Serce w centrum

Lekarstwem na letniość demokracji może być spór. Nie ograniczony jedynie do zbyt zawężających kategorii „wolnych Polaków” i „Polaków normalnych”.

12.03.2012

Czyta się kilka minut

"Kto nie skacze, ten za ACTA!” – słychać było nie tak dawno pod Pałacem Prezydenckim. „Kto nie skacze, ten za Tuskiem!” – wykrzykiwali protestujący wobec cofnięcia koncesji dla telewizji Trwam. „Kto nie skacze, ten Palikot!” – skandowali wreszcie młodzi ludzie, podskakując przy wjeździe do rodzinnego miasta polityka, Biłgoraju... Trudno się oprzeć wrażeniu, że tej zimy protestujących rozgrzewał nie tylko ruch fizyczny. Może jeszcze bardziej podnoszące temperaturę było dla nich poczucie zaangażowania we wspólną sprawę. I wspólny obywatelski gniew.

Ralf Dahrendorf nazwał kiedyś liberalną demokrację projektem chłodnym, który nie zapewnia obywatelom ani „dachu nad głową”, ani poczucia wspólnoty. Problem ten wydaje się szczególnie poważny w Polsce, gdzie wolny rynek i liberalna demokracja instalowane były w pośpiechu, na zasadzie kopiowania wzorców z Zachodu. W dodatku dziś stoimy w obliczu kryzysu: kiedy zmniejsza się dobrobyt i rośnie subiektywne niezadowolenie z warunków życia, demokracja liberalna – ustrój cudzożywny, który nie generuje własnych wartości, ale opiera się na wartościach, które powstały poza nim – by przetrwać, rozpaczliwie potrzebuje przeszczepu serca. Skąd je jednak wziąć?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przypomnieć sobie inne demonstracje, które odbywały się zaledwie kilka miesięcy temu.

Marszowym krokiem

11 listopada ub.r. warszawskimi ulicami ruszyły naprzeciw siebie dwa marsze. Idący w pierwszym nazywali siebie przedstawicielami „kolorowej niepodległej”. Chcieli udowodnić, że możliwe jest skonstruowanie nowego rozumienia polskości: otwartej na inność, tolerancyjnej, pogodnie patrzącej w przyszłość, a nie zaglądającej w martyrologiczną przeszłość. Problem w tym, że pewna ich część nie chciała przyznać, że tolerancja należy się również tym, których wyobrażenie polskości jest nieco bardziej tradycyjne.

Ci ostatni szli w drugim marszu. Niesione przez nich biało-czerwone flagi odwoływały się do trudnej historii, bohaterstwa zbrojnego sprzeciwu i katolickości. Cóż, kiedy pewna część uczestników marszu „niepodległościowego” nie chciała z kolei przyjąć do wiadomości, że są w Polsce i tacy, którzy, zmęczeni ciężarem narodowej historii, chcieliby po prostu cieszyć się demokracją i wolnością... Jak to się skończyło, wszyscy wiemy.

Proponuję, byśmy nie patrzyli na te wydarzenia jako na „starcie dwóch Polsk”, jak chętnie podsumowujemy w naszym kraju gwałtowniejsze różnice zdań (przykładem choćby dyskusja między Bartłomiejem Sienkiewiczem a Markiem A. Cichockim na łamach „TP” o tym, czy podział na „wolnych Polaków” i „Polaków normalnych” wyczerpuje charakterystykę polskiego społeczeństwa). Załóżmy przez chwilę, że 11 listopada obie strony czegoś poszukiwały i nie była to ani wizja polityczności, ani też odpowiedź na pytanie, czy państwo jest w Polsce wystarczająco silne, by wyznaczać właściwy horyzont politycznych działań. Przyjmijmy, że przedstawiciele obu demonstracji szukali źródła, które uzupełniłoby letnią pustkę demokracji liberalnej – przyniosłoby jej serce. Nie bez powodu oba projekty dotyczyły przecież wizji polskości.

Liberalny patriotyzm

Zacznijmy od tradycji niepodległościowej i patriotycznej, opartej na przywiązaniu do narodu i katolicyzmu. W przypadku Polaków – co zresztą typowe dla narodów przez wiele lat pozbawionych niepodległości – jest to tradycja wyjątkowo silna. Polski patriotyzm zatem, by użyć słów Alexisa de Tocqueville’a, nie rozumuje, ale „czuje, wierzy, działa”. Czy możliwe jest, by polska liberalna demokracja znalazła w nim swoje serce?

