepewnie poprawi obcisłe jeansy. Na refundowaną przez NFZ wizytę u lekarza polecanego na jednym z forów dla par zmagających się z niepłodnością czekali z Dagmarą dziewięć miesięcy.

Prywatyzacja in vitro

Niepłodność dotyczy 1,5 mln polskich par. Jeśli z tej grupy wykluczymy te, które nie planują potomstwa, oraz te, które mają już dziecko dzięki in vitro, zostanie ok. 600 tys. związków, które nie tylko deklarują chęć leczenia, ale szukają pomocy. 60 proc. wymaga specjalistycznego postępowania lekarskiego. Większość, jak wynika z najnowszych rekomendacji Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Embriologii oraz Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników, nie znajduje się jednak pod opieką specjalistycznych placówek. Do referencyjnych ośrodków leczenia niepłodności w zeszłym roku zgłosiło się – jak szacuje Ministerstwo Zdrowia – tylko 2870 par, w tym 2792 pary rozpoczęły diagnostykę. Resort zakłada, że miarą skuteczności trwającego cztery lata i wartego prawie 100 mln zł „Kompleksowego programu ochrony zdrowia prokreacyjnego w Polsce” będzie 6 tys. zdiagnozowanych par, z których w ciążę zajść ma ok. 30 proc. Program, jak tłumaczy „Tygodnikowi” przedstawiciel ministerstwa Krzysztof Jakubiak, ma zidentyfikować choroby utrudniające posiadanie potomstwa i skierować do dalszego leczenia tych, którzy nie zostali dotąd zdiagnozowani.

W praktyce oznacza to, że pod opieką ośrodków referencyjnych mogą znaleźć się tylko nieliczni. Większość par będzie musiała skorzystać z placówek prywatnych.

– W ośrodkach referencyjnych leczone są głównie pary, które nie mają problemu z płodnością i prawdopodobnie w ciągu dwóch lat regularnego współżycia doczekałyby się potomstwa bez jakiejkolwiek pomocy medycznej – ocenia Marta Górna ze Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”. – Na pomoc w ramach rządowego programu mogą też liczyć ci, których leczenie ogranicza się do zastosowania metod farmakologicznych, polegających m.in. na regulacji gospodarki hormonalnej, lub metod chirurgicznych, jak udrażnianie jajowodów. Część osób po otrzymaniu diagnozy, że jedyną szansą na potomstwo jest dla nich zastosowanie metod wspomaganej reprodukcji (takich jak in vitro), zostaje z tą wiadomością sama i nie robi nic, bo komercyjne leczenie jest drogie. Za każdą próbę zapłodnienia pozaustrojowego płacimy od siedmiu do kilkunastu tysięcy złotych. Do tego dochodzą koszty badań i leków.

– Rządowy program ma jeden plus: wydano duże pieniądze na sprzęt – pociesza prof. Rafał Kurzawa z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego, od 20 lat zajmujący się wyłącznie leczeniem niepłodności. Pytam więc, czy za udanymi zakupami poszła poprawa jakości leczenia niepłodności metodami niezwiązanymi z rozrodem wspomaganym medycznie? – Nie można tego stwierdzić. Ministerstwo zapewnia, że efekty poznamy po zakończeniu projektu, czyli w przyszłym roku.

Najlepsi specjaliści przenieśli się jednak do ośrodków komercyjnych, w których wykonuje się najbardziej zaawansowane procedury związane z rozrodem wspomaganym. – Ponieważ są to instytucje prywatne, nastawione wyłącznie na nierefundowane procedury in vitro, inwestycje w sprzęt, który pozwoliłby na leczenie innymi metodami, są poza ich zasięgiem – mówi prof. Kurzawa.

Słowem: działania systemowe spowodowały nie tylko prywatyzację in vitro, ale wielu pacjentom ograniczyły dostęp do metod leczenia niepłodności sposobami innymi niż zapłodnienie pozaustrojowe.


CZYTAJ TAKŻE:

ROZMOWA Z DR. ALEKSANDRĄ DEMBIŃSKĄ, PSYCHOLOŻKĄ I BIOETYCZKĄ: Na etapie leczenia należy zadbać o siebie i swój związek. Nie porzucajmy tych obszarów życia, które przed staraniami o dziecko były dla nas ważne. Pomyślmy o pasjach, relacjach z ludźmi.


