Simona od puszczy

Szkoda, że w dzisiejszych sporach o ochronę środowiska nie słychać jej głosu. Właśnie minęło 10 lat od śmierci słynnej biolożki.

08.06.2017

Czyta się kilka minut

Simona Kossak z krukiem Koraskiem w leśniczówce Dziedzinka w Puszczy Białowieskiej, 15 października 1974 r. / Fot. Maciej Musiał / PAP
Simona Kossak z krukiem Koraskiem w leśniczówce Dziedzinka w Puszczy Białowieskiej, 15 października 1974 r. / Fot. Maciej Musiał / PAP

Wygląda to jak gigantyczny tampon. Biały walec ponad metrowej wysokości i średnicy 30 cm, z lekko stożkowatym szczytem. Na tyle niski, że raczej nie wypatrzy się go z okna pędzącego pociągu. Występuje stadnie, po 15 sztuk na kilometr toru, a więc co około 70 metrów. I tylko w tych miejscach, gdzie kolejowy szlak migracyjny Homo sapiens przecina trasy innych gatunków. Nazwa jest enigmatyczna – UOZ-1, zupełnie jakby chodziło o broń. Skrótowiec kryje tymczasem pokojowe zamiary – to urządzenie ochrony zwierząt. Uruchamia się wraz z nadjeżdżaniem pociągu na czas od 50 sekund do 3 minut, zależnie od jego długości i prędkości. Wypełnia wtedy okolicę nieziemskim jazgotem. Można to usłyszeć na YouTubie, brzmi jak występ czterech muzykantów z Bremy.

Ale rozłożone na czynniki pierwsze okazuje się być sekwencją naturalnych sygnałów alarmowych: krzyku sójki, ujadania psów, rżenia konia, uzupełnioną o jęki konającego zająca i zarzynanej świni. Marek Stolarski, ekspert ds. automatyki kolejowej i pomysłodawca UOZ-1, nazwał to teatrem dla zwierząt, choć można by nieco dosadniej. Chodzi po prostu o to, by jeleniowate, dziki, zające, lisy zamiast wpadać pod pociąg, traktowały go jako najgroźniejszego z drapieżników. I uciekały, gdzie pieprz rośnie.
Podobno kiedy się spotkali po raz pierwszy, Simona Kossak powiedziała: „Czekałam na takie spotkanie od lat, bo ja od dawna wiem, jak takie urządzenie ma działać, tylko nie wiem, jak je zrobić, aby tak działało”.

W czerwcu 2003 r. była już profesorem, kierownikiem Zakładu Lasów Naturalnych Instytutu Badawczego Leśnictwa z siedzibą w Białowieży. Magisterium robiła z zoopsychologii, wiedziała więc, jak zabrać się do sprawy. Na podstawie własnych wieloletnich badań wybrała instrumenty i napisała partyturę, którą potem zaprogramowano w urządzeniu. Pierwsze UOZ-1 stanęły w lutym 2004 r. na linii Mińsk Mazowiecki – Siedlce. Według relacji kolejarzy, od tamtej pory na trasie nie zginęło ani jedno zwierzę. Potem urządzenie zaczęło się pojawiać w całej Polsce. Trafiło nawet do Rosji, na magistralę Moskwa – Sankt Petersburg.

Bochen dla lochy

Ci, którzy Simonę Kossak znali, mówią, że na co dzień była raczej serdeczna i bezpośrednia, ale kiedy rzecz szła o przyrodę, stawała się bezkompromisowa, nie przebierała w środkach, unosiła się, krzyczała. Może nawet trochę jak UOZ-1. We wspomnieniach na jej temat niemal nieustannie przewija się teza, jakoby w świecie zwierząt znalazła akceptację, której nie otrzymała od najbliższych jej ludzi.

W marcu minęła dziesiąta rocznica jej śmierci. Z kolei co najmniej od roku trwa przywracanie pamięci o Kossakównie. Ukazały się biografia książkowa („Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak” Anny Kamińskiej), film dokumentalny („Miejsce w raju” Beaty Hyży-Czołpińskiej) i wznowienia jej własnej twórczości („Saga Puszczy Białowieskiej” oraz „O ziołach i zwierzętach”).

