Sercem, nie głową

Karol Lesman: Nie jestem pisarzem. Autor wymyślił już wszystko, a ja muszę tylko to przepisać. Tłumacz to bardzo trudny zawód, jesteśmy przede wszystkim sługami.

26.03.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Danuta Węgiel
/ Fot. Danuta Węgiel

ALEKSANDRA WOJTASZEK: Co ma wspólnego tłumacz z listonoszem?

KAROL LESMAN: Miałem kiedyś pomysł, żeby dorobić sobie roznoszeniem listów, wszak nawet w Holandii młodzi tłumacze nie zarabiają dużo. Niestety, nic z tego nie wyszło.

Podczas gali nagrody Transatlantyk porównał Pan te dwie profesje – zarówno tłumacz, jak i listonosz doręczają czytelnikowi intymną przesyłkę. Na czym polega ta intymność?

Tłumacz jest prawdopodobnie najwnikliwszym czytelnikiem przekazu literackiego, czasem nawet trochę perfidnie, a może złudnie, wydaje mu się, że zna tekst lepiej niż sam autor, przez co wkracza w intymne rejony. Nie dzieli się też ze światem wszystkimi doświadczeniami z tych wypraw. Czasem przyłapie się pisarza na błędzie – chcąc dobrze tłumaczyć, należałoby błąd zachować, ale jednocześnie jest chęć, by pisarza poprawić. Często konsultuję się wtedy z autorem. To bardzo intymna relacja, w której nieraz się czuję – co ze wstydem przyznaję – voyeurem.

A co, gdy tłumaczy się Witkacego?

Do niego niestety nie mam telefonu. Ale jest we mnie od tak dawna, że czuję z nim nieustanny kontakt.

Tłumaczy Pan na niderlandzki, czyli ma Pan czytelników w Holandii, Belgii i RPA. W każdym z tych miejsc występuje inny wariant niderlandzkiego. Z czym się to wiąże dla tłumacza?

Prowadziłem kiedyś warsztaty translatorskie dla sześciu osób: dwóch Holenderek, dwóch Flamandek z Belgii i dwóch Polek. Tłumaczenia Flamandek różniły się od pozostałych. Oczywiście, każde jest unikalne, ale one używały wyrażeń, które były dla mnie nie do końca zrozumiałe. Różnice ujawniają się w idiomach i frazeologiach. Tymczasem prawie wszyscy wydawcy literatury niderlandzkiej znajdują się w Holandii i bardzo nie lubią flamandyzmów, dlatego zaproponowałem Belgijkom, żeby zniderlandyzować ich przekłady.

Nie uważa Pan tego za nadmierną ingerencję?

Trochę tak, ale przede wszystkim dlatego, że dla mnie, niderlandzkiego czytelnika, flamandyzmy są kwieciste, powiedziałbym nawet „soczyste”. Żal mi moich flamandzkich kolegów i koleżanek. Jednak Belgowie bardziej dbają o czystość języka niderlandzkiego niż sami Holendrzy. W Belgii nie ma już prawie wydawców, czasem tylko pojawiają się czasopisma literackie, które zawierają tłumaczenia z flamandyzmami, ale to nisza.

W Chorwacji, szczególnie w latach 90., oczyszczano język z serbizmów. Wymyślano nowe słowa albo szukano archaizmów. Łatwiej jednak to zrozumieć w przypadku byłej Jugosławii. A skąd ten strach w Holandii czy Belgii?

To nie jest strach. Belgowie dzielą się na francuskojęzycznych Walończyków i niderlandzkojęzycznych Flamandów – te podziały są głęboko zakorzenione w świadomości. Ale na przykład Hugo Claus, nasz najważniejszy powojenny kandydat do literackiego Nobla, który niestety już nie żyje, był Belgiem i pisał w wymyślonym przez siebie dialekcie flamandzkim.

Wymyślonym?

Tak. Podobnie jak w przypadku dialektów Wiesława Myśliwskiego. Tłumaczowi jest wtedy łatwiej, bo też może wymyślać. Natomiast wielkim wyzwaniem jest, jak w przypadku Kuczoka, tłumaczenie realnie istniejącej gwary, na przykład śląskiej. Można oczywiście pójść na łatwiznę i sięgnąć choćby po flamandzki wariant niderlandzkiego, ale moim zdaniem brzmi to sztucznie.

Tłumaczył Pan również „Wojnę polsko-ruską” Masłowskiej. Udało się zachować jej idiom?