Dagmara i Maciek wychodzą z gabinetu ze skierowaniem na badania diagnostyczne i poradami dotyczącymi stylu życia. Dagmarę zaskakuje, że praca na zmiany może mieć wpływ na płodność. Dziś zdziwiłaby ją również informacja, że wykonanie zaleconych przez lekarza badań zdyskwalifikuje ich przy ubieganiu się o przyjęcie do referencyjnego ośrodka leczenia niepłodności. O cyklu miesiączkowym słyszeli ostatnio w szkole, na lekcjach biologii.

Poproszę cudowną pigułkę

Nie jest to odosobniona sytuacja. – O płodności niewiele wiedzą nawet studenci kierunków medycznych – opowiada prof. Kurzawa. – Studentki pierwszego roku medycyny zapytane o prawdopodobieństwo zajścia w ciążę po stosunku w okresie okołoowulacyjnym najczęściej mówią, że wynosi ono od 50 do 70 proc., podczas gdy prawidłowa odpowiedź to 5 do 10 proc.

– Do gabinetu przychodzą pacjentki, które nie znają siebie, swojego cyklu, rytmu płodności – potwierdza prof. Violetta Skrzypulec-Plinta, ginekolożka ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. – Coraz modniejsze są natomiast usługi wróżek. Zdarza się, że pacjentki zgłaszają się po receptę na cudowną pigułkę umożliwiającą zajście w ciążę. Ich wiedza pochodzi od doktora Google’a, u którego diagnozuje się ponad 90 proc. Polaków.

Obok wróżb popularność zyskują inne niekonwencjonalne metody, za którymi stoi doskonały marketing – m.in. ­coaching płodności. „Do odzyskania wewnętrznej równowagi oraz rozluźnienia mięśni miednicy wykorzystuję Platformę Schumanna, innowacyjne urządzenie medyczne emitujące drgania o częstotliwości identycznej jak drgania naszej Ziemi” – pisze na swojej stronie fizjoterapeutka i coach z Wrocławia. Oprócz drgań oferuje także masaże brzucha, dożylną terapię witaminową oraz spotkania z cyklu „Magnetyzm miłości, czyli jak przyciągnąć wymarzonego partnera w mniej niż 100 dni”.

– Oczywiście, na pewnym etapie pomóc może każdy, nawet koleżanka, z którą umówimy się na kawę – komentuje dr Izabella Grzyb, psycholog z Centrum Psychoterapii i Seksuologii Empatia. – Ale jeśli mówimy o pomocy profesjonalnej, zdecydowanie odsyłam do osób z dyplomem i rzetelnymi kwalifikacjami.

Informacje o braku dostatecznej edukacji potwierdzają ustalenia PTMRiE i PTGP. Pacjenci niewiele wiedzą o profilaktyce oraz diagnostyce niepłodności, a jeśli trafią do gabinetu – oczekują natychmiastowych efektów terapii. – Dostrzegamy ogromną potrzebę edukacji – podkreśla Marta Górna z „Naszego Bociana”. – Istnieją ogólnoeuropejskie badania, z których wynika, że brak wiedzy o fizjologii utrwala nadmiernie optymistyczne przekonanie o własnej płodności.

Na ten aspekt zwraca też uwagę prof. Kurzawa. – Pacjenci zwykle wiedzą, że szkodzi palenie papierosów (przypomnijmy: obniża płodność nawet o 50 proc.), nadużywanie alkoholu czy otyłość. Natomiast istotne są jeszcze dwa elementy, o których wciąż mówi się za mało, czyli regularne współżycie oraz wiek.

Zwykle sądzimy, że najbardziej efektywne pod względem prokreacyjnym jest współżycie wyłącznie w okresie okołoowulacyjnym. – To przekonanie prowadzi do sytuacji absurdalnych. Żony zawodowych kierowców potrafią jeździć za mężami, by odbyć stosunek dokładnie czternastego dnia cyklu – opowiada prof. Skrzypulec-Plinta. – Tymczasem jest to przeciwskuteczne: w takim stresie niebywale podnosi się poziom prolaktyny, która zajście w ciążę utrudnia.

– Najwyższy wskaźnik płodności (nawet do 25 proc.) występuje przy regularnym współżyciu – powtarza prof. Kurzawa. – Regularnym, czyli co najmniej dwa-trzy razy w tygodniu, niezależnie od dnia cyklu. Warto dodać, że para jest najbardziej płodna w pierwszym roku znajomości.

W optymalnych warunkach 70–80 proc. kobiet o prawidłowym potencjale rozrodczym zachodzi w ciążę w ciągu pierwszych sześciu miesięcy regularnego współżycia.