Ale wszystkie próby biograficzne blakną w porównaniu z fotografiami autorstwa Lecha Wilczka, jej partnera przez niemal połowę życia. To prawie zawsze są Simona i zwierzęta. Z aparatem w dłoni całuje kruka w czubek dzioba. W wełnianej czapce prowadzi na spacer stadko saren. Pod skarlałą sosną karmi je mlekiem z butelki. I jeszcze najsłynniejsze zdjęcie, choć pozowane, na którym pośród antyków podtyka bochen pod nos trzy razy większej od niej lochy Żabki. Zaciska usta, jakby miała za chwilę wybuchnąć śmiechem.

Simona Kossak to wdzięczna postać do wspominania. Szczyt jej zawodowej kariery i działalności popularyzatorskiej przypadł na początek XXI wieku, kiedy to, co ważne, trafiało już do internetu. Dlatego dzisiaj, mówiąc o niej i jej poglądach na przyrodę, zamiast opisywać ją słowami innych, możemy po prostu przywołać jej własne.

Urodziła się w maju 1943 r. w Krakowie. Miała być czwartym Kossakiem, po ojcu Jerzym, dziadku Wojciechu i pradziadku Juliuszu. Przedłużyć sławę artystycznego rodu batalistów-koniarzy. Sławę, którą prawdę mówiąc już jej ojciec rozmienił na drobne. Malował seryjnie, na zamówienie, obrazami płacił rachunki i regulował zobowiązania. Rodzinna presja była ogromna, ale tylko do chwili narodzin Simony. Wtedy zamieniła się w rozczarowanie. Płeć dyskwalifikowała wszelkie artystyczne zapędy. Jako dorosła kobieta przedstawiała się więc, nie bez ironii, jako „córka, wnuczka i prawnuczka”. Czasem do wyliczanki osób, w których cieniu miała pozostać, dodawała jeszcze ciotki Magdalenę Samozwaniec i Marię Pawlikowską-Jasnorzewską.

Niż zamiast gór

Wychowała się „w ogrodzie, z całym bagażem dobrego wychowania i dyscypliny”, jak wspominała po latach w wywiadzie telewizyjnym. Jej domem była Kossakówka, neogotycka willa kupiona jeszcze przez pradziadka. Na dawnych zdjęciach wygląda na nawiedzoną. Antyk goni antyk, na ścianach porcelana, z portretów świdrują wzrokiem pokolenia antenatów, z sufitu zwisają żyrandole jak wielkie pajęczyny. Niedziwne więc, że Simona ciągle uciekała do przyległego zieleńca, w dzikie maliny, bzy, poziomki, derenie, rzesze starych lip, kasztanów, jesionów i brzóz. To było dzieciństwo wiejsko-miejskie. W 2002 r. opowiadała w radiowej Jedynce: „Za murem było miasto, ale w ogrodzie były wszystkie robaki, ślimaki, myszy. Wszystko było, co trzeba”. W domu mieszkały zaś psy, żółw, papuga i rybki. Kiedy miała dziesięć lat, zaczęła znosić do willi ptasie czy mysie truchła, a kuchnię zamieniła w prosektorium. Podgotowywała je, a potem preparowała szkielet. Mogłoby się wydawać, że już wtedy zdecydowała o swojej zawodowej przyszłości, ale kiedy przychodził czas wyborów, dokonywała innych. Najpierw zdawała do szkoły teatralnej i oblała. Potem przyjęto ją na polonistykę, którą po roku porzuciła. Biologia znalazła ją w pracy – została telefonistką w Instytucie Zootechniki Państwowego Instytutu Badawczego, i dopiero tam zdecydowała się pójść na właściwe studia. „Biologia cały czas siedziała mi za kołnierzem, ale tam były przedmioty ścisłe, to się bałam”, wspominała po latach. Można powiedzieć, że to matematyka i fizyka zabrały jej kilka lat naukowej kariery.

