Sezon Kaczyńskiego

Najwyższa pora przestać liczyć czas historyczny „od początku transformacji”. Taka jest lekcja wynikająca z pierwszych dziewięciu miesięcy samodzielnych rządów PiS.

20.08.2016

Czyta się kilka minut

Jarosław Kaczyński wraz z najbliższymi współpracownikami malował pisanki przed Świętami Wielkanocnymi. Od lewej: R. Czarnecki, A. Zalewska, D. Jackiewicz, J. Kaczyński, A. Hofman, J. Wiśniewska, A. Duda i B. Piecha. Warszawa, 2014 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / REPORTER / EAST NEWS
Jarosław Kaczyński wraz z najbliższymi współpracownikami malował pisanki przed Świętami Wielkanocnymi. Od lewej: R. Czarnecki, A. Zalewska, D. Jackiewicz, J. Kaczyński, A. Hofman, J. Wiśniewska, A. Duda i B. Piecha. Warszawa, 2014 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / REPORTER / EAST NEWS

Jesteśmy w innej epoce. Społecznie liczy się już coś zupełnie innego. Symbole przemian z ostatniego ćwierćwiecza bezpowrotnie straciły swoją moc. Nie żyjemy już w czasach „po upadku komunizmu” ani w epoce wielkiego triumfu modelu liberalnej demokracji, wiary w ekonomiczną stabilność świata zachodniego oraz w perspektywiczny model integracji europejskiej.

Diagnozy do szuflady

Jeszcze rok temu PiS dysponowało dość precyzyjnym opisem sytuacji, w jakiej znajduje się Polska. Opisem dramatycznym i pod wieloma względami prawdziwszym niż obraz świata, jaki kreowali rządzący – wskazującym bowiem na strukturalną utratę zdolności wpływania przez państwo na własne losy.

Była ona pochodną kilku czynników – niekorzystnego przebiegu procesów globalizacyjnych i sposobu prywatyzacji polskiej gospodarki. Była także skutkiem zaniechań rządu w sferze polityki europejskiej i wadliwej koncepcji rozwoju regionalnego, prowadzącej do faktycznej recentralizacji kraju, a także skupienia wzrostu w ośrodku stołecznym i jednoczesnego dryfu rozwojowego poza nim.

Dziś wszystko wygląda tak, jak gdyby tę diagnozę ktoś przezorny zamknął w sejfie i pozwolił, by polityka „biało-czerwonego obozu” stała się mieszanką socjalnych obietnic, patriotycznych deklaracji oraz ostrych ataków na Trybunał Konstytucyjny i politycznych przeciwników PiS-u. W ich tle Prawo i Sprawiedliwość przeprowadziło wielką wymianę kadrową, poszerzoną – w stosunku do tego, co robili poprzednicy – o media publiczne i przestrzeń służby cywilnej. Plan Morawieckiego, nawet w rozwiniętej wersji, zaprezentowanej jako „Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju”, gubi się nadal w ogólnikach i pobożnych życzeniach, a także nie definiuje nowego, przełamującego resortowe partykularyzmy, modelu funkcjonowania administracji rządowej. W swej deklaratywności przypomina sztandarowe dokumenty pierwszego okresu rządów Tuska – dokumenty, które po ośmiu latach nie straciły aktualności, bo nie przełożyły się na realne działania.

W tym właśnie sensie polityka PiS-u nie jest odpowiedzią na nowe wyzwania, tak samo jak nie była nią polityka rządów Donalda Tuska i Ewy Kopacz. Choć za przeoczenie tych wyzwań Platforma zapłaciła utratą władzy, PiS przyjęło strategię pod wieloma względami podobną. Prowadzi wojnę ideologiczną, w której każda słowna prowokacja jej szefa lub sejmowych harcowników wywołuje burzę medialną i utrzymuje uwagę opinii publicznej z daleka od kwestii rzeczywistego rządzenia.