Ale najważniejszy czynnik to wspomniany już wiek, zarówno kobiety, jak i mężczyzny. – Pokutuje stereotyp, że mężczyzna zawsze może zostać ojcem, a to nieprawda. U połowy par za ograniczenie płodności odpowiada czynnik męski – zaznacza prof. Kurzawa.

Przyzwyczailiśmy się utożsamiać fizyczną atrakcyjność z płodnością. Czujemy się dobrze, wyglądamy dobrze, więc wydaje nam się, że mamy czas, by zostać rodzicami. Coraz częściej słyszymy też, że w ciążę zachodzą kobiety po 40. roku życia, co rodzi przekonanie: „dlaczego akurat ja mam mieć z tym problem?”.

– Wywiady przeprowadzone w 2014 r. wśród par, których staż małżeński nie przekroczył dwóch lat, wskazują, że współcześnie zawieranie małżeństwa nie pociąga za sobą formułowania szczególnych oczekiwań wobec związku, np. tego, czy w ogóle będziemy mieli dzieci – mówi prof. Iwona Przybył, socjolożka z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, autorka publikacji poświęconych bezdzietności i niepłodności w małżeństwie. – Młodzi traktują dziś małżeństwo głównie jako wspólnotę, która ma gwarantować miłość, poczucie bliskości, zapewnić bezpieczeństwo i stabilizację.

Obraz młodych małżeństw uzupełnia Katarzyna Krzywicka-Zdunek, współautorka badania „Świat Młodych” przeprowadzonego przez instytut IQS. – Dzisiejsi młodzi to dzieci dorabiających się rodziców, uwikłanych w kredyty, w domach których nierzadko słychać było dyskusje o tym, co musieli poświęcić, odpuścić i z jakimi wyrzeczeniami się zmierzyć, żeby im i ich dzieciom było lepiej. Młodzi nie chcą tak żyć. Obserwujemy także wzrost postaw konserwatywnych: powrót do autorytetów, chęć życia zgodnie z nauką Kościoła i wiarę w to, że przysięga małżeńska powinna być nierozerwalna. To też – wbrew pozorom – może skutkować odłożeniem decyzji o założeniu rodziny zgodnie z zasadą, że liczy się przede wszystkim jakość związku i trwałość rodziny.

Diagnozę Katarzyny Krzywickiej-Zdunek potwierdza w rozmowie z „Tygodnikiem” prof. Przybył: – Za opóźnianie zachowań matrymonialnych odpowiada nie tyle wydłużanie się procesu edukacji, sytuacja na rynku mieszkaniowym i rynku pracy, ile specyfika wytwarzania więzi w ponowoczesności, w tym także zwielokrotnienie prób odnalezienia idealnej „drugiej połowy”. Pytani o najważniejszy powód pozostawania w pojedynkę single odpowiadają, że jest nim niemożność wyboru potencjalnego partnera życiowego z powodu wyśrubowanych wymagań.

Dagmara i Maciek rodzicami zapragnęli jednak zostać dość wcześnie: zaraz po ślubie, w wieku 25 lat. – Mam wrażenie, że społecznie akceptowany porządek jest przeciwny do deklarowanego, czyli najpierw ciąża, potem ślub. Fakt, że my najpierw wzięliśmy ślub, był dla moich rodziców mocno podejrzany – żartuje Dagmara. Gdy minął rok małżeństwa, a oni nadal nie spodziewali się dziecka, wesoło już nie było. „A może powinniśmy wam jednak wytłumaczyć, jak to się robi” – dowcipkował na imieninach troskliwy wujek. „Ja, gdybym mogła, miałabym trójkę – rzucała mimochodem teściowa – może ty jesteś po prostu za gruba?”. – Byłam młoda, odszczekiwałam się, zwykle kończyło się awanturą – opowiada Dagmara. – Chcieliśmy się usamodzielnić, przeprowadziliśmy się z Łodzi do Warszawy, pracowałam na zmiany, a atmosfera w firmie bliska była tego, co dzisiaj nazwałabym mobbingiem. Jadaliśmy na mieście, nie zawsze zdrowo, oboje mieliśmy nadwagę. Poza tym ja nie lubię odpoczywać, muszę być w ciągłym ruchu, muszę mieć coś do zrobienia: zadanie, cel. Czy pomyślałam, że jestem zmęczona i spięta? Że żyję pod nieustanną presją? Nie.