Marek A. Cichocki nie bez racji pisał kiedyś o „patriotycznym upośledzeniu współczesnych liberałów”. Liberalny pierwiastek demokracji każe być podejrzliwym wobec tradycji i pojęć „narodu” czy „patriotyzmu”. Liberalizm jest światopoglądem uniwersalistycznym w tym sensie, że odmawia formułowania opinii i oczekiwań wobec jednostek z punktu widzenia niedobrowolnych wspólnot, do których należą. Jednostka ma być traktowana jako cel sam w sobie, a jej wybory – dokonywane ze względu na własne potrzeby i wolę, a nie zwyczaje i wymagania rodziny, grupy społecznej, klasy czy wreszcie narodu. Dlatego wyróżnianie jednego narodu wobec innych i budowanie w ten sposób uczuć patriotycznych liberał uzna za potencjalnie opresyjne wobec jednostki i prowadzące do nietolerancji.

Z drugiej jednak strony liberał nie może być ślepy na to, że jednostki nienależące do niedobrowolnych wspólnot po prostu nie istnieją. Tłumaczy to dobrze Michael Walzer: nie można np. zakładać, że kobieta w kraju islamskim wybrałaby chodzenie bez burki, gdyby mogła wybierać „od zera”. „Wybieranie od zera” nie istnieje – a zatem w gruncie rzeczy nie wiemy, co miałoby oznaczać. Dalej: skoro liberał pragnie traktować jednostkę jako cel sam w sobie, to będzie chciał również jej wszechstronnego rozwoju. Musi w takim razie rozumieć, że bez wspólnoty historii i bogactwa tradycji, które otrzymujemy w związku z naszą niedobrowolną przynależnością do wspólnot takich jak narodowe, ten rozwój nie byłby możliwy.

Wojciech Sadurski, mierząc się z tym zagadnieniem w jednym ze swoich esejów, przywołuje książkę Yael Tamir „Liberal nationalism” (co po polsku znaczy tyle co „liberalny patriotyzm”). Autorka ustanawia triadę, która według niej pozwala na najpełniejszy rozwój potencjalnych talentów jednostki: narodowość – tożsamość kulturowa – wolność.

Czy można w takim razie powiedzieć, że polska liberalna demokracja mogłaby być ożywiana tradycyjnym polskim podejściem do narodu i patriotyzmu? Czy nurty te mogą zostać przez nią w jakikolwiek sposób zagospodarowane? Czy liberalizm w Polsce powinien się przeglądać w tradycji, przeszłości, dziedzictwie historycznym, czy też raczej powinno się traktować je jako potencjalne źródło zachowań ksenofobicznych i antymodernizacyjnych, czyli zagrożenie?

Niekoniecznie musimy odpowiedź ograniczać do prostej alternatywy. Choć bowiem tradycja niepodległościowa, narodowa i katolicka istotnie jest silna, nie wyczerpuje spektrum polskiego dziedzictwa kulturowego. Tradycja rzadko stanowi zbiór informacji i faktów spójnych ze sobą, a wręcz często wchodzą one ze sobą w ostry spór. Polski przypadek jest świetnym przykładem.

Nieznośna lekkość

Czy w takim razie serce liberalnej demokracji może ożywić drugi z nowych projektów polskości, o którym wspomniałam przy okazji demonstracji 11 listopada? Gdyby nawet wykluczyć elementy braku tolerancji, wiążące się i z tym spojrzeniem, a potem uznać, że „kolorowość” to zbiór reguł, przypominających trochę niepisaną konstytucję, także ta propozycja wydaje się nieprzekonująca. Po pierwsze dlatego, że znów byłby to dość jednostronny projekt polskości. Poważniejszy jednak wydaje się drugi problem: „pogodna” polskość, prezentowana przez „kolorowych”, wydaje się zbyt... lekka. Radość z wolności jest czymś pożądanym, jednak na dłuższą metę jej temperatura może zbyt szybko spadać. „Serce” powinno być projektem mającym swój ciężar, zawierającym wyzwania i nierozerwalne konflikty, z którymi należy umieć sobie radzić – inaczej szybko potrzebna będzie kolejna implantacja.