Kredyt zaufania

Szczęśliwie dla siebie PiS, jak każda nowa ekipa, korzysta jeszcze z kredytu zaufania, jaki wyborcy udzielają zwycięskiej partii na półtora-dwa lata od daty wyborów. Ma też sporo szczęścia, bo przez pierwsze dziewięć miesięcy uniknęło nieprzewidywalnego kryzysu, który zawsze stanowi najpoważniejszy test dla nowej władzy. Rzadko komu udawało się bowiem rządzić według wcześniej założonego projektu – najczęściej tok zdarzeń politycznych określały rzeczy nieprzewidywalne.

Zwłaszcza w perspektywie pierwszych miesięcy rządów.

Dziewięć miesięcy po rozpoczęciu rządów SLD-PSL, w sierpniu 2002 r., choć było już po rozmowie Rywin-Michnik, nikt nie mógł przypuszczać, że określi ona czarną legendę rządu Leszka Millera i stanie się początkiem końca SLD. Przypomnijmy, że działo się to w chwili, gdy krytycy postkomunistów snuli wizję „państwa jednej partii i jednej gazety” – wieloletniej hegemonii partii Millera i rządu dusz sprawowanego przez Adama Michnika. Rząd skupiał się na dokończeniu rozmów akcesyjnych, a za najpoważniejszy test społeczny uważał zapowiedziane na wiosnę 2003 r. referendum europejskie.

Podobnie było w innych przypadkach. W sierpniu 1998 r., po pierwszych dziewięciu miesiącach rządu AWS, kończyły się właśnie prace nad reformą samorządową, jesienią miały się odbyć wygrane przez Akcję wybory samorządowe. W komentarzach mówiono o ustabilizowaniu się w Polsce na lata – może dziesięciolecia – dwubiegunowej sceny politycznej, z postkomunistami po lewej i solidarnościową prawicą po przeciwnej stronie. Powstawały nawet książki naukowe mówiące o trwałym podziale postkomunistycznym, który z równą siłą co religia, ekonomia i różnica między miastem a wsią podzieli społeczeństwo na pokolenia.

W sierpniu 2008 r. nie sposób było określić tożsamości rządów PO. Nie wiedzieliśmy nic o aferze hazardowej, która doprowadziła do poważnego przetasowania na szczytach tej partii i kresu kolegialności w jej strukturach. Nie przewidywaliśmy zwrotu etatystycznego, którego kulminacją była częściowa likwidacja OFE. Nie wiedzieliśmy nic o tym, że Tuskowi jako pierwszemu uda się sztuka wygrania dwóch kadencji pod rząd.

Dlatego dziś również nie możemy wiedzieć, jaki czynnik najsilniej określi rządy PiS-u. Mimo iż najważniejszym wydarzeniem ostatniego roku był konflikt z Trybunałem, trudno przypuścić, że to właśnie przez niego oceniane będą rządy Jarosława Kaczyńskiego i jego partii.

Trzy błędne teorie

Minione dziewięć miesięcy, przebiegające właśnie pod znakiem wojny z TK, mocno spolaryzowały opinie na temat PiS-u. Przeciwnicy Kaczyńskiego oskarżyli go szybko o zamiar wprowadzenia autorytaryzmu i przekreślenia modelu liberalnej demokracji. Rzecznicy obozu rządzącego opisywali jego działania jako jednoznaczne zerwanie z III RP i przełom historyczny na miarę co najmniej 1989 r. Drogą pośrednią poszli politycy i zwolennicy klubu Kukiz’15, ogłaszając, iż sedno polskich problemów da się opisać jako „partiokracja”. Wszystkie trzy sposoby opisu nowej rzeczywistości są błędne.

Pierwszy, głoszący nadejście rządów autorytarnych, przesadza nie tylko, gdy chodzi o precyzyjne określenie tego, co obecnie robi PiS. Myli się także wówczas, gdy widzi źródło potencjalnego autorytaryzmu w osobowości Jarosława Kaczyńskiego. Prawdą jest oczywiście to, że chorobliwa nieufność lidera partii rządzącej pcha polską politykę ku zepsuciu obyczajów i umacnianiu mechanizmów negatywnej selekcji. Niszczy szacunek dla reguł formalnych i – także ważnych – niepisanych. Prowokuje złe emocje i skrajne wypowiedzi; niszczy i tak skromny poziom społecznego zaufania.