Lepiej, żeby nie wiedzieli

W gabinecie terapeuty pacjentki pojawiają się zwykle po kilku latach leczenia niepłodności, często już po wdrożeniu procedury in vitro lub pierwszych niepowodzeniach z zastosowaniem metod wspomaganego rozrodu. – Od 10 lat współpracuję z jedną z krakowskich klinik leczenia niepłodności – opowiada dr Grzyb. – Był tam parę lat temu program, w którym pacjentom w ramach procedury in vitro proponowano bezpłatną konsultację psychologiczną. Skorzystała mniej niż połowa. Młodzi ludzie są przekonani, że należy być silnym, zaradnym, ze wszystkim sobie radzić samemu. Być może dlatego sporo pacjentów, którzy do mnie trafiają, ma już solidne objawy depresji.

Po wygaśnięciu rządowego programu w 2016 r. refundację in vitro przejęły samorządy, ale tylko w kilku miastach, m.in. Częstochowie, Łodzi i Poznaniu. Większość par trafia więc do komercyjnych ośrodków leczenia niepłodności, w których bezpłatnie skorzystać można najczęściej tylko z jednej wizyty u psychologa. Biorąc pod uwagę wysokość kosztów samych procedur medycznych, wsparcie terapeutyczne to dodatkowy wydatek, którego większość par chce uniknąć. Psychologowie zaznaczają także, że klinikom niekoniecznie musi zależeć na tym, by ich klienci poddawali się terapii – istnieje ryzyko, że po przepracowaniu konsekwencji psychologicznych, jakie może nieść wspomagany rozród, pacjenci się wycofają.

– Wbrew pozorom lekarze coraz częściej kierują pacjentów do psychologa – uspokaja Marta Górna z „Naszego Bociana”. – A w sytuacjach takich jak dawstwo gamet i zarodków konsultacja psychologiczna powinna być obligatoryjna, ponieważ umożliwia nie tylko komfortowe, ale i świadome przejście przez proces leczenia. Mowa tu o sytuacjach, w których para korzysta z dawstwa nasienia, komórki jajowej bądź przygotowuje się do adopcji zarodka. To momenty, które wymagają przepracowania na wielu płaszczyznach. Począwszy od akceptacji uczestnictwa anonimowego dawcy czy dawców, poprzez kwestię znaczenia rodzicielstwa genetycznego, a skończywszy na zagadnieniach jawności wobec dziecka i najbliższych. Nieznajomość tożsamości biologicznych rodziców jest wyzwaniem, z którym cała rodzina będzie się musiała w przyszłości zmierzyć.


CZYTAJ TAKŻE: 

EDYTORIAL KS. ADAMA BONIECKIEGO: O niepłodności należy mówić ostrożnie. Nieprzemyślanym słowem można zranić człowieka i tak już obolałego.


Gdyby w grę wchodziły tylko kwestie finansowe, sytuacja w referencyjnych ośrodkach leczenia niepłodności, gdzie poradę można uzyskać bezpłatnie, byłaby zdecydowanie lepsza. Tymczasem według danych NFZ (stan na koniec grudnia 2018 r.) z opieki psychologicznej skorzystało w minionym roku jedynie 16 proc. zakwalifikowanych do programu prokreacyjnego par. Wiele osób utrzymuje fakt leczenia niepłodności w tajemnicy.

W zeszłym roku mama Krzysztofa kupiła nam pod choinkę bombki z disneyowskimi motywami, a w tym roku dostałam małego bobasa – mówi Aneta, wyjmując z torebki różowy, pulchny breloczek do kluczy. – Odkąd przekroczyłam trzydziestkę, namowy i prośby przerodziły się w pretensje. Kiedyś byłam bardziej asertywna – wspomina. Dziś pytana przez rodzinę i znajomych o to, czy stara się o dziecko, zwykle kłamie. Efekt? Zaczęto częściej dokuczać Krzyśkowi. – Ja z kolei słyszę, że jestem leniwa. Zdarza mi się zarywać noce z wściekłości po spotkaniach z rodziną, unikam koleżanek w ciąży.

Wybrakowani

Problemem jest nie tylko dziurawy system, który zmusza pacjentów do korzystania z komercyjnych ośrodków inwestujących głównie w in vitro, ale także niedogodności wynikające z godzenia pracy zawodowej z wielokrotnymi pobytami w szpitalu: badania pokazują, że – szczególnie wśród kobiet – lęk przed utratą pracy jest w tym okresie szczególnie silny.