To wszystko nie musi oznaczać, że Polacy skazani są na życie w społeczeństwie, którego nie spaja żaden konsensus co do najważniejszych zasad, na których opiera się liberalna demokracja. John Stuart Mill pisał, że „w społeczeństwach bez poczucia wspólnoty, zwłaszcza jeśli ludzie mówią i piszą w różnych językach, nie może zaistnieć zjednoczona opinia publiczna, niezbędna do funkcjonowania instytucji przedstawicielskich”. Wydaje się, że jeśli chodzi o funkcjonowanie instytucji przedstawicielskich, w Polsce osiągnięto konsensus wystarczający. Minimalna wspólnota, jaką wyobraża sobie Mill, to w rzeczywistości bardzo wiele. A skoro tak, reszta – np. to, który element polskiej tradycji jest najważniejszy, jaka wizja polskości jest prawdziwsza czy słuszniejsza, ocena postępowania rodaków w przeszłości itd. – może pozostać przedmiotem sporu.

Umowa społeczna

Wróćmy na chwilę do tematu wspólnot niedobrowolnych. Słynna „Umowa społeczna” Jeana Jacques’a Rousseau zaczyna się od słów: „człowiek rodzi się wolny, a wszędzie jest w okowach”. Trudno o większą pomyłkę – komentuje Michael Walzer: wszyscy rodzimy się we wspólnotach, których nie wybieraliśmy. Dobrowolność funkcjonowania w obrębie danej grupy wydaje się jednak mniej ważna niż możliwość sprzeciwu i ewentualnie wyjścia. Przy czym wyjście uznać należy za rozwiązanie ostateczne, natomiast sprzeciw jest metodą na zmianę zastanej rzeczywistości. Dodajmy do słów Walzera, że sprzeciw można zaprzęgać w rzeczowy, merytoryczny – a jednocześnie gorący – spór, który toczyć się może w danym społeczeństwie.

To właśnie ów spór, pod warunkiem, że prowadzony na jasnych dla wszystkich zasadach i z zachowaniem wzajemnego szacunku przez strony, może być lekarstwem na letniość liberalnej demokracji.

Przykłady? W ostatnich latach w Polsce odbyło się kilka fundamentalnych debat na temat odpowiedzialności rodaków za stosunki polsko-żydowskie w latach 1939-45. Zwolennicy „historii szlachetnej” chętnie podkreślali, że postawa Polaków w tych latach, mimo kart ciemnych, stanowiła wart najwyższego podziwu przykład heroicznych prób pomocy, dzięki którym dziś w ogrodzie muzeum Yad Vashem najliczniej rosną drzewka upamiętniające Polaków. Zwolennicy „historii krytycznej” byli raczej skłonni podkreślać złe postępki przedstawicieli swojego narodu, argumentując, że namysł nad błędami i prawda o nich przyniesie zadowolonemu z siebie społeczeństwu więcej niż upewnianie się w jednoznacznie pozytywnej ocenie przeszłości. Tomasz Merta, pisząc kiedyś o konserwatywnym spojrzeniu na tę kwestię, gotów był przyznać, że obu sposobom patrzenia na historię należy się pozostawanie w równowadze, chociaż nie za cenę rezygnacji ze wzmacniania którejkolwiek z nich. Merta był notabene zwolennikiem mądrego wzmacniania „historii szlachetnej”.

Liberał optujący za merytorycznym społecznym sporem będzie patrzył na tę sprawę nieco inaczej. Nie przewaga któregokolwiek sposobu myślenia, ani nawet nie długotrwała równowaga obu „opcji” będzie go interesować – ale spór między nimi. A jeśli się okaże, że polska kultura pamięci jest oparta na zastanawiającym przeplataniu się ról ofiary, sprawcy i biernego obserwatora – często w losach jednego człowieka – to tym lepiej: wnioski z takiego postawienia sprawy mogą być interesujące nie tylko dla mieszkańców naszego kraju. 


KAROLINA WIGURA jest redaktorką „Kultury Liberalnej” i adiunktem w Instytucie Socjologii UW. Opublikowała m.in. „Winę narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”. Laureatka nagrody Grand Press 2008 za wywiad z Jürgenem Habermasem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2012