To poważne zarzuty. Poważniejsze nawet niż w przypadku innego politycznego egoisty – Donalda Tuska. Ale zwolennicy tezy o „autorytarnych skłonnościach” i obaleniu demokracji nie zajmują się takimi błahostkami. Efektem ich nieco histerycznych diagnoz jest nie mobilizacja sprzeciwu wobec złych praktyk, ale społeczne znieczulenie. Można nawet pomyśleć: „skoro nie obalają demokracji, jak zapowiadano, to chyba jest nieźle”. Nie jest, ale diagnoza autorytarna, jako zbyt grubymi nićmi szyta, nie pozwala dostrzec i oszacować realnych strat.

Druga błędna teoria, głoszona przez obóz zwolenników PiS-u, mówi, że prowadzona polityka jest zerwaniem z dziedzictwem III RP. Koncentruje się przede wszystkim na zmianie symboli, retoryki i tym, co Piotr Skwieciński nazwał „przesunięciem konfitur”. Tyle tylko, że przesuwanie konfitur już nam się przydarzało. W największym stopniu w czasie AWS-owskiego „Teraz, k..., my”, kiedy to prawica starała się udowodnić, że w trosce o własne dobro potrafi skutecznie konkurować z SLD i PSL.

Warto oczywiście dostrzec i docenić znaczenie operacji z zakresu dużej inżynierii społecznej, takich jak 500 plus. Ale z upływem czasu coraz bardziej prawdopodobne jest, że kluczowa operacja polega na rozdawaniu posad i przywilejów swoim.

Dopóki więc nie ulegną zmianie reguły gry, dopóki partyjny klucz będzie decydował o „rozdziale konfitur”, dopóty będziemy mieli do czynienia z kontynuacją tego, co w III RP najgorsze – traktowaniem państwa jako łupu, którym każda następna ekipa będzie się starała nasycić. I co będzie dodawało wiarygodności trzeciej teorii, przedstawiającej partie jako źródło zła i politycznego zepsucia sfery publicznej.

Problem polega na tym, że w tych sferach życia publicznego, gdzie partie są nieobecne, nie panują zdrowe reguły gry, czytelne i akceptowalne reguły awansu czy dostępu do zawodu. Co więcej, za złą diagnozą idzie też zła recepta. Zmiana ordynacji wyborczej, zniesienie finansowania budżetowego mogą być zamianą siekierki na kijek i spowodować, iż miejsce jednych patologii zajmą inne. Związane z nieprzejrzystym finansowaniem kampanii, osobistymi zależnościami w miejsce zależności partyjnych i obniżeniem poziomu rozliczalności polityki.

Szaleństwo i metoda

Chodzi nie tylko o to, że te trzy teorie są błędne, ale także o to, że nie zbliżają nas do zrozumienia polityki PiS-u. Sprawa Trybunału Konstytucyjnego to nie kwestia „autorytarnych ciągot” Kaczyńskiego, ale przede wszystkim reakcja na głoszony otwarcie projekt „amortyzowania” rządów PiS-u przy pomocy tej instytucji. Tyle że obok tego, co w tej reakcji sensowne, w metodzie działania, jaką przyjął PiS po 2015 r., jest też spora doza szaleństwa i nieliczenia się ze skutkami własnych działań. Brawura Kaczyńskiego nie po raz pierwszy przyniosła mu sukces, ale zwycięstwa okazały się krótkotrwałe i w dłuższej perspektywie lider PiS-u więcej traci, niż zyskuje.

Po pierwsze, ogranicza pole manewru w polityce zagranicznej i osłabia reputację kraju. Po drugie, znacząco zmniejsza możliwość zdobywania przez PiS poparcia w kraju. Nawet przyjmując, że lekceważy straty, jakie jego polityka przynosi długofalowym interesom państwa, przeciągający się konflikt nie leży także w krótkotrwałym interesie rządzących.