Na potrzeby dyplomu na niemal rok została akwarystką. Chodziło o wydawane przez ryby odgłosy. Wkładała mikrofon do prezerwatywy, a potem zanurzała w wodzie. Obroniła się w 1970 r. i wreszcie mogła wyjechać z Krakowa. Chciała dostać się do jednej z górskich placówek naukowych w Tatrach lub Bieszczadach. Spędzała w nich każde wakacje, włócząc się z przyjaciółmi od leśniczówki do leśniczówki. „Chodzić po górach, zwierzątka obserwować” – to był jej plan na życie. Widziała siebie we wsi Hulskie. To sam skraj Bieszczadzkiego Parku Narodowego, opustoszała po wojnie dolina, której dnem płynie potok Hulski, we wsi wpadający do Sanu. W latach 70. mieszkała tam tylko jedna rodzina. Ale wtedy park był dopiero w planach, nikt nie dawał etatów. Kossakówna usłyszała, żeby na razie znalazła sobie inne zajęcie, a w Bieszczady wróciła po paru latach.

Niespodziewanie pojawiła się oferta z Białowieży. Miała zostać asystentem w Zakładzie Badania Ssaków Polskiej Akademii Nauk. W domu łapali się za głowę, mówili, że to Syberia, ona sama też nie była zachwycona. W listopadzie żaden las liściasty na niżu nie wygląda atrakcyjnie, „wszystko gnije, to jest beznadziejnie melancholijne, smutne i brzydkie”. Nie to, co las górski. Obiecała sobie, że szybko zrobi doktorat i ucieknie gdzieś wyżej. Ale kiedy parę lat później rzeczywiście ustanowiono Bieszczadzki Park Narodowy, a wraz z nim pojawiła się oferta pracy, nie była już zainteresowana.

Żeby nie było asfaltu

 Dziedzinki nie da się tak po prostu odwiedzić. Leśniczówka jest monitorowana, pod stałą obserwacją kamer. Do wsi Białowieża będzie ponad trzy kilometry po obrzeżach parku narodowego. Bliżej jest do granicy białoruskiej, dlatego oprócz pracowników parku zaglądają tu jeszcze tylko pogranicznicy. Ściany z drewna, dach z blachy falistej, białe drzwi i okna. Do tego imponujący ganek i dwa potężne, ceglane kominy. Dwa, bo i dwa są w środku mieszkania. Razem 170 metrów kwadratowych. Ci, którzy zaglądali do środka, mówią, że wszystko wysprzątano, jakby miejsce czekało na nowych lokatorów. Ale decyzją władz parku Dziedzinka od lat stoi pusta.

Pierwszy raz zobaczyła ją zimową nocą 1971 r. Księżyc stał w pełni, a na drogę wyszedł pierwszy w jej życiu dziki żubr. To przysłoniło fakt, że budynek był ruiną. Środkowy pokój nie miał podłóg, wszystko inne się sypało. Początkowo paliła w piecu starymi płotami, bo nie miała niczego innego. No i przede wszystkim musiała nauczyć się żyć bez prądu i bieżącej wody. Twierdziła, że tylko dlatego leśniczówkę jej wynajęto. Gdyby do tej głuszy dociągnięto wcześniej prąd, byłby tłum chętnych. Pozbawiona zbędnych luksusów, spełniała jej podstawowe wymogi, które założyła sobie po wyprowadzce z Krakowa: miało nie być bruku, asfaltu, chodników. Miał być las.