Nie zwraca się również uwagi, że para, która po diagnozie w referencyjnym ośrodku ostatecznie zdecyduje się na bezdzietność, pozostaje bez refundowanej opieki psychologicznej, choć z uwagi na presję społeczną potrzebuje wsparcia. Badania potwierdzają, że osoby z problemem niepłodności czują się gorsze i mniej atrakcyjne, „wybrakowane”. – Pierwszą reakcją na wieść o własnej niepłodności jest szok lub wyparcie – zwłaszcza w przypadku mężczyzn, opowiada prof. Przybył. – U większości niepłodnych mężczyzn następuje generalizacja, czyli przejście do postawy „jestem gorszym mężczyzną” lub wręcz „jestem nieudacznikiem”. Kobiety pod wpływem presji zwykle racjonalizują podjętą decyzję o leczeniu („to jedyne wyjście”), zaprzeczają pojawiającym się wątpliwościom natury etycznej („nie mam z tym problemu”), bagatelizują („nie jest ważne, w jaki sposób dziecko się poczyna”), projektują („wszyscy tak robią”), tłumią poczucie konfliktu (np. poprzez zerwanie związku z Kościołem), a nawet stają się agresywne, ostro krytykując nauczanie Kościoła.

Na to nakłada się izolacja od otoczenia, szczególnie gdy pojawiają się w nim dzieci. – Pomimo zmian zachodzących w świadomości społecznej, bezdzietność z konieczności, a tym bardziej z wyboru, wciąż traktowana jest jako dewiacja, odchylenie od normy, stygmat – tłumaczy prof. Przybył. – Kiedyś brak dzieci traktowano na równi z klątwą, a niepłodność utożsamiano z karą za cudzołóstwo. Dziś kobietę, która realizuje się zawodowo „zamiast” opiekować domem i rodziną, lekceważy się jako „starą pannę”, egoistkę, osobę leniwą bądź wygodną.

Stygmatyzowane są także pary korzystające z „procedury kalectwa” (Gabriela Masłowska, PiS) czy „niegodziwej metody” (Mikołaj Pawlak, rzecznik praw dziecka), jak przedstawiciele rządu zwykli nazywać in vitro. Pary leczące niepłodność funkcjonują w tragicznym paradoksie – poczucie winy i napięcie wywołuje nie tylko doświadczenie choroby skutkujące niespełnieniem społecznej roli rodzica, ale i poddanie się napiętnowanemu w debacie publicznej leczeniu – zarówno in vitro, jak naprotechnologii. Wywołany w ten sposób stres powoduje czasem odstępowanie od terapii.

Świadomość, że są pod opieką najlepszego lekarza i dostali konkretne zadanie do wykonania – listę badań – dodaje Dagmarze i Maćkowi pewności siebie. Na kilka miesięcy uwaga całej rodziny skupia się na młodszej siostrze Dagmary, która właśnie się zaręczyła. Na wesele przyjadą z dwumiesięcznym Kacprem. Julka urodzi się cztery lata później, po tym, jak Dagmara zdecyduje się wreszcie zmienić pracę.

Polityka prorodzinna

Dzięki rządowemu programowi in vitro z lat 2013-16 na świat przyszło ponad 21 tys. dzieci – raportował pod koniec grudnia serwis OKO.press, krytykując decyzję PiS o jego rozwiązaniu. – Niestety, likwidację ułatwił powołany przez premier Kopacz następca ministra Arłukowicza, Marian Zembala – mówi prof. Kurzawa, współautor programu. – Gdyby ministrowi zależało na kontynuacji, na koniec kadencji „wrzuciłby” in vitro jako procedurę refundowaną do k oszyka świadczeń gwarantowanych przez NFZ. Tymczasem prof. Zembala zaproponował reedycję programu tylko po to, by PiS mógł ją odrzucić. Wszyscy na tym skorzystali: PO mogło krytykować, że PiS program likwiduje, a PiS zapunktował w swoim elektoracie pozbyciem się metody nieakceptowanej ideologicznie.

Prokreacji, wbrew pozorom, nie wspiera też program Rodzina 500 plus. Jak pisali na łamach „TP” (nr 44/2018) Marek Rabij i Przemysław Wilczyński, niecałe trzy lata po wprowadzeniu flagowego pomysłu PiS zamiast obiecanego baby boomu mamy ledwie zapis demograficznych drgań. – Więcej dzieci rodzi się w krajach, w których – paradoksalnie – zachęca się kobiety do pracy zawodowej: w Islandii, Francji, Norwegii, Szwecji, Finlandii, Wielkiej Brytanii czy Danii – wylicza prof. Przybył. Jest jedno „ale” – tam konsekwentnie wprowadza się politykę rodzinną, promując trzy jej elementy: rodzicielstwo, pracę zawodową i równouprawnienie w obowiązkach rodziców.