W tym przypadku ratowało mnie to, że jej język jest również w dużej mierze wymyślony. Mam już swoje lata, więc nie chodziłem na dyskoteki podsłuchiwać młodzież, posiłkowałem się raczej słownikami slangu.

Jak Pan przełożył „Ruska”?

Niestety, w takich miejscach przekład traci, bo po niderlandzku nie da się oddać całego politycznego i historycznego kontekstu słowa „Rusek”. Musiał zostać „Rosjanin”, podobnie jak w przypadku „Moskali” u Mickiewicza.

Paradoksalnie więc łatwiej tłumaczyć wymyślony przez pisarza język niż autentyczny dialekt.

Tak, oczywiście! Podobnie jest z neologizmami czy grami językowymi – to wyzwanie, ale przecież każdy język daje możliwość ich tworzenia. Najtrudniejsze jest tłumaczenie prostych tekstów, które cały czas muszą brzmieć autentycznie.

Pana przygoda z tłumaczeniem polskiej literatury zaczęła się od „Lalki”. Minęło wiele lat, ale w końcu się udało, i to z powodzeniem.

Tak, w Holandii przekład ukazał się dwa lata temu i jest już szóste wydanie. Stało się to możliwe przede wszystkim dzięki Projektowi Schwob – ogólnoeuropejskiemu programowi promującemu tłumaczenie klasycznych i nieco zapomnianych dzieł literatury światowej. Tłumaczenie „Lalki” od zawsze było moim marzeniem.

Przekłady z małych literatur pojawiają się przypadkowo i wybiórczo. Wiele zależy od tłumacza.

U mnie zawsze zaczynało się od fascynacji tekstem. Tłumaczę od 40 lat – dawniej sytuacja była zupełnie inna, chociażby w kwestii finansowej. Dziś jest o wiele lepiej. W 1987 r. zakochałem się w „Weiserze Dawidku” Pawła Huellego. Miałem wtedy kontakt z największym holenderskim wydawcą, który powiedział, że to ciekawa książka, ale autor jest nieznany, bo nie wydano go w Niemczech. Dopiero po tamtejszej premierze (i olbrzymim sukcesie) mój wydawca zmienił zdanie. Sytuacja odwróciła się kilka lat później, kiedy tłumaczyłem „Pannę Nikt” Tomka Tryzny. W tej książce również się zakochałem, chociaż wszyscy moi krakowscy przyjaciele bardzo mi ją odradzali.

Nie ma zbyt wielu tłumaczy polskiej literatury na niderlandzki. W pewnym sensie to Pan ustalił kanon XX-wiecznej literatury polskiej w Holandii.

Po odejściu mojego nieodżałowanego kolegi Gerarda Rascha i po zarzuceniu tłumaczenia przez Esselien ’t Hart – można tak powiedzieć. Prowadzę też dużo warsztatów dla młodych tłumaczy z języka polskiego, które cieszą się olbrzymim zainteresowaniem. Ostatnio razem z trzema uczestnikami przełożyliśmy „My z Jedwabnego” Anny Bikont.

Polska literatura jest rozpoznawalna wśród holenderskich czytelników? Funkcjonuje jako element literatury środkowoeuropejskiej czy jako odrębne zjawisko?

To zdecydowanie osobny fenomen. Nie jest szczególnie rozpoznawalna, jednak wszystkie książki, które tłumaczyłem w ostatnich latach, spotkały się z dobrym odbiorem, a w przypadku Myśliwskiego był to nawet sukces rynkowy – kilkanaście tysięcy sprzedanych egzemplarzy.

Porozmawiajmy zatem o rynku. Według statystyk sytuacja tłumacza literackiego w Holandii jest, zaraz po Francji, najlepsza w Europie. Co to oznacza? W Polsce nie jest tak optymistycznie...

Francja? Myślałem, że Holandia! Ale serio – da się wyżyć z tej profesji, choć fortuny się nie zarabia. Nie mam też emerytury, bo nie stać mnie było na płacenie składek, ale akurat nasz system socjalny jest tak dobry, że dostaję zasiłek. Moje honoraria są może małe, natomiast świetny jest system stypendialny. Od 1979 r., kiedy dostałem pierwsze zlecenie, zawsze otrzymuję stypendium, które nieraz wynosi dwa razy więcej niż samo honorarium.