Zamieszkując na ponad trzy dekady w środku puszczy, Simona Kossak chciała odizolować się od ludzi. Ale paradoksalnie krok ten ustawił ją w rozkroku. Odtąd jedną nogą tkwiła w świecie wielkiej nauki, drugą nieustannie dreptała do świata kultury popularnej. To były inne czasy, nikt nie mógł wtedy wrzucić do internetu linku z tytułem „Z lochą i Wilczkiem. Zobacz, jak mieszka potomkini rodu Kossaków [DUŻO ZDJĘĆ]” – ale fama samotniczki z puszczy i tak niosła się po kraju. Już w latach 70. „Świat Młodych” publikował zdjęcia młodej pani naukowiec. Serca mieszkańców Podlasia podbiła z kolei za sprawą radiowych gawęd. Opowiadała w nich o życiu zwierząt, a potem przenosiła te historie na ludzi. Macierzyństwo dzikich gęsi, zimny chów australijskich skakuszek, samotność drapieżników. Potem były jeszcze filmy dokumentalne w podobnym tonie. Pierwszy z nich, „Kamasutra”, opowiadał o życiu seksualnym owadów. „Całą moją popularyzatorską działalność w piśmie i filmach poświęcam zasypywaniu przepaści między człowiekiem a przyrodą. (...) I jeżeli ja zmontuję film o owadach, które są grupą tak strasznie odległą od ludzi, (...) jeśli na podstawowym instynkcie, czyli na instynkcie rozrodczym, spowoduję, że człowiek empatycznie zrozumie owady, bo się podnieci, to znaczy, że tej przepaści nie ma” – mówiła Polskiemu Radiu.

Ale przede wszystkim była kariera naukowa, trochę dziś w cieniu narracji o samotniczce z puszczy. W 1974 r. przeniosła się z Zakładu Badania Ssaków do innego białowieskiego ośrodka – Instytutu Badawczego Leśnictwa. Pracę doktorską i habilitację poświęciła diecie saren. W sąsiedztwie Dziedzinki powstała zagroda, w której żyło w porywach do dziesięciu osobników. Kossak przyzwyczaiła je do siebie w takim stopniu, że została właściwie członkinią stada. Dzień w dzień obserwowała i rejestrowała, co i ile jedzą oraz jak dieta zmienia się na przestrzeni roku. Pozwoliło jej to wyciągnąć wniosek, że sarna jest zwierzęciem wybrednym i czyniącym mniejsze szkody w leśnictwie, niż do tej pory zakładano.

Linia podziału społeczeństwa

W 2001 r. opublikowała częściowo fabularyzowaną „Sagę Puszczy Białowieskiej”. Pierwszy raz w życiu dała w niej większe pole manewru własnej wyobraźni. Ale zaczęła w swoim stylu, w tonie publicystycznym. I to z grubej rury: „Puszcza Białowieska umiera. (...) Konsylium dzieli się i sprzecza, padają zarzuty, obelgi. Czas płynie, puszcza umiera. Ambicje, urazy, sprzeciwy. A puszcza umiera. Uczeni, praktycy, eksperci. A puszcza umiera. Programy, koncepcje, wytyczne. A puszcza umiera. Narady, decyzje, dokumenty. A puszcza umiera. Polityka, wpływy, interesy, pieniądze, pieniądze, pieniądze. Puszcza umiera!”. Wrogiem puszczy jest las, powtarzała przy różnych okazjach.

Głos Simony Kossak przydałby się w dzisiejszej debacie na temat przyszłości Puszczy Białowieskiej. Na pewno byłby słyszalny i niekoniecznie na rękę którejkolwiek ze stron sporu o to, czy i jak nią gospodarować.

Była zwolenniczką ochrony całej polskiej części puszczy. Ale dopiero pod koniec życia mówiła o konieczności powiększenia parku narodowego. W 1995 r., w ostrej rozmowie z „Dzikim Życiem”, zarzucała ekologom z Pracowni na rzecz Wszystkich Istot „wywijanie drągiem” i walenie nim na oślep, zamiast szukania sojuszników w środowiskach leśnych. Spolaryzowanej opinii publicznej dziś powiedziałaby pewnie coś podobnego – że „linia podziału przebiega przez serca i umysły”, a „procent wiedeńskich gospodyń domowych, głęboko świadomych swej więzi z naturą, jest zbliżony do procentu świadomych członków polskiej Państwowej Rady Ochrony Przyrody”. Kossak powtarzała, że wyedukowane społeczeństwo będzie dokonywać właściwych wyborów. Stąd właśnie działalność popularyzatorska, którą zintensyfikowała po nominacji profesorskiej w 2000 r.