– Ja już się boję mówić o skutkach demograficznych oraz o tym, że „musi być więcej dzieci”. A boję się, bo rządzący zrobili z urodzeń niemalże obowiązek obywatelski i patriotyczny – mówi prof. Irena E. Kotowska z Instytutu Statystyki i Demografii Szkoły Głównej Handlowej, przewodnicząca Komitetu Nauk Demograficznych PAN. – Czasami mam też wrażenie, że w opinii rządu wystarczy 500 plus, by rodziły się dzieci. Chodzi mi o zideologizowany sposób prowadzenia dyskusji: mówi się dużo o planowaniu naturalnym, zakazie antykoncepcji, a niewiele o tym, co nazywamy zdrowiem reprodukcyjnym czy prokreacyjnym. A przecież spadek płodności i rosnąca liczba osób dotkniętych niepłodnością jest faktem. ©℗


PODKAST POWSZECHNY

Pod opieką ośrodków leczenia niepłodności znajdą się tylko nieliczne spośród 600 tys. potrzebujących związków - opowiada Monika Ochędowska, autorka raportu. Weź, słuchaj!


NIEPŁODNOŚĆ definiowana jest przez Światową Organizację Zdrowia jako niemożność zajścia w ciążę pomimo regularnych stosunków płciowych (2-4 razy w tygodniu) przez okres 12 miesięcy bez stosowania metod antykoncepcyjnych. U zdrowych i młodych pacjentek rozpoczęcie diagnostyki w kierunku niepłodności wskazane jest po roku regularnego współżycia, ale u kobiet po 35. r.ż. już po 6 miesiącach, u pacjentek po 40. r.ż. zaś – bezpośrednio po zadeklarowaniu planów prokreacyjnych.

NAPROTECHNOLOGIA wykorzystuje metody naturalnej oceny płodności. Nie przynosi efektów m.in. u kobiet z obniżoną rezerwą jajnikową, zaawansowaną endometriozą, niedrożnością lub ograniczeniem drożności jajowodów, a także w przypadku stwierdzenia męskiego czynnika niepłodności oraz niepłodności nieokreślonej. W związku z brakiem wiarygodnych badań klinicznych nie jest rekomendowanym przez Polskie Towarzystwo Medycyny Rozrodu i Embriologii standardem leczenia niepłodności.

INSEMINACJA DOMACICZNA oraz zapłodnienie pozaustrojowe to metody rozrodu wspomaganego. Stosuje się je, gdy nie może dojść do naturalnego spotkania komórki jajowej i plemnika w jajowodzie.

Inseminacja domaciczna jest zabiegiem, w czasie którego za pośrednictwem specjalnego cewnika do jamy macicy wprowadza się odpowiednio spreparowane nasienie. Wskazania do niej obejmują głównie sytuacje, w których niepłodność powodowana jest przez czynnik męski lub problemy ze współżyciem. Skuteczność metody waha się od kilku do kilkunastu procent na jeden cykl. Nie jest zalecana u starszych kobiet.

ZAPŁODNIENIE POZAUSTROJOWE – in vitro znaczy „w szkle”, gdyż do połączenia komórki jajowej i plemnika doprowadza się w warunkach laboratoryjnych. Sama metoda przeprowadzana jest różnymi technikami, których zastosowanie dobiera się do pary po zdiagnozowaniu problemów z płodnością. Ma udowodnioną najwyższą skuteczność (w Polsce średnio 32 proc.).

Zgodnie z nauką Kościoła katolickiego metody rozrodu wspomaganego są moralnie niedopuszczalne, ponieważ powodują oddzielenie aktu płciowego od aktu prokreacyjnego, a sama ­procedura oznacza czysto instrumentalne traktowanie embrionów. ­Episkopat Polski podkreśla jednak, że dzieci ­powołane drogą in vitro „należy przyjąć z miłością i szacunkiem, na który zasługują tak samo jak dzieci poczęte ­naturalnie”.

Na podst. „Diagnostyka i leczenie niepłodności – rekomendacje Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Embriologii (PTMRiE) oraz Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników (PTGP)”, 2018 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2019