Wróćmy na chwilę do metafory listonosza. Czy tłumacz faktycznie powinien być tylko anonimowym doręczycielem? Moim zdaniem jesteśmy twórcami autonomicznych tekstów.

Nie zgadzam się z panią. Nie jestem pisarzem – gdybym chciał pisać, tobym pisał. Zna pani Pilchowskie powiedzenie: „Kiedy piszę, nie piję, kiedy piję, nie piszę”? Moje credo brzmi: „Kiedy tłumaczę, nie opowiadam, kiedy opowiadam, nie tłumaczę”. Autor wymyślił już wszystko, ja muszę to tylko przepisać. Wiem, że to bardzo trudny zawód, ale jesteśmy jedynie sługami. Musimy być niezauważalni.

Porażka jest wtedy, gdy widać tłumacza?

Jest u Tryzny taki moment, w którym główny bohater jedzie z matką pociągiem. Pojawia się wtedy zdanie, które brzmi mniej więcej: „wszystko poszło właściwym torem i teraz kolej na moją mamę”. Dostrzegłem grę słów „tor” i „kolej”, którą udało mi się oddać w niderlandzkim przekładzie. Potem zapytałem o to autora i okazało się, że to przypadek. Zrobiłem więc błąd – dodałem coś, czego nie było w oryginale.

A sukces?

Czasem tłumacz ma poczucie, że zrobił coś lepiej niż sam autor, ale to też jest wbrew moim przekonaniom. Należy tłumaczyć jak najwierniej. Kiedyś męczyłem się z tytułem zbioru opowiadań Kuczoka „Widmokrąg”. Szukałem słowa, w którym mógłbym zamienić jedną, najwyżej dwie litery, aby wywołać podobny efekt. Wziąłem słowo „schemering”, czyli „zmierzch”, i zrobiłem z tego „schimmering”: „schim” to widmo, a „ring” – krąg. Niderlandzki czytelnik ma podobne skojarzenie jak polski. W takich momentach czuję euforię.

Większość autorów, których Pan tłumaczył, to pisarze „europejscy” – wpisujący się w uniwersalne dla zachodniej kultury nurty i wątki: Miłosz, Szymborska, Myśliwski, Tokarczuk… Czy zdarzyło się Panu zetknąć z literaturą „zbyt polską”, nieprzekładalną na niderlandzki?

Gdy proponuję wydawcy książkę, nie zastanawiam, czy niderlandzki czytelnik ją w pełni zrozumie. Moje zadanie to dobrze przetłumaczyć. W tej chwili pracuję nad przekładem powieści „Widnokrąg” Myśliwskiego i tam bohater jedzie na komunistyczne zebranie w cukrowni. To dla Holendrów czy Belgów zupełnie nieznany świat, ale myślę, że mogą go zrozumieć.

Chorwacka proza często wydaje mi się zbyt trudna dla polskiego odbiorcy – za dużo w niej hermetycznych kontekstów, zarówno językowych, jak i historycznych.

Kiedyś tak myślałem o Myśliwskim. Niestety, wydawca uwierzył wtedy w moje obawy. Dwadzieścia lat później przekład jego dzieł okazał się wielkim sukcesem.

Teksty wybierać sercem, nie głową?

Zdecydowanie sercem, a nawet duszą! Witkacy jest tutaj najlepszym przykładem. Pamiętam moją rozmowę z wydawcą, który powiedział: „Karolu, gdyby nie twój zapał, Witkacy by tutaj nie zaistniał. Przekonałeś mnie, może stracimy, ale wydajemy”. Nie stracili, bo Witkacy świetnie się sprzedał. ©



KAROL LESMAN (ur. 1951) jest tłumaczem literatury polskiej na język niderlandzki. Przełożył 67 tytułów, m.in. Tadeusza Różewicza, Wisławy Szymborskiej, Pawła Huellego, Wojciecha Kuczoka, Doroty Masłowskiej, Wiesława Myśliwskiego, Jerzego Pilcha i Olgi Tokarczuk. Tłumacz, znawca i wielbiciel Stanisława Ignacego Witkiewicza. Laureat nagrody Transatlantyk, przyznawanej osobom promującym literaturę polską w świecie.



ALEKSANDRA WOJTASZEK (ur. 1991) jest absolwentką kroatystyki, pisze doktorat o współczesnej literaturze krajów byłej Jugosławii. Tłumaczy z języka chorwackiego, serbskiego i słoweńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2017

Artykuł pochodzi z dodatku „Odnalezione w tłumaczeniu (2017)