Wcześniej, w 1993 r., wywołała w środowisku naukowym Białowieży burzę. Poszło o badania telemetryczne dużych drapieżników: wilków i rysi. Projekt był pionierski, dzięki obrożom z nadajnikami jej dawni koledzy i koleżanki z Zakładu Badania Ssaków mieli uzyskać szczegółowe dane na temat ich funkcjonowania w puszczy. Ale Kossak podniosła larum, że zwierzęta odławiane są w sposób niehumanitarny, bo za pomocą ciężkich metalowych potrzasków. Zoolodzy PAN mieli na to zezwolenia zarówno z parku narodowego, jak i resortu ochrony środowiska. Jak przekonuje na łamach książki Anny Kamińskiej prof. Henryk Okarma – dla Kossak problem był natury etycznej. Telemetrii z zasady nie uznawała, choć dla pracowników ZBS była to podstawowa technika badawcza. W końcu spór przeniósł się w ławy sądowe. Kossak skarżono o kradzież potrzasków z terenu jednego z rezerwatów, ona w furii grzmiała o hańbie świata nauki, który przykłada rękę do wymierania zagrożonych gatunków. Ostatecznie została uniewinniona, a Zakład Badania Ssaków nie zrezygnował z telemetrii, ale zlecił skonstruowanie nowej, mniej kontrowersyjnej pułapki. Choć spór ucichł, wciąż podnosiła temat inwazyjnych badań zoologicznych. „Ekologów potrafiących w odpowiedni sposób pisać wnioski badawcze przybywa, a zwierząt – ubywa”, pisała parę lat później. Żyła dobrze z leśnikami, równocześnie będąc jednoosobową forpocztą organizacji ochrony przyrody. Na początku lat 90. dopiero zaczynały one działać na większą skalę.
Sama prowadziła wieloletni monitoring populacji zwierząt na terenie Puszczy Białowieskiej. Przez cały rok, nakładając na siebie parę różnych metod liczenia. Zimą liczyła tropy na śniegu, jesienią głosy jeleni na rykowisku, zbierała też dane od leśników.
To wszystko było o wiele bardziej pracochłonne niż telemetria, ale dawało całkiem miarodajny obraz wielkości i zachowań populacji zwierząt. To między innymi lata pracy nad monitoringiem pozwoliły jej opracować sekwencję hałasów dla UOZ-1.

Bezcelowe seppuku

W życiu prywatnym praktykowała zen, odwoływała się do nauk hinduistycznego guru Sai Baby, choć podobno w ostatnich chwilach życia przystąpiła do spowiedzi. Nie szukała w przyrodzie dobra, traktowała ją jako neutralną etycznie. Nie ma czegoś takiego jak dobra Matka Natura, mówiła, raczej bezwzględna i okrutna, ale nie ona, tylko ten, kto ją stworzył.

Zmarła w 2007 r., po długiej chorobie. Informując o jej śmierci, do „córki, wnuczki i prawnuczki” gazety dodawały jeszcze „królową puszczy”.

Ponad dekadę wcześniej, we wspomnianej już wymianie zdań z redakcją „Dzikiego Życia”, konkludowała: „Co dziś najbardziej zagraża puszczy? Dziś zagraża jej człowiek (...). Jutro będzie jej zagrażał lodowiec, a pojutrze ruchy tektoniczne wiecznie aktywnej skorupy ziemskiej. Co najbardziej zagraża przyrodzie na Ziemi? Zagraża sama sobie, człowiek bowiem jest jej tworem, jej największym osiągnięciem, włącznie z jego umiejętnością totalnego niszczenia. To się nazywa seppuku. Cel tego seppuku nie będzie nam objawiony”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2017