Jest w tym metoda i szaleństwo jednocześnie. Jarosław Kaczyński nie testuje wyłącznie wytrzymałości opinii publicznej, środowisk sędziowskich czy opozycji. Testuje także odporność własnego obozu. Zapewne każdy z polityków pierwszej linii dowiedział się w minionym roku, jak niewiele znaczy: zrozumiał, że może w każdej chwili stać się zasłoną dymną, nieświadomym detonatorem taktycznej prowokacji, trybikiem w misternej grze o jakieś drobne zwycięstwo. Od użytego rok temu jako kandydata na szefa MON Jarosława Gowina do skompromitowanej w pierwszych miesiącach swojej pracy Rady Mediów Narodowych – ciągnie się pasmo takich odbierających pozory podmiotowości zagrywek szefa PiS-u.

Premierostwo Beaty Szydło również poprzedzone zostało osłabiającą jej pozycję zagrywką, informującą, iż w zasadzie jest też inny – co najmniej równie dobry – kandydat na premiera. Komentatorzy raz po raz odnotowywali też drobne i dokuczliwe gesty godzące w pozycję i prestiż prezydenta Andrzeja Dudy, wraz z bezprecedensowym nocnym zaprzysiężeniem wybranych przez PiS-owską większość sędziów Trybunału Konstytucyjnego. W tym systemie rządzenia nikt, poza prezesem partii, nie ma wyglądać na postać podmiotową.

Wzrost Morawieckiego

No, może z jednym wyjątkiem. Wiele wskazuje na to, że Kaczyński chciał zawsze mieć w swojej ekipie jakiegoś – mówiąc na wyrost – Eugeniusza Kwiatkowskiego. Poprzednio liczył, że będzie to Zyta Gilowska, teraz – Mateusz Morawiecki. Ktoś spoza polityki, nieposiadający własnych zasobów i sprawnie kierujący sprawami gospodarczymi, miałby szansę na gwarantujący minimum podmiotowości respekt ze strony prezesa PiS-u.

Wiele wskazuje jednak na to, że także ten respekt ma granice. Nie dotyczy sfery personalnej obsady spółek skarbu państwa ani realizacji sztandarowych programów społecznych. Nie sięga nawet prawa do realnej koordynacji resortów gospodarczych. W najbliższych miesiącach okaże się zapewne, na ile jest elementem gry wizerunkowej, a na ile pewnych realnych nadziei na interesującą politykę wzrostu gospodarczego. W tym jednym punkcie można bowiem wierzyć w dobre intencje Jarosława Kaczyńskiego. Gdyby ceną za uznanie podmiotowości i niezależności Morawieckiego był rozwój gospodarczy i wzrost wpływów do budżetu – Kaczyński z pewnością byłby gotów rozważyć jej zapłacenie, nawet wbrew sobie.

Gra z czasem

Jednak plan Morawieckiego – nawet jeżeli zostanie przełożony na język praktycznych działań – nie przyniesie efektów w perspektywie najbliższych wyborów. Znacząca część projektu wymaga działania w następnej i kolejnych kadencjach. Wymaga też stabilności finansów publicznych, obliczalności politycznej, zdolności budowania wokół szerokiego porozumienia. Granicząca z szaleństwem metoda rządzenia nie da mocnego fundamentu dla jego realizacji.

Wyzwaniem dla PiS-u nie jest wychodząca na ulice opozycja, ale realia rządzenia. Takie jak choćby domknięcie budżetu po operacji 500 plus oraz próba realizacji innych obietnic społecznych i ekonomicznych (podniesienie do 8 tys. zł kwoty wolnej od podatku, obniżenie wieku emerytalnego, bezpłatne leki dla osób po 75. roku życia, zmniejszenie podatków dla małych firm).
Dziewięć miesięcy rządów PiS-u i pierwszy rok prezydentury Andrzeja Dudy to okres krótki. W pierwszym roku rządów zwycięzca wyborów zwykle robił to, co chciał. Co więcej – pełną swobodę miał lider zwycięskiego ugrupowania. Ale dla każdego ten czas kończył się nieubłaganie i zwykle – dość niespodziewanie. Nawet Donald Tusk, któremu ostatecznie udało się zyskać drugą kadencję, musiał pod koniec drugiego roku rządzenia przezwyciężyć głęboki kryzys w partii, związany z aferą hazardową. A przecież grał znacznie ostrożniej, grzecznie respektując interesy wszystkich możliwych stron. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2016